Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Narodziny Bohatera.
- No tak - westchnął krasnolud strząsając krople krwi z topora - No tak. ? Dodał.
Rozejrzał się dookoła. Stał na niewielkiej polance otoczonej bujnymi krzakami jałowca. Idealne miejsce na biwak i idealne miejsce na śmierć. Powiódł wzrokiem po trupach.
- Nie umieli się bronić - stwierdził. Wytarł ostrze o najbliższego trupa - szkoda. - Powiedział sam do siebie. Usiadł na skraju polanki i wpatrzony w leżące trupy trzech maruderów odezwał się głośno.
- Mogłem się tego po Tobie spodziewać - Pomimo tego, że na polance był jedyną żywą istotą kontynuował ten swoisty monolog.
- Ledwie się wyrwałeś z głębi gór a już przelałeś cudzą krew. Powinieneś był dalej kuć żelazo w warsztacie ojca a nie zabijać pierwsze napotkane na drodze osoby. Nawet, jeśli to byli zwykli rabusie. - Spojrzał na jednego z nich. Ten był pierwszy. Teraz leżał twarzą do ziemi a jego krew wsiąkała w ściółkę. Dostał tylko raz. Od krocza aż po szyję jednym zamaszystym pociągnięciem. Umarł zanim jego ciało opadło na trawę. Spojrzał na drugiego. Ten nawet zdążył podnieść miecz, który i tak od razu poleciał na ziemię wraz z odciętą ręką. Przeraźliwy wrzask bólu i drugi cios dzielący jego głowę na dwie części. Trzeci z kolei, leży teraz skulony na ziemi, zdążył nawet zaatakować. Ale zrobił to tak niemrawo, że krasnolud z łatwością uniknął ciosu i znalazłszy się tuż za swym przeciwnikiem wbił mu topór w plecy aż po stylisko. Kolana się pod nim ugięły i zwinął się w kłębek opadając miękko jak szmaciana lalka. Na polanie był jeszcze jeden trup. Młoda dziewczyna, trzynasto- może czternastoletnia. Jej poza, w jakiej leżała, mówiła wyraźnie, co te skurwysyny z nią zrobiły zanim wbili jej sztylet w serce. Niestety nie zdążył jej uratować. Gdyby wkroczył na te polankę godzinę lub dwie wcześniej to dziewka by jeszcze żyła. Zresztą nie wyszedł z gór by udawać bohatera ratując ludzi z rąk innych ludzi...
- No tak - powtórzył - Trzeba się stąd zrywać zanim mnie ktoś tu znajdzie.
Wiedział już, że jego siła była wystarczająca, aby jednym ciosem topora zabić człowieka. Powinna wystarczyć na gobliny i orki. Ale co z pozostałymi potworami tego świata? Zwłaszcza tymi obdarzonymi inteligencją i wygnanymi z miast? W tym brutalnym świecie gdzie rządzi żelazo, sama siła to niestety nie wszystko. I krasnolud był tego świadom.
Samotni maruderzy i inni ludzie trudniący się rozbojem mu raczej nie zagrażali. Tych był w stanie szybciej usłyszeć niż oni jego zobaczyć.
Bardziej się obawiał głodnych zwierząt i istot, które nie należały ani do świata rozumnych humanoidów ani do świata zwierząt kierujących się instynktem. Bał się istot, które zabijały dla samej przyjemności zabijania...
Wsunął topór za pasek i zarzucił swój skromny tobołek na ramię. Jeszcze ostatni raz się obejrzał za siebie i upuścił tobołek na ziemie.
- Czeka mnie sporo nauki. Pierwsza lekcja: Zabierz swoim wrogom to, ?co ci się może przydać.
Przeszedł się przez polankę gruntownie obszukując zwłoki. Znalazł kilka garści drobnych monet i kilka przedmiotów, które da się spieniężyć w mieście. Po krótkim namyśle wyrzucił jednak wszystkie graty z powrotem.
- Po cholerę mi te kradzione rzeczy? Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że
to ja je ukradłem...
