Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Sen Caer.
Las spowiła gęsta ciemność. Nawet Księżyc, wcześniej tak dumnie strzegący otaczających go gwiazd, skrył się za ciężkimi chmurami. Gdzieniegdzie słychać było pobrzękujące roje owadów, od czasu do czasu mrok rozświetlały ślepia gryzoni i innych nocnych stworzeń. Powietrze było duszne i nieprzyjemnie lepiło się do ciała. Panowała taka ciemność, że Caer nie zobaczyłaby wyciągniętej przed siebie ręki.
Ale Caer spała. Leżała między wystającymi z ziemi korzeniami sędziwego dębu zwinięta w kłębek, a podrapane do żywego mięsa przedramiona kurczowo zaciskała na brzuchu. Jej ciałem wstrząsały dreszcze, nie miała bowiem siły, by zagrzebać się głębiej w ściółce czy okryć czymkolwiek. Jej ciemne, dawniej lśniące i gładkie kosmyki poskręcały się od brudu oraz potu i przypominały mokre siano, a lewa strona twarzy naznaczona była zakrzepłą krwią pochodzącą z rozbitej szczęki. Na powiece usiadła wielka komarzyca i spokojnie przystąpiła do posiłku. Ale Caer tego nie czuła. Nie poczuła też nagłego podmuchu wiatru, który porwał konary drzew do szaleńczego tańca, przynosząc ze sobą woń nadchodzącej ulewy.
Caer spała. I śniła.
Sunęła bezszelestnie po gładkiej niczym lustro tafli jeziora raz po raz dumnie prostując smukłą szyję i wypatrując brzegu. Była łabędziem. Jej śnieżnobiałe pióra mieniły się w różowej poświacie wschodzącego Słońca. Zapowiadał się piękny dzień - na niebie nie było nawet jednej chmurki. Caer czuła się wspaniale. Wszystko było takie piękne... Nad wodą, w której odbijała się słoneczna tarcza, unosiła się delikatna mgiełka, tu i ówdzie rozbrzmiewał świergot małych ptaków witających nowy poranek. Miało się wrażenie, że to inny świat. Świat, którego nieziemskiego piękna i błogiego spokoju nic nie jest w stanie zakłócić.
Łabędzica była oczarowana. Nagle wezbrała w niej tak wielka fala radości, że miała ochotę wzbić się w górę, tak wysoko, jak nie potrafi żaden inny ptak i poszybować wprost do tej żółtej kuli wyłaniającej się zza horyzontu. Już rozłożyła skrzydła i machnęła nimi, kiedy na przeciwległym brzegu wśród trzcin zauważyła jakąś postać. Postać ta była jasnowłosym młodzieńcem. "To Oenghus!" - pomyślała Caer i natychmiast zaczęła płynąć w jego stronę. Oenghus roześmiał się na jej widok i zaczął przywoływać gestem. Kiedy jednak Caer przybrała wreszcie ludzką postać, z przerażeniem zauważyła, że młodzieniec wcale się nie śmiał. Zanosił się szlochem, a to, co wcześniej wydawało jej się wołaniem, w rzeczywistości było rozpaczliwą próbą wydobycia z siebie innego dźwięku poza chrapliwym szeptem. Spojrzał jej prosto w oczy, a w spojrzeniu tym było tyle rozpaczy i goryczy, że dziewczyna odruchowo cofnęła się wystraszona w głąb jeziora.
- Caer... - Oenghus wypowiedział jej imię po raz ostatni, po czym zakaszlał dziwnie, opluwając się krwią, twarz mu stężała i runął do wody. Z jego pleców wystawała rękojeść noża. Caer osłupiała. Jedynym, na co się zdobyła, był cichy jęk, a potem głos uwiązł w krtani dławiony łzami, które same napłynęły do oczu.
