Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Gra.
1. Telefon
Bębenek. Czarny, mały. Z definicji to bębenek afrykański. Nie pamiętam jego fachowej nazwy. Wygląda dosyć ładnie i przyjaźnie. Sam jego wygląd jakby mówił... nie, nie mówił, krzyczał wręcz - "uderz we mnie!" Przypomina kształtem puchar. Niczym Święty Graal ukryty w jaskini, jawiący się jako uosobienie świętości, lecz tylko wybrańcom losu. Ja jestem wybrańcem, ten bębenek bowiem krzyczy do mnie, chce, bym na nim zagrała. Biorę go więc do ręki i uderzam raz nasadą palców w sam brzeg membrany. Rozbrzmiewa głuchy dźwięk, który jeszcze przez chwilę wibruje w powietrzu. Uderzam zatem drugi raz, lecz teraz już mocniej, w sam środek. Potem do akcji wkracza druga dłoń, rozlega się następny dźwięk, i następny... Zaczynam uderzać coraz mocniej i szybciej, naciągnięta skóra wibruje pod mymi palcami, jednak ja już nie zwracam na to uwagi. Udało mi się złapać rytm. Tworzę nową melodię, do której nagle z brutalnością seryjnego mordercy dołącza inny odgłos. Jest tu nieproszonym gościem, a jednak nic sobie z tego nie robi i dzwoni nadal, jakby domagając się mojej uwagi. To telefon. Jest biały i średniej wielkości, z wmontowaną automatyczną sekretarką. Firma, która go wyprodukowała nosi nazwę Veris. Jego dzwonek drażni moje zmysły, idę zatem odebrać, aby przerwać ten niecny incydent. Z żalem i gracją legendarnej Pani Jeziora odkładam mego Graala na miejsce, po czym wstaję i zmierzam po drewnianej posadzce w stronę irytującego intruza. Podnoszę słuchawkę. "Halo." - mówię do niej modulując głos na taki, by dla rozmówcy było jasne, iż nie mam najmniejszej ochoty na czcze pogawędki, kimkolwiek jest. "Dzień dobry!" - słyszę w odpowiedzi głos kobiety w średnim wieku i już wiem, że pracuje ona w jednej z firm ubezpieczeniowych, gdzie zatrudniają takie kobiety w średnim wieku przy stanowisku telefonistki, bo do niczego innego się nie nadają, ale kobieta w średnim wieku jest żoną znajomego ze studiów, który tak bardzo prosił żeby żonę przyjąć do pracy bo oni mają trójkę dzieci i psa na utrzymaniu, a teściowa nie chce zapisać im w spadku mieszkania. Kobieta w średnim wieku mówi dalej: "Nazywam się Jolanta Podwarz i dzwonię z firmy ubezpieczeniowej - a nie mówiłam? - Secur. Czy jest pani zainteresowana naszą nową ofertą, która..."
- Przepraszam! - wydzieram się nagle do słuchawki, bo przychodzi mi do głowy nowy pomysł. - Proszę się na chwilę zamknąć.
Po drugiej stronie zalega trudna do sklasyfikowania cisza. Myślę, że Jolanta Podwarz poczuła się w tym momencie nieswojo.
- Niech mnie pani posłucha - kontynuuję nie zrażając się piorunującym wrażeniem, jakie zrobiłam na kobiecie w średnim wieku. - Nie jestem zainteresowana waszą ofertą, ale może pani będzie zainteresowana moją. Tylko proszę nie odkładać słuchawki - dodaję na wszelki wypadek - bo wtedy to już będzie tchórzostwo. A moją ofertę warto rozpatrzyć, zapewniam panią. Więc jak będzie? Posłucha mnie pani?
- T... Tak. - odpowiada pani Jolanta nader niepewnie.
- Ok. Ja wiem, że pani ma trójkę dzieci i psa na utrzymaniu, a tę pracę załatwił pani mąż, który zna prezesa ze studiów. Mam rację? - Jolanta Podwarz milczy. A jednak dobrze wydedukowałam. Mówię więc dalej nie czekając na odpowiedź. - I jeszcze coś pani powiem, czego pani nie wie. Otóż pani mąż ma kochankę!
