Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
DERMOTH
Nadszedł czas. Czas najwyższy.
Wielki krwawy ork (lecz stworzony przez magów z Czarnego, a nie ze zwykłego) siedział nad ogniskiem. W środku lasu i w środku nocy. Ognisko praktycznie już dogasało. Bestia siedziała na pieńku i wpatrywała się nieobecnymi oczyma w płomienie.
Jego pobratymcy leżeli martwi milę - dwie stąd, na trakcie. Został sam. Prawe ramię miał zszyte grubymi nićmi. Wydawało się, iż nabrzmiałe cięcie po prostu eksploduje od ropy. Broń tego orka leżała tuż za nim, gotowa do podniesienia w każdej chwili. Wielka kość udowa giganta górzystego była naprawdę straszną bronią. Jeszcze do tego w rękach kogoś, kto miał tyle siły ile Dermoth, bo tak na imię miał ów ork.
Bestia straciła całą swą "rodzinę". Wielki i potężny oddział krwawych orków. Buntowników.
Takie same słowa już raz w życiu powtarzał. Wtedy chodziło o koniec ciężkiej harówy od rana do nocy, na polach wieśniaków za miskę zupy, albo kilka kęsów jakiegoś mięsa.
Dermoth wszczął wtedy niewielkie powstanie kilkunastu krwawych. Kilku poległo, bo było za głupich, żeby walczyć ze zwykłymi chłopami. I tak została ich garstka. Sześciu wielkich Krwawych orków. Postanowili zostać najsławniejszymi zbójami w okolicy. Ale postanowili też być zbójami z honorem. Dlatego nie gwałcili wszystkich tych pięknych dam w bogatych karetach, nie zabijali woźniców i innych postronnych. Po prostu brali złoto i z głębokimi ukłonami odchodzili w gęstwiny lasu.
To działało. Jakiż człowiek czy elf nie oddał swej sakiewki na widok sześciu prawie dwuipółmetrowych potworów i to do tego uzbrojonych? Nikt. Nikt do wczoraj.
Mieliśmy reputację, a nawet swoistą sławę. Nieraz jakiś szlachcina cieszył się, że będzie mógł się pochwalić na dworze, iż został napadnięty przez Karmazynowych Rozpruwaczy. Bo taką mieliśmy nazwę. Bogowie. Co za kretyni z tych głupich ludzi.
Elfy przynajmniej nic nie mówiły, nie pytały, dawały i szły dalej. Nie powiem, lubiłem te podniecone minki tych damulek i dziewczyn na widok szarmanckich bestii zabierających złoto, po czym jeszcze z ukłonami odchodzących do lasu. Zawsze mnie cieszyła ta swoista sława. Aż do wczoraj.
Pieprzeni gwardziści.
Banda królewskich psów z ciężkimi kuszami i zerowym poczuciem humoru. No i co z tego, że ten gruby, świński kurwiszon z królewskimi odznakami to poborca podatkowy? A ja jestem Dermoth Szkarłatny. Największy i najznamienitszy rozbójnik w tej części kraju! Do tej pory słyszę słowa tego pieprzonego sprzedajnego psa, rozkazującego zastrzelić moją grupkę. Moich braci. Nie daruję, oj nie. Ja, JA nie zapominam. Jeszcze Cię nabiję na jakieś zaostrzone przydrożne drzewo, a wcześniej otłukę moim Kruszycielem.
Ork zgniótł w dłoni kamień, krusząc go na kilkanaście kawałków, po czym rzucił nimi o ziemię. Z zaciętą miną siedział tak do rana, dorzucając co najwyżej kilka polan do ognia, by było mu ciepło.
Następnego ranka, gdy słońce wstawało, a pomarańczowe wstęgi przecinały niebo, bestia ocknęła się z krótkiej drzemki. Ognisko było już jedynie dymiącą kupką popiołu. Pierwsze promienie słońca przedzierające się przez piękny zielony dach liści wszelkiego rodzaju ujawniły, iż ten krwawy miał pochodzenie nie od zwykłego orka. Wzory na jego ciele były mocno ciemnozielone, nie zaś jasne, w dającym się wszędzie poznać odcieniu.
Tak, to najwyższy czas - rzucił sam do siebie, wstał majestatycznie, trzymając przerzucony przez ramię Kruszyciel.
Obejrzawszy się dookoła, ork wybrał pierwszy lepszy kierunek i ruszył przez las.
Kilka dni oddalania się coraz bardziej od królestwa i tego przeklętego miejsca zaowocowało dwoma powalonymi sarnami i dużą ilością zjedzonych owoców.