Zadowolił się wiec tylko monetami i wesoło podśpiewując wyszedł na trakt wiodący do Boghatriemn. Po kilku godzinach nudnego maszerowania w nudnej i nie zmieniającej się okolicy wysokiego lasu usłyszał za plecami tętent koni. Co najmniej trzech a najprawdopodobniej czterech. Dla swojego bezpieczeństwa stanął z boku traktu tak, aby być od razu widocznym dla nadjeżdżających. Wytężył wzrok wpatrując się w drzewa na zakręcie traktu. Wyciągnął topór zza pasa a worek odrzucił za siebie. Był gotów. Cokolwiek by się działo On był gotów...
Zza zakrętu wyłonili się jeźdźcy. Tak jak podejrzewał: cztery konie, ale teraz widział raźnie, że tylko dwa niosły jeźdźców. Kolejni maruderzy. Trwająca na południu wojna powodowała, że po traktach albo gnali wojskowi roztrącając wszystkich na boki albo dezerterzy, którym bardziej się podobało napadanie na podróżnych niż walka w regularnym szyku. Dwa konie niosły juki. Spore juki. "Na pewno ze zrabowanymi rzeczami" pomyślał. I raz głośno dodał:
- Co za pieprzone szczęście dwa razy tego samego dnia się natknąć na tych skurwieli.
Westchnął nabierając powietrza w płuca. Stanął na lekko rozstawionych nogach przyjmując obronną pozycję. Jego topór wciąż był oparty o but. Konni zauważyli go, bo zwolnili i zbliżyli się do siebie najwyraźniej dyskutując o nim. Jeden z nich wstrzymał konia jakieś piętnaście
kroków od Khazara i zeskoczył na ziemię. Drugi podjechał bliżej. Zsiadł z konia, oddalony jakieś pięć kroków od krasnoluda. Khazar zdążył jeszcze zauważyć, ze ten bardziej oddalony od niego trzyma w ręku miniaturowa kuszę. Bardzo dobrze znał tę kuszę. W końcu takie cacka robiły tylko krasnoludy. I wiedział że ich celność pozostawia wiele do życzenia. Szybko przywołał z pamięci swoje treningi z przyjaciółmi. Odległość piętnastu kroków dawała mniej niz. 50% szans na trafienie. Niewiele i zbyt wiele zarazem. Ten bliżej niego, z obnażonym mieczem powoli obchodził krasnoluda tak, aby kusznik mógł strzelić mu w plecy. Co jak co, ale plecy typowego krasnoluda były idealnym celem będącym niczym wielka tarcza. A Khazar zawsze słynął ze swych szerokich pleców i barków. Co jak co ale przed dlugie lata nie robil nic innego tylko machał młotem w kuźni...
- Co jest koboldzie? Zwialismy z kopalni unosząc rodzinny majatek. - zarechotał. Na chwilę stracił koncentrację. "Nie teraz" pomyslał Khazar. "jeszcze nie teraz"
- Pozwól, że cię od niego uwolnimy.
Podchodził do krasnoluda jak pies do jeża. Na lekko ugiętych nogach wywijając mieczem ósemki. Krasnolud czul jak powoli go zaczyna ogarniać szał bitewny. Taka "przypadłość" genetyczna. W końcu jego ród wywodził się od słynnych berserkerów. I on mial zamiar zostac jednym z nich. A teraz czuł jak jego cialo ogarnia euforia, krew szybciej krąży w jego żyłach oczy powoli zasnuwa czerwona mgiełka. Zupełnie jak wtedy na polance. Wtedy też opanowała go totalna żądza mordu. Sceny walki widział tak jakby to nie on walczył, tylko ktoś obok. Póki co jednak oddychał głęboko aby maksymalnie opóźnic utratę kontroli. Jego przeciwnik widocznie nigdy nawet nie slyszał o berserkerach bo przyspieszony oddech krasnoluda wziął za cos kompletnie przeciwnego.