Budząc się, Caer usłyszała własny jęk wydobywający się zza zaciśniętych ust. Jej policzki były mokre od łez, głowa pulsowała tępym bólem, w uszach szumiało tak, jakby znalazła się w samym środku gniazda os. Dotknęła ostrożnie swojej twarzy. "Ale się spłakałam" - przemknęło jej przez myśl. Ale chwilę później dotknęła także swoich włosów, szyi, karku i stwierdziła, że cała jest mokra. Z trudem otworzyła zaropiałe oczy, po czym, zdjęta grozą, zerwała się na równe nogi. A raczej poczyniła próbę wstania, która zaowocowała jedynie tym, że dziewczyna uniosła się zgarbiona, zatoczyła i upadła z powrotem na mokrą ściółkę. Dopiero wówczas zdała sobie sprawę z tego, że trwa ulewa. Wtedy też wyczuła językiem sporą lukę między zębami, jak również zwróciła uwagę na swe podrapane ręce i poranioną nogę. Rana na łydce była głęboka i strasznie piekła. Spuchnięte kolano nie pozwoliło się wyprostować. A nade wszystko jedna powieka nie wiedzieć czemu urosła do rozmiarów czereśni i swędziała niemiłosiernie. Caer chciała syknąć, ale usta miała zalepione zakrzepłą krwią i śliną. Kiedy spróbowała je otworzyć, jęknęła z bólu, gdyż rozcięta warga znów zaczęła krwawić. Dziewczyna rozejrzała się, lecz wokół nadal panowały nieprzeniknione ciemności, tylko wiatr smagał jej twarz, a deszcz obmywał z niej kurz i brud. Powoli zaczynała odzyskiwać przytomność umysłu. "Jestem w lesie - pomyślała i od razu poczuła, jak paraliżuje ją strach - ale jak ja się tu znalazłam? Co ja tu robię?" I nagle wszystko sobie przypomniała. Po obolałych plecach przebiegł dreszcz przerażenia. Caer, nie zważając na ból przenikający całe jej ciało, błyskawicznie wślizgnęła się jeszcze głębiej między korzenie, przywarła mocno do pnia, a następnie podciągnęła kolana pod brodę i, trzęsąc się bardziej ze strachu niźli z zimna, zaniosła się głośnym, urywanym płaczem.
- Aaa! - zawyła żałośnie Caer po raz wtóry upadając na kamienie i boleśnie kalecząc kolana. Kolejna próba złapania ryby zakończyła się klęską. Jedyny pstrąg, jakiego udało jej się wypatrzyć, był bardzo niemrawy i sprawiał wrażenie chorego, jednak za każdym razem wyślizgiwał jej się z rąk. Szczerze mówiąc, dziewczyna zdziwiła się, że w tym miejscu w potoku nie spotkała ławic. "Coś tu jest nie tak" - pomyślała, lecz kiedy zauważyła rybę, zapomniała o wszystkim. Była bardzo głodna, ale w końcu poddała się. Machnęła ręką w pełnym rezygnacji geście i położyła się na nagrzanym kamieniu. Dotarła nad rzekę jeszcze przed południem wiedziona intuicją, bo szła przed siebie, nie zastanawiając się w ogóle, wciąż mając w pamięci żywy obraz tego, co zaszło podczas szalonej ucieczki jej i Oenghusa. Oenghus... Na jego wspomnienie nagle zapiekły ją oczy. Ostatni raz widziała go, jak wił się na zgniłej ziemi w rozpaczliwej agonii, drapiąc się do krwi, desperacko próbując zaczerpnąć choć odrobinę powietrza. W końcu ciało jego wyprężyło się a twarz zastygła w groteskowym grymasie. Ona sama leżała wtedy na wpół przytomna i przygnieciona trupem konia, na którym podróżowali. Nie mogła odwrócić głowy, widziała więc wszystko, co bestia zrobiła z ciałem Oenghusa. Wszystko. A potem zemdlała. I obudziła się pod wielkim dębem, nie wiedząc, jakim cudem tam się znalazła. Nie miała pojęcia, dlaczego to coś jej nie zabiło, czuła jednak, że jeszcze po nią wróci.