- Słucham?! - pani Podwarz nareszcie się odzywa, jednak cokolwiek za głośno.
- Proszę nie podnosić na mnie głosu, jeśli łaska. - odpowiadam sprawiając wrażenie do cna urażonej. - Ma kochankę, mówię przecież. Pani mąż. Chyba wie pani, co to znaczy? Czy mam wytłumaczyć?
Trzask rzucanej słuchawki. Jolanta Podwarz albo nie chciała się tego ode mnie dowiedzieć, albo wiedziała o tym aż nazbyt dobrze. Myślę, że szkoda byłoby to tak zostawić. Wszak moim życiowym mottem jest: Jeśli coś zaczynasz, zrób to do końca! Ta zasada przyświeca od zawsze moim poczynaniom, dlatego idę po książkę telefoniczną na rok 2002 i gdzieś w części różowej znajduję w końcu nazwę "Secur", adres firmy oraz telefon. Chcę załatwić sprawę od razu, jednak w pewnym momencie czuję nieodpartą pokusę pogrania na gitarze, a że - jak mawia stare polskie porzekadło - co się odwlecze to nie uciecze postanawiam, że zajmę się tym później.
2. Początek
Wyglądam przez okno i spomiędzy żaluzji wyłania się przed moim obliczem obraz nieba zasnutego ciemnoszarymi chmurami, z których - tak przypuszczam - lada moment spadnie śnieg, a jego grube płatki o średnicy 0,5 cm ułożą się w malownicze zaspy na drogach sprawiając, że utworzą się gigantyczne korki, przestaną jeździć autobusy komunikacji miejskiej i kolejne ofiary wypadków drogowych zwiększą obroty zakładu pogrzebowego, który jest własnością mojego ojca.
Odchodzę od okna i zaczynam powoli się ubierać. Wkładam glany, czarny płaszcz ze skóry, który jeszcze bardziej podkreśla moją nienaturalną bladość i wychodzę z mieszkania zamykając za sobą drzwi kluczem zawieszonym na breloczku z podobizną Kenny'ego - jednego z bohaterów serialu South Park. To właśnie dziś zamierzam zacząć grę z Jolantą Podwarz. Jestem podekscytowana i wciąż odgrywam w wyobraźni nowe scenki z moim udziałem. Zastanawiam się, co z tego wyjdzie... Wpadłam na pomysł całkiem przypadkiem, nigdy jeszcze czegoś takiego nie robiłam. Nadzwyczaj intryguje mnie to, jak pani Jolanta zareaguje na moją propozycję. Choć z drugiej strony jest to do przewidzenia. Bardziej interesuje mnie to, co zrobi potem. Czy ja mam wrodzony talent do komplikowania ludziom życia?
Udaję się w stronę budek telefonicznych, uznaję bowiem, że tak będzie bezpieczniej, jeśli pani Jolancie zachce się dociekać, któż taki ją niepokoi. Po drodze mijam niewielu mieszkańców osiedla, nie ma się zresztą czemu dziwić. Mało kto chce mieszkać w tej części miasta, głównie ze względu na jej położenie odległe od centrum. Poza tym psuje się pogoda. Czuję na twarzy zimno spadającego śniegu a wicher smaga mi policzki. Wiatr jest bardzo silny i próbuje mnie zatrzymać, ja jednak dzielnie mu się opieram i brnę dalej poprzez oświetlone mętnym światłem latarni uliczki, aż docieram wreszcie do centralnej części osiedla, gdzie znajdują się budki. Jednak nagle na mojej drodze staje jakaś postać. Początkowo postanawiam nie zaszczycać jej nawet spojrzeniem, ale widzę, że ten ktoś wcale nie ma zamiaru ustąpić mi miejsca. Jedyne, co mogę na razie dostrzec spod zmrużonych powiek to to, że postać jest niska i przygarbiona. Z laską. Ja również nie zamierzam ustępować, idę więc dalej, aż przed moimi oczami wyłania się obraz starca z długą białą brodą. Czuję dziwne drżenie pod jego przenikliwym spojrzeniem; waham się przez moment i też wlepiam weń wzrok, ale ostatecznie jestem przecież kompletną ignorantką, dlatego udaję, że nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Bardzo osobliwym wydaje mi się fakt, że dopóki nie znajdę się poza zasięgiem wzroku dziadka wciąż czuję na sobie to jego spojrzenie. Ale odganiam tę myśl, bo przecież ja nie wierzę w takie bzdury, co więcej tego typu sprawy zawsze wzbudzały we mnie rozbawienie.