- Co jest? Już robimy w gacie? A jeszcze nie zacząłem... Kolejny pieprzony karzeł, ktory zapragnął sławy i bogactw...
Nie dokończył swej przemowy bo Khazar już był przy nim skracając dystans dwoma szybkimi krokami i wyrzucając ramię z toporem do przodu. Tak jak się spodziewał trafił na zastawę. Szczęknęła cięciwa i poczuł lekkie ukąszenie w lewym ramieniu. Ci ludzie nie mogli wiedzieć że Khazar razem ze swymi równieśnikami często strzelali do siebie z tych minikusz aby się udodpornić na ból z postrzału. Jego ramiona i uda nosiły dziesiątki małych blizn po celnych trafieniach. Dzięki tym treningom udało mu sie zlekceważyc ból i zanurkowal pod ramieniem przeciwnika a już stojąc do niego plecami wyrzucił ręce ponad głowę obracając topór ostrzem do tyłu. Był niższy od człowieka prawie o pół metra. Wzmocnił cios ugięciem kolan i wychyleniem ciała do tyłu. Niemalże w tej samej chwili poczuł lekki opor na toporze i usłyszal chrupnięcie rozłupywanej czaszki. Khazar upadł na kolana starając się nie przewrócić plecami na drgającego w agonii przeciwnika. I to mu uratowało życie. Kusznik zdążył bowiem ponownie naciągnąć kuszę i strzelic. Bełt uwiązł w bujnej czuprynie krasnoluda delikatnie drapiąc go grotem w głowę... Do jego uszu dotarł dzwięk upadającej na ubity piach traktu kuszy. Poderwał się równe nogi i obrócił się twarzą do drugiego marudera. Ten zas był zbyt głupi aby uciekac. Khazar powoli podchodził sie do niego dzierżac topor w skrawionej ręce. Ze sterczącym bełtem z ramienia, umorusanymi krwią poprzedniego przeciwnika włosami i własną krwią kapiąca mu z palców dłoni musiał wyglądać przerażająco. No i ten wyraz oczu. Khazar wiedzial jak teraz wygladają jego oczy. Widział swojego brata i widział swojego ojca. Gałki jego oczu przybrały teraz czerwony kolor. Przerażający wygląd dopełniała reszta twarzy: zaciśniete blade usta, skóra napięta i również blada - tak jakby cała krew z twarzy znalazła się w oczach. Zupelłie stracił kontrolę nad swym ciałem. Czuł się jak postronny obserwator; Mógł tylko patrzeć i słuchać. I usłyszał swój własny, chrapliwy głos:
- Nadszedł czas aby umrzeć! Trzeba było brać nogi za pas kiedy bawiłem się z twoim kumplem. Teraz już nie zdążysz...
Napastnik zamierzył się na niego mieczem i tu go spotkała przykra niespodzianka. Albowiem topór Khazara byl tak zmyślnie wykuty aby można było zakleszczyć miecz przeciwnika. Zakleszczyć i zależnie od woli topornika wyrwac go z dłoni porzeciwnika albo złamać. Krasnolud wybrał to drugie. Mięśnie jego potężnej ręki napięły się w maksymalnym wysiłku i w mgnieniu oka usłyszał pożądany dźwięk; gluchy jękliwy szczęk łamanego miecza. I znow usłyszal swoje własne słowa:
- Trzeba bylo kupić stal u krasnoludow. Ale teraz już na to za późno chłystku... - i rechotliwy śmiech.