Bestia dotarła wreszcie do jakiejś zapadłej wiochy, na którą składało się pięć chatek plus przydrożny zajazd. Na jednej chatce przewieszone było kilka suszących się sieci rybackich, najpewniej osoba zamieszkująca tamten dom trudziła się łowieniem ryb w pobliskim, zresztą bardzo pięknie i malowniczo położonym jeziorze.
Ork szedł traktem, rozglądając się dookoła. Ludzie, widać nienawykli do widoku Krwawego orka, tym bardziej pochodzącego od czarnych, gapili się na niego, nieraz zaprzestając kopania grządek z marchwią i burakami lub rąbania drwa.
Dermoth strasznie, ale to strasznie nie lubił takiej reakcji. Równie dobrze mógłby być idącym traktem smokiem, albo ogrem i wszyscy gapiliby się w ten sam sposób. Miał ochotę biec i miażdżyć Kruszycielem każdy łeb, którego oczy były zwrócone w jego kierunku.
Jednak siła woli zagórowała nad porywczością i z miną "a zabiję ich wszystkich" wszedł do karczmy.
Zajazd ten robił w środku równie parszywe wrażenie jak na zewnątrz. Pozawieszane stare chomąta i garnki, chyba od początku ich istnienia nie ścierane stoły, kilka filarów poobwieszanych czaszkami jakiejś zwierzyny, w tym jedna czaszka na pewno była goblińska. Na podłodze walało się pełno poobgryzanych kostek i resztek pieczywa. Widać nikomu nie chciało się tu nawet pozamiatać. Za szynkiem stał gruby, stary i brudny człowiek. O ogorzałej twarzy, bardzo zniszczonej trądzikiem. Gdzieniegdzie na głowie miał kępki włosów, śmierdział potem i przypalonym tłuszczem.
- Podać? - spytał przepitym barytonem, a do nozdrzy Dermotha dostał się smród bimbru.
- Ciepłą strawę i.... - po przejrzeniu "trunków", z których żaden nie nadawał nawet się do czyszczenia krat więziennych - ....i mleko.
- Dwie srebrne, duży - rzucił karczmarz, pilnie lustrując swoimi wszędobylskimi świńskimi oczkami orka.
Bestia położyła na blacie dwa denary, wiedząc z góry, że to co przyjdzie mu jeść nie jest warte pięciu miedziaków.
Na blacie przed Dermothem wylądowała misa ciepłej zupy kartoflano-jarzynowej z kawałkiem gotowanej kury. Oraz pajda grubego, ciemnego chleba.
Zjadłszy nad wyraz smaczny posiłek, ork odstawił misę, spojrzał na szynkarza i spytał:
- Macie tu jakąś robotę, ciekawostki, cokolwiek, co mogłoby zainteresować kogokolwiek innego niż chłopa uprawiającego ziemniaki?
- Nie - odparł cicho tłuścioch.
Dermoth wyczuł, że jest. Zawsze było, tylko takie ludzkie śmieci chciały zapłaty za informację. Ork wyciągnął z pochwy jeden z krasnoludzkich krótkich mieczy, jakie nosił, po wygranej w kości z grupka przesympatycznych kupców tej niskiej, lecz jakże szlachetnej i honorowej rasy, po czym wbił Lewusa (ponieważ nosił go z lewej strony) do połowy blatu, nie wykazując jakiegokolwiek wysiłku w celu zagłębienia 40 cm ostrza w sosnowy blat. Gdy karczmarz przyjął wygląd kartki papieru i przestał się ruszać, ork rzekł:
- Ponawiam pytanie, wciąż po dobroci, choć sam się sobie dziwię. A teraz wylej szczyny z nogawki i mów, jak ładnie proszą.
Szynkarz, zrozumiawszy, że dużo zyska na tych informacjach, pozostawając żywy, odłożył kubek na miejsce i rzekł:
- Jakieś pięć mil wzdłuż traktu i dwie w głąb lasu są piękne ruiny. Raz tam byłem, ale tam ponoć straszy. I w ogóle, ale legendy mówią, że tam jest stary elfi skarb.
- Elficki, nieuku, z szacunkiem do tej rasy proszę - wycedził Dermoth, który nie lubił ludzi, wolał elfy, ludzie dla niego byli zbyt pazerni i zbyt chciwi na wszystko. Uważał ich za głupców ogółem...
- Tak panie, elficki, elfi...cki skarb. Ale wszyscy, którzy tam poszli, wisieli potem na drzewach przy trakcie.
- Czuję, że już znajdę drogę. Dzięki za fatygę.
strony: [1] [2] |
komentarz[8] | |
|
|
|
|
|
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal
|
|
|