Podchodzę do pierwszego lepszego aparatu, bo wszystkie są wolne. Wyjmuję z kieszeni kartę telefoniczną, po czym wkładam ją do automatu i wystukuję numer, który znam na pamięć, odkąd pierwszy raz na niego spojrzałam. W słuchawce rozlega się miarowy sygnał. Najpierw jeden, potem drugi. Jestem podniecona nową sytuacją i nie zwracam uwagi na zacinającą zamieć śnieżną, która rozwiewa moje włosy tak, że tworzą się z nich długie, czarne pasma. W mroku wyglądają jak cieniste macki jakiejś niematerialnej istoty, które porwą każdego, kto stanie im na drodze. Trzeci sygnał. Czwarty. Zaczynam się niecierpliwić. Sygnał nr 5 nagle zostaje przerwany. Wreszcie.
- Ubezpieczenia Secur na każdą kieszeń Wanda Maliniak słucham! - recytuje jednym tchem jakaś kobieta. Ma młody głos. To pewnie jakaś studentka przyjęta na staż.
- Dobry wieczór - zaczynam grzecznie - Nazywam się Marysia Podwarz, czy mogę rozmawiać z mamą? - decyduję się na dość ryzykowny krok. Co, jeśli żadna z córek pani Jolanty nie ma na imię Marysia i jeśli pracownicy firmy je znają? A może ona wcale nie ma córek tylko synów...
- Już łączę, proszę chwilkę zaczekać. - odczuwam ulgę. Zależy mi na tym, aby mój plan się udał. W tle rozlega się wesoła melodyjka przywodząca na myśl jedną ze świątecznych piosenek, jednak w moim odczuciu nieco za bardzo odbiega od oryginału. Przez tę krótką chwilę tracę orientację i zauważam, że zapadł zmrok. Zaczynam odczuwać strach. Nikomu nigdy jeszcze nie mówiłam, że panicznie boję się ciemności. Nie wiem, dlaczego. Może to jakiś uraz z dzieciństwa, może zdarzyło się wtedy coś, o czym już dawno zapomniałam. Moja wyobraźnia bawi się ciemnością tworząc z niej rozmaite kształty, dodaje im nawet kolory i zapachy, przez co, kiedy jest zupełnie ciemno nie potrafię się ruszyć, mam bowiem wrażenie, że za chwilę potknę się o któryś z tych rzekomo nie istniejących tworów i upadnę. Czuję się wtedy osaczona i bardzo się boję. Niechciany lęk napływa potężną falą, niczym tsunami na Morzu Lęków, zalewa wszystkie moje myśli, wdziera się podstępnie w najgłębsze zakamarki mojej duszy, tam gdzie nawet ja już nie zaglądam. Podtapia poczucie mojej wartości. I za to go nienawidzę.
- Jolanta Podwarz, słucham. - znajomy głos przerywa nagle moje rozmyślania i przywraca mi pewność siebie.
- Niech pani nie odkłada słuchawki, bo i tak zadzwonię znowu. Lepiej będzie, jeśli mnie pani raz wysłucha. - Klasycznie - bez przywitania i od razu z grubej rury, żeby wiedziała, że to nie są żarty. Po drugiej stronie cisza. Kontynuuję zatem. - Proszę się mnie nie bać, przecież nic pani nie zrobię. Chcę tylko porozmawiać.
- O czym? Czy my w ogóle mamy o czym rozmawiać? - pani Jolanta jest wyraźnie poirytowana, ale wyczuwam w jej głosie coś jeszcze. Coś, co od razu poprawia mi nastrój. To nadzwyczaj przyjemne uczucie, kiedy ludzie odczuwają przede mną strach.
- Ależ oczywiście! Zdziwi się pani, jak wiele mamy sobie do powiedzenia - proszę mi wierzyć. Na pewno zastanawia się pani, skąd wiem o kochance pani męża.