Głuchy rechotliwy śmiech wydobywający się ze ściśniętej krtani. Zobaczył że strach zmroził marudera tak, że nie mogł wykonać żadnego ruchu. A potem szybki półobrót z toporem położonym na płask i wylatujaca w góre odrąbana głowa lądująca gdzieś w przydrożnych krzakach. Upadł na kolana, wypuścił broń z dłoni a po krótkiej chwili usiadł. Rozejrzal się zamglonymi wciąż oczyma powoli wracając do rzeczywistości. Pierwszym odczuciem jakie go dopadło byl pulsujący bół w przestrzelonym ramieniu. Obejrzał je jakby od niechcenia. Złapał bełt tuż przy kolczudze i mocno pociagnął. Zawył z bólu, czuł jak zaciska szczęke a jego zęby lekko zgrzytają tak jakby miały popękać. Na szczęście żaden się nie ukruszył. Po krótkiej chwili otworzył oczy i spojrzał na zacisniętą dłon. Otworzył ją. Ból był tak silny, że zaciskając pięść skruszył twarde drewno bełtu. Przyjrzał sie metalowi. Zwykły trójliściasty grot pokryty czerwienią jego krwi. Żadnych widocznych śladów trucizny. "Dobrze, że te gnojki nie truły strzał" pomyślał. Wyciągnął z sakwy szczyptę anielskiego ziela. Odciagnął lekko kolczugę i wtarł ziele w ranę. Zasyczał. Poczuł rytmiczne pulsowanie ale rana niemalże od razu przestała krwawić. Obszukał maruderów i ich juki. Zabrał pieniadze, manierki z wodą i malą oliwną lampkę. Na koniec przytroczył sobie do paska podniesioną z ziemi kuszę. W kieszeń na nogawce wrzucił kilkanaście bełtów. Rozjuczyl konie a juki wrzucił w krzaki. Każdemu koniowi dał solidnego klapsa w zad. Co jak co ale krasnoludowi nie przystoi jechać wierzchem... Dopiero gdy konie zniknęły za zakrętem stuknął sie w czoło. "Przecież ja nie muszę na nich jechać ale mój bagaż jak najbardziej!" No, ale było już za późno aby zrobić cokolwiek. Khazar raz jeszcze spojrzał na zwłoki i raźno podśpiewując ruszył przed siebie. Odszedł może kilkanaście kroków i się cofnął. Stanął na miejscu walki i rozejrzał się po śladach krwi. Odciagnął oba trupy od gośćinca i rzucił w krzaki. Zostały jeszcze spore ślady krwi na piasku ale i te udało mu się zamaskować przysypując je ziemią.
- Mowią: ucz się na błędach. Ale ja się wolę uczyć tak, aby nie popełniać błędów. - rzekł sam do siebie i z zadowoleniem przyjrzał się swojej pracy. Niemalże nie bylo widać żadnych śladow o stoczonej przed chwilą walce. Teraz już całkowicie zadowolony z siebie ruszył w dalszą drogę. Chciał jak najdalej odejść od miejsca walki zanim się ściemni. Trupy mogły ściągnąć niepożądanych gości a on czuł ogarniajśce go zmęczenie i marzył tylko o paru godzinach snu.
- Następnym razem jak ktoś bedzie jechał traktem - pouczał sam siebie - to muszę sie schować w krzakach. - I zaraz ze śmiechem dodał - Bo jeszcze znowu ktoś spotka swoją śmierć. Lecz do zmierzchu nikogo więcej nie spotkał. Na nocleg wybrał niewielki zagajniczek nad strumyczkiem kilkanaście kroków od traktu. Nazbierał suchych liści na legowisko i się umył w strumieniu z zakrzepłej krwi. Była wczesna jesień więc woda nie była jeszce zbyt zimna a liściaste posłanie samo spadało z drzew. Naciagnął kuszę i położył ją obok siebie tak, aby była pod ręką, a na piersi położył swój mieodłączny topór. Przysypał się jeszcze suchymi liśćmi z wierzchu aby było mu cieplej i zapadł w czujny sen.
Trochę go piekła i swędziała świeża rana ale zmęczony całodzienną wędrówką i dwoma przygodami od razu zasnął.