Na te wspomnienia znów ogarnęło ją przerażenie. Spojrzała na rwący nurt rzeki. "A gdyby tak się w niej zanurzyć - pomyślała - dać się ponieść prądowi... Nic już nie mam do stracenia. I tak zginę w tej głuszy." Wstała i weszła z powrotem do wody. Zaczęła wchodzić coraz głębiej i głębiej. Prąd lekko ją znosił, gdy woda sięgnęła jej szyi. I wtedy nagle zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Chciała się odwrócić i wyjść na brzeg, ale było za późno. Pomyślała wtedy, jak bardzo była głupia, że chciała się zabić. Przez moment, który wydał się jej wiecznością, walczyła z bezlitosnym nurtem rzeki, poczuła nagły przypływ sił i spróbowała jeszcze raz wydostać się na płyciznę, desperacko wymachując rękoma, gdy niechcący zachłysnęła się wodą. Tym razem nie miała już siły walczyć. Krztusząc się, czuła w ustach smak goryczy. Nie mogła nawet zapłakać, kiedy prąd porwał ją niczym szmacianą lalkę. Poddała mu się bezwiednie, a jedynym, co teraz czuła, był żal, ogromny, dławiący żal nad nią samą i beznadziejną śmiercią, jaką przyjdzie jej umrzeć. Nie mogła przecież wiedzieć, że to nie taka śmierć jest jej przeznaczona. Gdyby wiedziała, nie żałowałaby swojego czynu.
Jednak teraz znów stanęła przed wyborem. Oto pojawił się przed nią pień leżący na wodzie. Przepływając obok niego bez trudu mogła go złapać i przytrzymać, a potem wydostać się na brzeg po drugiej stronie rzeki. Mogła też w ogóle nie zwrócić nań uwagi i tym razem już na dobre oddać się śmierci. Nie miała wiele czasu do zastanowienia. Nurt był rwący i szybki, a ona wyczerpana zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Woda zalewała jej oczy i wlewała się do płuc, była też lodowato zimna. Nie chciała umierać w ten sposób. W ostatnim momencie wyciągnęła rękę i chwyciła wystającą gałąź. Szarpnęło nią mocno i przez chwilę miała wrażenie, że nie utrzyma się, westchnęła głośno, gdy usłyszała głuche trzaśnięcie w stawie.
Długo trwało, zanim Caer zdołała wydostać się z wody. Głodna, przemarznięta i poobijana ciężko zwaliła się na ziemię. Nie miała już siły na cokolwiek. Oddychała płytko, wstrząsały nią drgawki a ramię wykrzywiło się pod dziwnym kątem; ale ona nie zwracała już na to uwagi. Spojrzała zamglonym wzrokiem na niebo, na którym majestatycznie wznosiło się Słońce i przypomniała sobie swój sen. W jej śnie Słońce świeciło tak samo, a ona była łabędziem. Teraz też chciała nim być. Chciała jak ptak wzlecieć w górę, poszybować ponad najwyższe szczyty, dotrzeć do samego końca i stać się światłem. Patrzyła prosto w to światło i pomyślała nagle, że pragnie oddać mu całą swoją duszę. Otworzyła się na nie, a ono wniknęło do jej ciała przepełniając gorącem i uniesieniem. Caer załkała spazmatycznie i zamknęła powieki, których ciężar stawał się coraz bardziej nie do zniesienia. "Jestem światłem..." - pomyślała. I wtedy pogrążyła się w tej światłości, zapomniała kim jest, zapomniała, po co istnieje, nie była pewna czy w ogóle istnieje, znalazła się na pograniczu dwóch światów, a każdy z nich był jej obcy. Czuła się niczym w szklanej klatce, drażniące odgłosy obu wymiarów doprowadzały ją do obłędu, a ona nie mogła stamtąd uciec. Chciała krzyknąć, ale nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Chciała zapłakać, ale zabrakło jej siły. Była tak bardzo zmęczona... Poddała się więc tej obezwładniającej fali, odpłynęła wraz z nią w oślepiającą jasność i pogrążyła się w zapomnieniu. A potem przestała już cokolwiek czuć.