- Owszem. Czy otrzymam odpowiedź? - w głosie Jolanty Podwarz zabrzmiało nagle nieco więcej śmiałości. Cieszy mnie to, bo za momencik zamierzam zbić ją z pantałyku.
- Na co? - o, właśnie teraz - Nie zostało przecież zadane żadne pytanie.
- Ach więc to tak! - muszę przyznać, że jestem trochę zaskoczona tym nagłym, acz zupełnie niepotrzebnym wybuchem, jednak milczę - Niech sobie pani nie myśli, że Wiesiek odejdzie z domu! Proszę przyjąć do wiadomości, że ja nigdy nie dam mu rozwodu. My mamy dzieci!
- Tak, i psa na utrzymaniu, wiem już. - odpowiadam niewzruszona - Proszę mi nie ubliżać, ja nie jestem niczyją kochanka, a już pani męża tym bardziej.
- W takim razie z kim rozmawiam?
- A jakie to ma znaczenie teraz, w obliczu zdrady i rozpadu waszej rodziny?
- Niech mi pani powie, kim jest, na Boga! Inaczej zaraz zadzwonię na policję.
- O właśnie! - ożywiam się nagle, bo ta bezowocna gadanina zaczynała mnie powoli nużyć - Bóg! Jak to świetnie, że pani o nim wspomniała. Czy wierzy pani w Boga?
- Oczywiście, że tak, ale co to ma do rzeczy? - odpowiada zdezorientowana pani Podwarz.
- Wbrew pozorom bardzo wiele.
- Nie rozumiem.
- Zaraz pani zrozumie, mam bowiem dla pani pewną propozycję, ale o tym za moment. Najpierw jednak chciałabym zadać pani pewne pytanie. Czy jest pani gotowa je usłyszeć?
- Na litość boską! Niech się pani pospieszy i da mi wreszcie spokój!
- Oj, po co te nerwy? Wszak cierpliwość jest cnotą! - słyszę nerwowe sapanie. Pani Jolanta się denerwuje. Czas zatem przejść do rzeczy.
- A teraz moje pytanie: czy zrobiłaby pani wszystko, żeby uratować wasze małżeństwo i żeby dzieci nie cierpiały katuszy związanych z całą sprawą? Absolutnie wszystko?
- To przecież oczywiste, że tak, jak zresztą każdy normalny człowiek. Czy to już koniec? Może już pani odłoży wreszcie słuchawkę?
- Przykro mi, że muszę panią rozczarować. To dopiero początek. Czy nie interesuje pani moja propozycja?
- Nie.
- Tym większego ma pani pecha, bo i tak ją złożę. Skoro zrobiłaby pani wszystko, to czy byłaby pani w stanie popełnić w imię tak ważnej sprawy zbrodnię?
- Co takiego...? - pyta szeptem Jolanta Podwarz, a złość w jej głosie ustępuje miejsca przerażeniu. Mam ochotę roześmiać się na głos, ale powstrzymuję się.
- Tak, dobrze pani słyszała. - rozwiewam wątpliwości - Oferuję się pani pomóc i mogę zapewnić, że gdy zrobi pani to, o co ją poproszę - czyli przyczyni się do czyjejś śmierci - sytuacja wróci do normy. Nie musi pani odpowiadać teraz. Dam pani czas na zastanowienie. Ile go pani potrzebuje? - pytam, a że odpowiada mi cisza, mówię dalej - Dobrze więc. Zadzwonię do pani za tydzień, o tej samej godzinie. Proszę się do tego czasu zdecydować, co jest ważniejsze. Tymczasem do usłyszenia. - rzucam beztrosko na zakończenie i odkładam słuchawkę. Jestem z siebie bardzo dumna. Nigdy jeszcze nie wpadłam na tak genialny pomysł. I nieważne, jak to się zakończy. Ważne, że to ja jestem mistrzem w tej grze.