* * * * *
Zbudzilo go nienaturalne poruszenie wsrod zwierzat.Powoli zaczynalo switac i las budzil sie do zycia. Na drzewach radosnie cwierkaly ptaki a po jego twarzy biegaly mrowki. Potrzasnal moco glowo aby strzasnac tych niepozadanych intruzow ale i tak sporo z tych
pracowitych owadow uwiezlo w jego gestej brodzie. Zaczal mu doskwierac glod. Wygramolil sie ze sterty lisci i siegnal do swego worka po suche porcje jedzenia. Powoli zujac suszona konine i zagryzajac sucharami przypomnial sobie o koniach co je wczoraj puscil wolno. "Mialbym teraz swieze pieczone miesko" Nagle ptaki umilkly a przez krzaki jalowca okalajacych jego poslanie przebiegl duzych rozmiarow jelen kopiac Khazara racicami w glowe. Przez chwile widzial wszystkie znane i nieznane gwiazdozbiory wirujace mu przed oczyma. Szybko sie jednak otrzasnal. Probowal wstac dzierzac topor w jednym reku i kusze w drugim ale nagle naskoczyl na niego dobrze odzywiony basior. Odbil sie od szerokiej klatki piersiowej krasnoluda i pomknal w slad za jeleniem. Obejrzal sie za wilkiem. Na kolyszacych sie galeziach jalowca wisialo sporo szarej siersci.
- O... kurwa!!! - skomentowal sytuacje. - Cos duzego i kurewsko grozne pomyka w moja strone - wytlumaczyl sobie to co widzial - Cos co wzbudzilo paniczny strach w duzym wilku...
Khazar wiedzial juz ze to na pewno nie byl goblin czy ork. Te male humanoidy obarzone szczatkowa inteligencja nie wzbudzaly takiego panicznego strachu wsrod zwierzat. Co wiecej, zwierzeta czesciej traktowaly ich jako niegroznych intruzow i nie zwracały większej uwagi... Do jego uszu dobiegl trzask jakby rozdzieranej koszuli. Ale Khazar wiedzial ze to nie byla koszula. I podejrzewal co to bylo. Ostroznie wychylil sie zza krzaka. Widok ktory ujrzal prawie powali go na ziemie.
- O kurwa!... Bogowie... O ile istniejecie... Pomozcie... ? szeptał czujac jak jego dłonie momentalnie wilgotnieją.
Chrzest lamanych kosci o odglos pozerajacego cos stworzenia. kilkadziesiat krokow od niego stal jakis dziwny ogr albo cos w tym stylu trzymajac przednie lapy wilka w jednej dloni a tylne w dugiej. Osobno. Glowa wilka wciaz drgala w agonalnych skurczach a potwor wlasnie przezuwal brutalnie wyrwany korpus. Jego pysk ociekal krwia, podobnie jak rece uwalane az po lokcie. Khazar wiedzial ze ma nikle szanse na przezycie spotkania z czyms takim o ile wogole mozna mowic o jakichkolwiek szansach.
-Raz elfowi smierc - dodal sobie otuchy i splunal przed siebie gesta slina zmieszana z resztkami posilku.