Dookoła panowała nienaturalna cisza. Morrigan po raz kolejny przeklęła w myślach swój upór. Zawsze gdzieś się spieszyła, tym razem również nie mogła pozwolić sobie na zwłokę, dlatego postanowiła polecieć krótszą drogą. I teraz miała za swoje. Natknęła się bowiem na nadzwyczaj dziwne miejsce. Leciała w postaci kruka już od kilkunastu godzin i zaczęła odczuwać głód, a perspektywa zjedzenia naturalnego ptasiego pożywienia nie napawała jej entuzjazmem. Nie chciała też natknąć się na żadnego śmiertelnika, gdyż nie miała w zwyczaju ukazywać się ot tak zwykłym ludziom - to urągałoby jej dumie oraz wyniosłej naturze. Nikt wszak nie miał prawa oglądać oblicza Bogini Kruków bez jej woli, a nawet jeśli ta takową wyraziła niewielu miało na to specjalną ochotę. Zbyt dużo krążyło plotek na temat śmiałków, którzy wyruszyli na jej spotkanie. Najczęściej wracali całkiem odmienieni, lękający się ludzi i nader zamknięci w sobie, niezdolni do życia w normalnych warunkach. Jeśli wracali.
Morrigan przybrała ludzką postać. Wygładziła dłońmi jedwabną suknię wyszywaną złotem i zmarszczyła idealnie równe brwi, gdy ujrzała na lewym rękawie pyłek niewiadomego pochodzenia. Strzepnęła go machinalnie, po czym poprawiła złoty diadem na czole wysadzany rubinami. Brylantowy pierścień zalśnił złowieszczo w promieniach Słońca. Bogini Kruków rozejrzała się. Była w samym sercu puszczy. O to jej chodziło, chciała przecież odpocząć jak najdalej od ludzkich siedzib, nie rozumiała więc, dlaczego to miejsce wzbudza w niej negatywne odczucia... Powietrze było tu martwe. Nawet ptaki zamilkły, a drzewa zamarły w dziwnym bezruchu. Miało się wrażenie, że las otacza jakaś niewidzialna dla oka i jednocześnie przytłaczająca bariera, przez którą nawet Słońce przebijało się z trudem. Morrigan miała świadomość, że postój w takim miejscu nie jest dobrym rozwiązaniem, jednak nie miała wyboru. Musiała odpocząć.
Nieopodal szumiała rzeka. Podeszła do niej i zanurzyła dłonie w chłodnej wodzie. W tym momencie poczuła coś, co do tej pory było jej zupełnie obce. Coś, czego jeszcze nigdy dotąd nie poznała. Wstrząsnął nią nagły dreszcz, serce - nie wiedzieć czemu - zabiło mocniej, a twarz spłonęła gorącem. Wówczas już poznała, co to za uczucie i ogarnął ją gniew. Wiedziała, że ludzie odczuwają strach bardzo często, ale ona? Była przecież boginią wojny! "Nie wolno mi się bać!" - skarciła się w myślach zła na siebie, że poddała się tak typowej dla śmiertelników emocji. Natychmiast odegnała niepokojące myśli. Czuła się zmęczona podróżą, postanowiła więc, że z pewnością nie zaszkodzi jej, jeśli spędzi tu trochę czasu. Rozejrzała się raz jeszcze, wyprostowała dumnie plecy, po czym wyciągnęła przed siebie obie ręce, przymknęła oczy i wykrzyczała zaklęcie. Po chwili przed nią zmaterializowała się atłasowa narzuta, a na niej pięć jedwabnych poduszek, karafka napełniona winem oraz kryształowy półmisek, w którym spoczywało coś na kształt owoców morza, ale Morrigan nie była pewna. Darzyła jednak pełnym zaufaniem swoje zaklęcia i, usadowiwszy się uprzednio na poduszkach, przystąpiła do posiłku. Nie pomyliła się i tym razem - jadło o nieokreślonej konsystencji oraz formie smakowało wyśmienicie, a co więcej - znakomicie regenerowało siły.