3. Iluzja i Anioły
Dzwonek do drzwi odciąga na chwilę moją uwagę od niezwykle zajmującej lektury traktującej o roślinach trujących. Postanawiam go jednak zignorować i wracam do książki. Niestety. Dzwonek rozbrzmiewa znowu. Zdenerwowana, że zakłóca mi się chwilę relaksu idę otworzyć. Naciskam mosiężną klamkę i ostrożnie uchylam drzwi na 20 cm. Za nimi stoi chuderlawy chłopak o wystraszonym spojrzeniu, wyglądający na ok. 16 lat, a mający w rzeczywistości 19. To Paweł, mój sąsiad. Czasem przychodzi do mnie po pomoc w lekcjach. Już drugi raz powtarza trzecią klasę. Lubię go, bo mogę nim rządzić, jak mi się podoba. Jest za głupi, żeby się sprzeciwić. Ale teraz nie mam ochoty z nim rozmawiać, jestem bowiem zajęta.
- Cześć, Marta. - mówi on i z zakłopotaniem przewraca swoimi bladymi oczami bez wyrazu - N... Nie przeszka... kadzam? - czy wspominałam o tym, że czasem także się jąka?
- Owszem, przeszkadzasz. Przyjmijmy więc, że nie ma mnie w domu. Cześć. - mówię szybko i zamykam drzwi. Zdaje się, że nie za bardzo zrozumiał, co miałam na myśli. Trudno. Wracam do swojego pokoju i siadam w fotelu. Nie biorę jednak książki z powrotem do ręki. Myślę o mojej grze. To ja jestem tu reżyserem i tylko ode mnie zależy, co się teraz stanie. Mam tylko mały problem. Otóż nie bardzo wiem, kogo mogłaby zabić pani Jolanta. Choć z drugiej strony... To jest niepotrzebne utrudnienie. Dla mnie. Powiem jej, że sama ma wybrać. W końcu to nie ma wielkiego znaczenia, kto ostatecznie zginie. Czyli najważniejszą kwestię mam ustaloną. Wprawdzie nie wiem, jak to morderstwo miałoby pomóc w rozwiązaniu problemu Jolanty Podwarz, ale wiem za to, że ludziom można wmówić wszystko. Ponadto jestem prawie pewna, że ona nie zastanawia się nad tym. I nie zastanowi. Należy bowiem do szarej masy. A ludzie szarej masy nie myślą zbyt wiele.
Tydzień mija niezwykle szybko. Nic zresztą w tym dziwnego; dla mnie każdy dzień może trwać tyle, co zaledwie parę marnych sekund, ponieważ ja żyję poza Czasem - przynajmniej takie mam wrażenie. W moich oczach Czas jest tylko iluzją, podobnie jak wszystko dookoła. Nie istnieją ci wszyscy ludzie, nie istnieje moje miasto, ba, nasza planeta nawet - słowem wszystko jest tylko złudzeniem. Wszystko, oprócz mnie. Patrzę na swoją rękę, i co widzę? Niech się lepiej przyjrzę... Tak, wszystko wskazuje na to, że to jest właśnie ręka. W dodatku moja. Moja ręka. Ale zaraz... Kiedy utrzymuję na niej swój wzrok trochę dłużej zaczyna zdawać mi się, że jej kontury rozpływają się w powietrzu i nie jest już tak materialna, jak przed chwilą. Widzę przez nią klawiaturę mojego komputera oraz skrawek biurka, na którym piętrzy się sterta różnych papierów i książek z biblioteki. Przypominam sobie nagle, że termin ich zwrócenia upłynął równo pięć miesięcy temu. Jednak za moment moją uwagę od tego faktu odwraca to, że i tych rzeczy już nie widzę; wszystko jest tylko chaosem, a ja coraz bardziej pogrążam się w jego otchłani wiedząc, że już i tak tam tkwię poprzez całą wieczność - w przeszłości, która jest przyszłością i teraźniejszością zarazem. Nie ma mnie, ale jednak jestem, bo przecież myślę, a jeśli myślę, to jestem... Nie ma tylko mojej fizycznej istoty. Ta ziemska powłoka jest tylko nędzną iluzją okrywającą prawdę. Słyszę muzykę. To śpiew chóru upadłych aniołów. Brzmi podniośle i przerażająco, głosy różnią się od siebie wysokością i są tak szalone, tak niepoukładane, a jednak razem współbrzmią ze sobą i gdyby któregoś z nich zabrakło zakłóciłoby to cały rytm, który tak ciężko