Wyciagnal kusze przed siebie, topor oparl o noge a w druga reke wzial nastepny belt. Liczyl na to ze uda mu sie trafic potwora w cos zywotnego zanim dojdzie do starcia wrecz. Przycelowal. Pociagnal jezyczek spustowy. Szczek cieciwy. Nie patrzac w co trafil - a trafil o czym swiadczyl zdziwiony charkot potwora - naciagnal ponownie cieciwe i nalozyl belt. - Dzieki wam Bogowie za moja sile. - wymruczal skladajac sie do kolejnego strzalu. Faktycznie aby naciagnac te miniaturowa kusze czlowiek musi sie troszke nameczyc. On to zrobil jakby od niechcenia trzymajac ciciwe dwoma palcami. Strzelil. Trafienie... Ogropodobny powoli ruszyl w jego kierunku odrzucajac niedojedzone resztki wilka. Belt. Cieciwa. Dwadziescia krokow. Trafienie. Wrzask bolu. Ale krasnolud nie byl ciekaw w co trafil. Staral sie trafic w szyje lub glowe. A najlepiej w oko... Belt. Cieciwa.Dziesiec krokow. Stukot kopyt. Strzal. Kolejny wrzask bolu. Odglos metalu chlostanego galeziami. Piec krokow. Chrzest lisci pod ciezarem upadajacej nan kuszy. Zadza mordu powoli zaczela mu przeslaniac widok. Czul jak euforia odbiera mu kontrole nad cialem. Odsunal od siebie szal. Z trudem zapanowal nad soba. Opanowal sie "Nie teraz. Nie z tym czym..." pomyslal. Tetent koni coraz blizej, tuz obok, niedaleko. Widzial teraz wyraznie ze trzema beltami trafil w korpus a jednym w szyje. I to wlasnie z szyi stworzenie krwawilo najbardziej. Czarna jak wegiel posoka splywala z szyi na korpus laczac sie z niewielkimi struzkami z pozostalych ran. NIestety potwor byl ponad dwa razy wiekszy od niego wiec nie bylo mowy aby go trafic toporem w cos powyzej brzucha. Poczekal az potwor sie zamachnie na niego, upadl na kolano i przeturlal sie tuz obok obrydliwej porosnietej sierscia stopy. Poczul musniecie powietrza od spadajacego ciosu i lupniecie zacisnietej piesci o ziemie. Podniosl sie na jedo kolano i cial go w lydke. Ostrze jego topora zesliznelo sie po twardej jak kamien skorze. W tym momencie nad jego glowa przemknal jakis cien, zalomotaly kopyta, zarzal kon. Przerazliwy okrzyk bolu przez wydany przez potwora wdarl sie do srodka jego czaszki lekko go ogluszajac. Cien przemknal na druga strone monstrum. Khazar widzi jak z jego plecow sterczy wbita z ogromna sila rycerska kopia. Zerwal sie na rowne nogi w pore i w czas albowiem w miejscu w ktorym kleczal wyladowal kolejny cios ogromnej piesci. . odskoczyl chwytajac sterczaca kopie lewa reka. I niemalze ja od razu puscil. Bol jaki przeszyl jego ramie prawie go zamroczyl. Z wysilkiem opanowujac tetniacy bol podciagnal sie i usiadl potworowi okrakiem na szyi starajac sie utrzumac rownowage no i nie zostac trafionym przez latajace dookola piesci. Teraz widzial, ze ten cien to jakis rycerz zakuty w pelna zbroje plytowa. Widzial jak pancerny szarzuje z wniesionym do gory poteznym dwurecznym mieczem. Khazar wykorzystujac to, ze udalo mu sie chwilowo zlapac rownowage wbil topor w szyje. W tym samym momencie jednak jeden z bezladnych ciosow trafil go w twarz i przestal czuc cokolwiek. Nawet to ze z gluchym lupnieciem uderzyl o ziemie wypuszczajac topor z reki.
* * * * *
Ocucilo go potrzasanie za ramie. Oczywiscie z dwojga ramion rycerz musial wybrac to zranione. Po za tym samo potrzasanie nie nalezalo do delikatnych. Jak przez mgle zobaczyl burze czarnych wlosow dookola ogorzalej twarzy. A w chwile potem bol zranionego ramienia go zamroczyl tak ze stracil przytomnosc. Cieplo bijace z ogniska, zapach swiezego miesa dopiekajacego sie nad ogniem, delikatny szmer plynacej wody. Otworzyl oczy i sie przerazil. "Jestem slepy!!!" Lecz zanim zdazyl wykrzyknac mgla zakrywajaca jego wzrok opadla i ujrzal rycerza - juz bez zbroi tylko w samym napiersniku - obracajacego pieczyste na skonstruowanym roznie.
- O kurwa! Moja glowa! - powoli zaczal czuc ze posiada twarz.
Pomacal sie. Jedna wielka opuchlizna. No i oczywiscie nos zlamany, kilka zebow wybitych. Pomacal jezykiem po swych zebach sprawdzajac czy bedzie zdolny jeszcze jesc. Na szczescie stracil tylko cztery.