Po skończonym posiłku Morrigan czuła się już dużo lepiej i stwierdziła, że dalsze trwonienie czasu byłoby błędem i mogłoby stanowić o jej niekompetencji, dlatego wstała, poprawiła suknię i schowała pod diadem niesforny kosmyk kruczoczarnych włosów. Już miała spakować zaklęciem swój ekwipunek, kiedy kilkanaście metrów dalej kątem oka wyłowiła jakiś kształt przypominający ludzką sylwetkę. Normalnie nie traciłaby czasu na takie bzdury, miała przecież znacznie ważniejsze sprawy na głowie, ponadto miejsce to miało nieprzyjazną aurę. Jednak tym razem jakiś nieznany impuls kazał jej podejść do leżącego ciała. Już po przejściu kilku kroków zdołała zauważyć, że ciało należy do kobiety. Chciała podejść bliżej, lecz nagle przystanęła i zastanowiła się. Przywołała fakty sprzed kilku dni, powiązała wszystko razem i zaklęła pod nosem. A więc to prawda - powiedziała do siebie. Zdumiało ją obce brzmienie jej głosu, które dziwnie wtapiało się w atmosferę tego miejsca. Dźwięk zawibrował w nieruchomym powietrzu, po czym zamarł. Jak wszystko dookoła. Tak, to miejsce było martwe. I nic, co się tu znalazło, nie mogło żyć. Nie chodziło tu tylko o jakiegoś ogromnego zwierza, o którym opowiadali niedawno kupcy cudem uratowani przez wojska Brytów. W tym lesie rządziła jakaś nieznana nikomu siła, o wiele potężniejsza od tej, jaką Morrigan znała. Bogini nagle z przerażającą pewnością uświadomiła sobie, że wpadła w pułapkę. Jak rosiczka zwodzi nieświadome owady słodkim zapachem nektaru, tak to coś zwiodło ją. Na pewno, jeśli zostałaby tam dłużej, stałaby się kolejną ofiarą, spędziłaby całą wieczność w cierpieniu, głodzie i samotności, bo przecież była nieśmiertelna, ale nie niezniszczalna. A siła, która sprawowała tu władzę żywiłaby się jej energią po kres czasów. Ogarnął ją lęk po stokroć większy niż wtedy nad strumieniem, tym razem jednak wcale nie była na siebie zła. W końcu nawet bogini wojny ma prawo do strachu. Zapomniała o swoim ekwipunku, zapomniała o leżącej nieopodal dziewczynie i, niewiele myśląc, zamieniła się z powrotem w kruka, po czym najszybciej jak mogła wzbiła się w powietrze, kierując się w stronę bitwy, jaka miała się stoczyć lada dzień. Wiedziała, że wielu na niej polegnie, czekało ją zatem mnóstwo pracy.
Caer widziała we śnie kobietę o czarnych włosach. Choć nigdy wcześniej jej nie spotkała, czuła, że to była Morrigan, Bogini Kruków, o której tak często opowiadał jej ojciec Ethal. Bała się tej kobiety. Gdy była małą dziewczynką i spędzała swe pozbawione trosk dzieciństwo w wiosce położonej pośród zielonych wzgórz Connachtu, czasem, a zwłaszcza, kiedy była nieposłuszna, straszono ją, że pewnej nocy przyjdzie po nią straszliwa wróżka Morrigan. Dopiero później dowiedziała się, że Morrigan nie zabiera niegrzecznych dzieci tylko wojowników i że wcale nie jest wróżką, a w każdym razie nie tylko. Jednak strach zakorzeniony w dzieciństwie pozostał. Teraz, gdy leżała na nagrzanym za dnia płaskim kamieniu i powoli odzyskiwała przytomność, przypomniała sobie tamte czasy, kiedy za dnia biegała wraz z wiejskimi dziećmi po pastwisku goniąc przestraszone owce, a wieczorem siedziała na kolanach ojca przed kominkiem słuchając wymyślanych przez niego opowieści. W tej chwili oddałaby wszystko, żeby cofnąć czas i przenieść się z powrotem do tego okresu, żeby znowu poczuć zapach ukwieconej łąki i rodzinne ciepło. Pomyślała, że gdyby mogła powrócić do wcześniejszych lat, zrobiłaby wszystko, aby to, co się wydarzyło, nigdy nie miało miejsca. Nigdy już nie odważyłaby sprzeciwić się woli Ethala i nie dopuściłaby do ucieczki z Oenghusem. Może udałoby jej się przekonać ojca, że jej ukochany jest