dostrzec. Zupełnie tak, jak w obrazach Kandinsky'ego. Śpiew przybliża się. Właściwie teraz to już nie jest śpiew, lecz krzyk przepełniony płaczem i tragedią, strachem i nienawiścią. Przechodzi mi przez myśl, że anielski chór to najpiękniejsza muzyka, jaka mogła kiedykolwiek istnieć. Kocham anioły. Sama jestem jednym z tych upadłych. Anioły są cudowne zwłaszcza wtedy, gdy umierają w deszczu. Umierają właśnie teraz, kiedy zauważam, że spadła ulewa. Nie słyszę już muzyki; jedyną melodię gra deszcz uderzający wielkimi kroplami w szyby mych okien i zagłusza wszystkie inne dźwięki. Jest taki wspaniały. Wyobrażam sobie, że stoję pośród tego deszczu, a on zmywa ze mnie wszystko to, czego nienawidzę i nie chcę. Deszcz to jedna z tych niewielu ziemskich rzeczy, które są zawsze takie same, a jednak wciąż potrafią zachwycać. Tak. Właśnie czuję, jak ogrania mnie nicość. Tylko... Czym w ogóle jest nicość? Czy to jest ten stan, kiedy czuję, że pogrążam się w zupełnie innym wymiarze? Nie. Inny wymiar jest CZYMŚ, a więc nie jest niczym. Zatem czym jest to, w co z każdym dniem coraz bardziej się zatapiam? Nie wiem. Nie cierpię tego wyrażenia... "Nie wiem" wywołuje we mnie uczucie, że zupełnie wszystko jest grą stworzoną przez coś lub kogoś, kto bawi się nami jak marionetkami w teatrze lalek, wymyślając bez ustanku nowe scenariusze, śmiejąc się przy tym z każdego naszego potknięcia. Ty przeklęty boże! To jest okrutne. Kimkolwiek jesteś wiedz, że nienawidzę cię za to - za tę wyrachowaną grę, za brak skrupułów. I za nieczułość. Nie twoją, lecz moją. Kim ja jestem, że ośmielam się wpieprzać z zabłoconymi butami w życie innego człowieka? Wszakże ja sama jestem człowiekiem. Niestety. Odkąd pamiętam, nienawidziłam ludzi. Dlaczego? Nie wiem. Wiem za to, że nienawiść jest jedynym uczuciem, które towarzyszyło mi od zawsze. Może nawet jeszcze w życiu płodowym. Nienawiść to mój jedyny przyjaciel. Dlatego tak ją kocham. Uwielbiam wszystko to, czego nienawidzę, choć jestem świadoma, że to paradoks. Ale przecież to dzięki temu żyję. Ludzie powinni kochać swoje nienawiści. Och nie. Ostatni papieros. Ostatni pocałunek złożony na ustach Śmierci. Ustach czerwonych jak wino i zimnych jak lód. Ostatni promień nadziei na przepustkę do piekła - Królestwa Cieni. Tam jest mój prawdziwy Dom. Dom przez duże "D". Ilu ludzi wie o tym, że ma swój Dom? Czy oni wszyscy naprawdę wierzą w to, że po śmierci trafią do nieba? Że zostaną zbawieni? Cóż to za brednie! Wszyscy ludzie w piekle powstali i do piekła powrócą. A ja... Ja już tam jestem, przez wszystkie eony, ale przecież przetrwam. Tylko na jak długo? Milion pytań. Żadnej odpowiedzi. Każdego dnia wstaję z myślą, po co ja się właściwie urodziłam? I z tą myślą zasypiam. Ach, gdyby to jeszcze był koniec, gdyby choć sen był dla mnie ukojeniem! Ale nie - ta myśl także śni mi się każdej nocy. Ja jednak wciąż naiwnie wierzę, że potrafię słyszeć, a jedyne co słyszę, to ogłuszająca wręcz cisza. Wierzę, że potrafię zobaczyć, lecz jedyne co widzę to oślepiająca ciemność. Jak długo można tak żyć? Nie wiem... Czasem mam wrażenie, że znajduję się w klatce ze szkła, z której nie ma wyjścia, jestem obca sama dla siebie. W szklanym odbiciu widzę demonicznego Anioła Śmierci. Nie znam go pomimo, że wygląda zupełnie jak ja. Jest mi przeraźliwie zimno i duszno zarazem. I ta cisza... Ona wciąż przypomina, że muszę zrobić to, co postanowiłam. Może wówczas uda mi się wreszcie rozbić to szkło i być wolną. Może wreszcie dowiem się, kim tak naprawdę jestem.