- Widze ze powoli dochodzisz do siebie krasnoludzie. - Rycerz spojrzal na niego nie przerywajac obracania pieczeni. - W pore bo kolacja zaraz bedzie gotowa.- Spojrzal z politowaniem na Khazara, ktory wciaz macal sie po twarzy. - Nie masz sie co obawiac. Opuchlizna zniknie, a zęby? No cóż. Nie spotkalem wojownika, który mialby cale uzebienie - rozesmial sie i podszedl do niego wyciagajac reke. - Jestem Atrhurian. A ty jak ciebie zowia bohaterze?
- Kfafal. Kułfa mats - Splunal krwia na trawe. Od razu się zrobiło więcej miejsca w ustach - Khazar. Dzieki za pomoc i za ratunek.
- Jestes odwazny Khazarze. Odwazny i glupi. - krasnolud byl jeszcze zbyt nieprzytomny aby sie przejac obelga. - Jeszcze nikt, jak dlugo zyje, nie wygral z ogrillionem w bezposrednim starciu. Nikt, rozumiesz? Tylko z konia a i to nie wszystkim sie udaje. Patrzac na krasnoluda ostroznie zdjal rozen z pieczystym. - No! kolacja gotowa. Jedz bohaterze!
Siedzieli w milczeniu pochlaniajac mieso. Jakis jelen albo cos w tym stylu. Khazar nie widzial zeby Arthurian mial luk. ALe nie zastanawial sie zbyt dlugo w jaki sposob upolowal zwierzyne. Liczylo sie to ze pierwszy raz od wielu dni mial w ustach swieze gorace miesko. Delektowal sie teraz ta chwila bo nie wiedzial kiedy bedzie nastepna.
- Walczysz aby znalezc smierc? - rycerz na chwile przerwal jedzenie.
Khazar wiedzial ze wiekszosc samotnych krasnoludow-wojownikow opuszcza gory tylko i wylacznie po to aby polec chwalebna smiercia walczac z wiekszym i silniejszym badz liczniejszym przeciwnikiem. Dzieki takim wlasnie samotnym zabojcom potworow okolice gor sa w miare bezpieczne.
- Nie szukam smierci. Szukam przygody. Jedna juz znalazlem i zawdzieczam tobie zycie. Dziekuje. - zlozyl lekki uklon w strone rycerza. Ten odpowiedzial takim samym gestem. i z usmiechem dodal:
- Jestem wiec teraz za ciebie odpowiedzialny moj mlody lowco przygod... - odrzucil ogryziona kosc za siebie i wzial nastepny kawalek. - Tak , przy okazji. Za to scierwo jest nagroda. Powinienes jechac ze mna aby odebrac swoja polowe. Co ty na to?
Khazar zastanawial sie przez chwile. Sprzymierzony z rycerzem? Jako partner czy jako giermek? A moze tylko jako partner do pogadania? Mimo wszystko zdecydowal sie wziac byka za rogi.
- Oczywiscie ze IDĘ z toba. - Polozyl nacisk na slowo "ide". "A co tam. Co bedzie to bedzie, a we dwoch zawsze razniej" pomyslal konczac swoj posilek. Rycerz sie rozesmial. Wiedzial ze żaden krasnolud za nic w swiecie nie wsiadzie na konia.
- Dobrze wiec. Rano przytroczymy twoj dobytek do mojego konia i pojdziemy razem piechotka? Co ty na to?
- Jestem absolutnie za. A teraz spac. Cos sie niewyraznie czuje po tym "policzku"
Oboje sie zasmiali i udali sie na zasluzony odpoczynek. Pomiedzy koronami drzew przyswiecal ksiezyc a gdzies w oddali wyly wilki. Ale to akurat nie zrobilo wiekszej roznicy Khazarowi. Nie wiedzial czemu ale przy tym rycerzu czul sie absolutnie bezpiecznie.... "
Vhris. |
komentarz[2] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Narodziny Bohatera." |
|
|
|
|
|
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal
|
|
|