godny zaufania, a ona bezpieczna pod jego opieką, może wtedy zamieszkaliby razem w Newgrange i żyli szczęśliwie... Może. Cokolwiek mogło się stać, nie miało zdarzyć się już nigdy, bo Oenghus nie żył a i ona sama była bliska śmierci. Wiedziała o tym, odkąd zawędrowała nad rzekę, lecz dopiero teraz zdała sobie w pełni sprawę z tego, w jak tragicznym położeniu się znalazła. Nie to jednak było najgorsze. Najbardziej przytłaczająca była świadomość tego, że nie może nic zrobić. To bezsiła i rezygnacja stanowiły o beznadziejności jej sytuacji, bo przecież ona nie była w stanie przejść nawet kilku metrów, co więcej z każdą chwilą czuła, że słabnie i nie było to spowodowane tylko wycieńczeniem... Groza tego miejsca przepełniała ją do szpiku kości. Czuła, że każda żywa istota prędzej czy później tu zginie i wiedziała, że nie może jej uratować nawet cud. Nie tutaj. W takich miejscach jak to cuda nie zdarzają się nigdy. Spojrzała na spuchniętą ranę i poznała, że dostało się do niej zakażenie. Popatrzyła jeszcze raz na podartą i ubłoconą sukienkę i nagle wezbrała w niej tak wielka fala żalu i goryczy, że tym razem zanim zdążyła pomyśleć, poczuła na policzkach gorące łzy. Nie próbowała ich powstrzymać, nie znalazła bowiem w sobie na to dość siły. Pozwoliła im płynąć swobodnie, tak jakby to właśnie płacz mógł przynieść jej ratunek, jakby dzięki niemu mogła odwrócić to, co się zdarzyło. Płakała długo, a w płaczu tym był nieprzenikniony smutek i ból, jednak potem, kiedy Caer uświadomiła sobie, że samobójstwo mogło być dla niej wybawieniem, ogarnęła ją wściekłość. Jak mogła być tak głupia i spośród dwóch rozwiązań wybrać to najbardziej beznadziejne? Czy naprawdę aż tak bardzo bała się śmierci, że zatraciła w tym lęku całą swą odwagę? Przeklęła w myślach moment, kiedy chwyciła wystającą gałąź. Gdyby nie to, jej ciało dryfowałoby teraz gdzieś przy brzegu, a ona sama byłaby już daleko od tego przeklętego przez bogów miejsca i może powędrowałaby wprost do zaświatów. Ale siedziała zupełnie sama tu, w sercu niegościnnej puszczy w dodatku wydana na pastwę tego czegoś, co czyhało na nią w czeluściach mroku, zapadała bowiem noc. Niebo okryło się granatowym płaszczem, na którym królował Księżyc w otoczeniu tysięcy gwiazd. Caer zwróciła wzrok w jego kierunku i poczuła, jak jej lęk wzrasta. Księżyc bowiem nie świecił tak pięknie jak zwykle. Tej nocy jego światło było nader nikłe i skąpe, jakby on sam odczuwał strach, choć Caer nie wiedziała, jak to w ogóle możliwe.
Nagle w zaroślach nieopodal trzasnęła gałązka. W tym momencie Caer poczuła prawie namacalnie wręcz bliskość jakiejś istoty i choć nie miała pojęcia, czym owa istota jest, to czuła emanującą od niej nienawiść i... zło. Zawsze była uczona, że dobro i zło są tylko wytworami ludzkich umysłów. Natura wszak nie zna takich pojęć, a przecież cała tajemnica stworzenia oraz istoty życia zawiera się właśnie w naturze - i w to wierzyła. Jednak teraz już wiedziała, jak bardzo się myliła. To zło, którego istnienie nauczyła się negować było teraz tak blisko, że gdyby miało materialną postać, mogłaby go nawet dotknąć. Czuła jego wzrok pełznący niczym lodowate ostrze po jej kręgosłupie i karku, czuła jak otacza ją z każdej strony tak, żeby odciąć jej drogę ucieczki, a przecież ona i tak nie miała dokąd pójść. Nie miała nawet siły. A jednak w mig pojęła, jaki w tym jest cel. Myślała bowiem przed chwilą, że nie może bać się bardziej. Myliła się. Odwróciła głowę aby spojrzeć w gęstniejący mrok puszczy, ale nie zobaczyła nic poza ciemnością. Wiedziała, że to tylko złudzenie. Paraliżujący lęk sprawił, że zapomniała na moment, jaka jest słaba i uniosła się.