4. Omen
Mamy dziś piękny dzień na Pomorzu. Jest wprawdzie mroźno, ale nadciągnął front atmosferyczny z południa, przynosząc ze sobą słoneczną i bezwietrzną pogodę. Najgorsza pogoda, jaka mogła mnie kiedykolwiek spotkać, w dodatku w taki dzień... Gdybym była przesądna uznałabym to za zły znak. Nie znoszę słońca. Ono mnie nie tylko oślepia; nie mogę pozbyć się wrażenia, że ono mnie także zabija, spala moją skórę. Zwykle miewam też inne objawy somatyczne. Tak też jest i tym razem - kiedy tylko wyglądam przez okno ogarniają mnie mdłości i mroczy silny ból głowy. Postanawiam to jednak zignorować i podchodzę do lustra. Widzę w nim czyjąś przeraźliwie bladą twarz. Bladą jak u trupa. Patrzę sobie w oczy i nagle wstrząsa mną dreszcz, z moich oczu bowiem bije nienawiść i okrucieństwo. Boję się swojego spojrzenia. Czym prędzej odwracam wzrok od lustrzanego odbicia Marty P. i podążam w stronę wieszaka z ubraniami, na którym spokojnie wisi mój skórzany płaszcz, idealnie komponujący się z czernią moich włosów. Ubieram go na siebie, wkładam buty, po czym wychodzę. Już od progu klatki schodowej śmiercionośne promienie atakują mnie pełną parą i z całą zaciekłością i natarczywością, na jaką może się zdobyć słońce. Bronię się przed nimi zakładając ciemne okulary, bo cóż jeszcze mogłabym zrobić? Z domu wyjść niestety muszę, albowiem to właśnie dziś mija tydzień od początku mojej gry. Idę więc niczym czarny rycerz przemierzając dziury i krawężniki, a każdy, kogo tylko napotkam z nieskrywanym przerażeniem schodzi mi z drogi. Prawie każdy. Oto bowiem, w tym samym miejscu, co przed tygodniem staje mi na drodze ten sam białobrody dziadek. Jestem zaskoczona, przyznaję. W świetle dnia widzę to, czego nie udało mi się dostrzec poprzednim razem - starzec jest odziany w brudny, szary płaszcz, w rozwianych włosach zauważam skrawki jakiejś materii organicznej, ale najgorsze są jego oczy. Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek będę się bać innego człowieka, bo nigdy nie bałam się niczego oprócz siebie i ciemności, ale pod tym obłąkanym spojrzeniem zwiastującym jakieś fatum mimowolnie drżę, a moje serce zaczyna bić bardziej gorączkowo. Dziadek jednak w dalszym ciągu zastępuje mi drogę.
- Niech się pan łaskawie odsunie. - mówię usiłując nie dać po sobie poznać, że odczuwam pewnego rodzaju lęk. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy starzec, zamiast zastosować się do mojej prośby postępuje jeszcze bliżej mnie i obdarza mnie spojrzeniem tak charakterystycznym dla zranionego zwierzęcia. Nagle z niewiadomego powodu ogarnia mnie poczucie winy.
- Proszę mnie przepuścić... - odzywam się znowu, tym razem jednak chyba mniej pewnie. Na to starzec, wciąż wlepiając swój wzrok w mój kręci przecząco głową.
- Dlaczego nie? - i znów jedyna odpowiedź to ruch głowy.
- A więc dobrze. - z zadowoleniem stwierdzam, że w moim głosie ponownie pobrzmiewa zwyczajna dla mnie nuta arogancji i pewności siebie, i że nie ma w nim już śladu strachu. - Jak pan sobie życzy, musi pan jednak wiedzieć, że tak czy inaczej przejdę i nie zdoła mnie pan powstrzymać.