- Proszę... - wychrypiała niezrozumiale - Dlaczego mnie nie zostawisz? Przecież ja i tak umrę... Czego chcesz ode mnie? - spytała z rozpaczą w głosie, chociaż w głębi duszy zaczynała się wszystkiego domyślać.
- Kim jesteś? - dodała słabo i bez nadziei na odpowiedź. "Przecież wiesz." - rozległo się nagle w otchłaniach jej umysłu, tam, gdzie zawsze bała się sięgać. - "Ty dobrze wiesz, kim jestem." - powtórzył głos.
- Nie... - jęknęła Caer, po czym złapała się za głowę i zaczęła głośno szlochać. - Odejdź! Zostaw mnie w spokoju!
"Wiesz, że tego nie zrobię."
- Proszę...
"Zatem na próżno prosisz. Bo ja nie mogę odejść. Ja się tylko ujawniam we właściwym momencie. Tak naprawdę ty od zawsze nosiłaś mnie głęboko w sercu, a ja tylko czekałem na taki moment jak ten. Jakże więc mógłbym odejść?"
Caer nagle poczuła obezwładniającą falę mdłości i zgięła się wpół męczona suchymi torsjami. Świat wokół niej zawirował od wspomnień, tych najbardziej odległych, z czasów, gdy sama była tylko lub aż głuchym wspomnieniem zalegającym w najdalszych zakamarkach świadomości wszechświata, okryta całunem niepamięci, ona, zapomniana bogini, którą niegdyś była. Ujrzała przed sobą to, o czym już dawno nie pamiętała, a rzeczy, które nie miały kiedyś dla niej znaczenia, teraz stały się najważniejsze na świecie. Oto bowiem nadszedł ten moment, kiedy Caer najbardziej ze wszystkiego zapragnęła śmierci. Nigdy niczego nie chciała bardziej, jak umrzeć właśnie w tym momencie. A największe cierpienie sprawiała jej myśl, że to ostatnie życzenie, życzenie śmierci nigdy się nie spełni, bo dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę z tego, co było jej przeznaczeniem. I kto tak naprawdę był temu winien. To ona sama wywołała zło, które od początku świata nosiła w sobie. Zło, które było silniejsze od samych bogów, które potrafiło zadawać im ból oraz zabijać. To ona zabiła Oenghusa, a siebie samą skazała na wieczną niewolę zawieszona w próżni pomiędzy dwoma rzeczywistościami, w głodzie, bólu i cierpieniu za jedynych towarzyszy mając ciszę i lęk. Usłyszała nagle przeraźliwy śmiech, w którym brzmiała mieszanina triumfu zwycięstwa oraz pogardy. Dźwięk był tak straszny i drażniący, że Caer, chcąc go zagłuszyć, zaczęła krzyczeć, jednak bezskutecznie. Świszczący chichot wypełniał teraz każdą cząstkę jej ciała, jego brzmienie docierało z każdej strony, a kiedy Caer się obracała, rozlegał się coraz głośniej i potężniej, jakby swoimi ruchami napędzała jakiś mechanizm. W końcu natężenie stało się tak wielkie, że dziewczyna poczuła drżenie ziemi pod stopami. Przez moment miała wrażenie, że trzęsie się także niebo razem z gwiazdami i księżycem. Krzyk uwiązł jej w gardle, po czym upadła, zakrywając ramionami uszy. Czuła na policzku przenikliwe zimno jałowej ziemi oraz jej zapach; nawet ta woń była już martwa, ale Caer zupełnie to zignorowała. Znów była w innym świecie. Odpływała powoli w nicość, zanurzała się w niej coraz bardziej niczym topielica w jeziorze, a fale zapomnienia kołysały nią lekko w takt prześlicznej melodii dobiegającej z zewnątrz. Kto tak pięknie śpiewa? - przeszło jej przez myśl, nie słyszała