No cóż. Wiedziałam, że to musiało dać jakiś rezultat. Starzec jeszcze raz kręci głową jakby w zamyśleniu i, już na mnie nie patrząc odchodzi ze smutkiem. Jednak po chwili dochodzę do wniosku, że musiałam być ofiarą jakiejś wzrokowej sztuczki, gdyż nie widzę już dziadka, on po prostu... rozpłynął się w powietrzu. Nie wiem, co mam o tym myśleć, dlatego staram się wyrzucić to zdarzenie z mojego umysłu i ruszam w dalszą drogę. Bo czyż może być tak, że taki incydent zupełnie bez znaczenia miałby powstrzymać mnie przed zrobieniem tego, co już postanowiłam? Oczywiście, że nie.
Wreszcie docieram do budek telefonicznych. Stoją tak samo, jak tydzień temu, nieporuszone, majestatyczne i jakby odcięte od tego świata, niczym istoty z odległej planety zupełnie nie pasujące do tubylców i bojące się wykonać jakikolwiek ruch, bo ten mógłby okazać się fałszywy. Podchodzę do jednego z obcych i chwytam za słuchawkę, po czym wystukuję numer. Dochodzę do wniosku, że nie będę mogła mówić głośno, z konsternacją bowiem zauważam, że wybrałam złą porę - po osiedlu kręci się za dużo ludzi. Jednak inna sprawa to to, że ode mnie starają się trzymać możliwie najdalej. I bardzo dobrze. Przynajmniej jedna rzecz dziś układa się po mojej myśli. Stoję, przeczekuję trzy sygnały i rozglądam się dookoła. Jakiś chłopak odziany w fosforyzujące dresy bacznie mi się przypatruje. Starsza pani trzymająca za rękę rozwrzeszczanego bachora co parę kroków ogląda się w moją stronę. Ich oraz wszystkich innych zabijam jednym swoim spojrzeniem i po chwili nie gapi się już na mnie nikt; tych ludzi tu nie ma - mówię sobie w myślach i co więcej ja w to wierzę, gdyż w innym wypadku jakiż sens miałoby moje wrażenie złudzenia i nieistnienia całej tej "rzeczywistości"? W pewnym momencie jednak zaczyna docierać do mnie przerażająca myśl, która zapewne stanie się dopełnieniem mojego pogrążania się w zupełnym chaosie. Nagle zdaję sobie sprawę, że wyczekiwałam jej z wielkim utęsknieniem, gdyż, mimo iż straszna, to myśl ta może być także wybawieniem dla mnie, Pogrążeniem Ostatecznym. 19 lat bezustannego balansowania na krawędzi obłędu, trwania w tym upiornym koszmarze życia to stanowczo zbyt długo. Chcę się wreszcie obudzić.
- Jolanta Podwarz, firma Secur, słucham. - głos rozbrzmiewa dokładnie w tym samym momencie, kiedy chce spłynąć na mnie kwintesencja wszystkich moich obłąkańczych myśli i złudzeń. Cóż za pech, akurat w takiej chwili! Jestem głęboko rozczarowana i czuję, jakbym traciła pod nogami grunt. Zupełnie tak, jak w momencie, kiedy ktoś, kto uczy się pływać i z radością odkrywa, że wreszcie umie utrzymać się na wodzie po chwili próbuje dotknąć stopami dna, jednak okazuje się, że wypłynął za daleko, wówczas paniczny strach bierze nad nim górę i ów ktoś zaczyna się topić. Chyba podobnie jest w tej chwili ze mną. Nie wierzę w takie bzdury, ale... To musi być zły znak. Są bowiem w tym nierealnym świecie rzeczy, które stanowią jego nierozerwalną część, po prostu są. I tak właśnie jest ze znakami. Jednak jestem tu nie po to, żeby teraz rezygnować. Na to już za późno. Dlatego biorę głęboki oddech...
- Słucham! - rozlega się ponownie niecierpliwy głos pani Jolanty.
- Witam. - odpowiadam w końcu przybierając swój zwyczajny ton i starając się zapomnieć o omenie.
Adraste. |
komentarz[3] | |
|
|
|
|
|
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal
|
|
|