już bowiem upiornego śmiechu ani nie czuła zimna. Nie pamiętała już tego, co było wcześniej. Popatrzyła na swoje ręce i ze zdumieniem spostrzegła, że zamiast nich ma skrzydła. Wtedy przypomniała sobie o Oenghusie i natychmiast popłynęła ku powierzchni, by zaraz potem wynurzyć się na zalane poświatą wschodzącego Słońca jezioro. Otrzepała pióra z wody i, nie zwracając najmniejszej uwagi na liczne stado innych łabędzi, kłapnęła radośnie dziobem, gdyż na brzegu wśród trzcin już czekał na nią Oenghus. Siedział na spróchniałej kłodzie i śpiewał w zamyśleniu smutną pieśń o tragicznej historii dwojga zakochanych - boga i śmiertelnej dziewczyny. Czym prędzej popłynęła w jego kierunku. Poznał ją od razu po bransolecie, jaką nosiła na szyi, nawet w tej postaci. Roześmiał się na głos i po chwili także stał się łabędziem. Powietrze było rześkie i chłodne, wszystko pokryte było lśniącymi w promieniach wschodzącego Słońca kroplami porannej rosy. Dwa ptaki rozłożyły śnieżnobiałe skrzydła, po czym odleciały w stronę światła, do miejsca znanego tylko im samym - do domu.
Zapowiadał się piękny dzień - na niebie nie było nawet jednej chmurki. Cała wyspa po wielu deszczowych dniach nareszcie tonęła w Słońcu... Prawie cała. Albowiem w sercu niegościnnej puszczy na zachodzie krainy Celtów, gdzie bali się zapuszczać nawet wojownicy, tam, gdzie nawet sami bogowie nie byli już tacy wszechmocni Słońce przebijało się z wyraźnym trudem. Co więcej, miało się wrażenie, że światło lęka się tego miejsca. Tam królowała wieczna ciemność i zapomnienie, zło po wsze czasy zaklęte w noc. Było to miejsce nie należące już do tego świata, który dla większości z nas jest jedyną znaną rzeczywistością. Było to miejsce, gdzie wszystko obumarło wyzute z energii i nawet cisza została odarta z całej swej tajemniczości. Ona też już umarła. Pozostał tylko niepokój. I śpiąca na wyjałowionej ziemi Caer.
Gdyby Caer otworzyła oczy zobaczyłaby, że las zmienił się nie do poznania - że drzewa skrywają całuny pożółkłych, chorych liści, a trawa nie jest zielona i wysoka, jak poprzedniego dnia, lecz wyschnięta. Gdyby zaczerpnęła tchu poczułaby unoszący się w nieruchomym powietrzu odór zgnilizny i siarki. Podeszłaby wówczas do brzegu rzeki i przeraziłaby się widząc, jak woda, jeszcze wczoraj tak orzeźwiająca i czysta, zmieniła barwę na brunatną. Ujrzałaby, jak na płyciźnie falują lekko czyjeś zwłoki. Potem okazałoby się, że to nie jedyne zwłoki, jakie widzi. Następnie stwierdziłaby ze zdumieniem, że nie odczuwa już wcale głodu ani bólu. I wtedy zrozumiałaby, że to wszystko było tylko iluzją, a ona dała się nabrać jak małe, naiwne dziecko. Bo przecież już wiedziała, że nie była zwykłym człowiekiem. Kiedyś była boginią, może nawet kimś więcej, ale to było tak dawno temu... To dlatego nie zginęła, jak Oenghus. Doszłaby do wniosku, że mimo wszystko jeszcze nie przegrała. Ta siła nie zabiła jej nie dlatego, że nie chciała czy miała wobec niej inny plan. To coś, czymkolwiek było nie umiało jej zabić. Jednak Caer i tak wolałaby umrzeć i wciąż miałaby do siebie żal, że nie zadecydowała o tym sama, kiedy miała okazję. Następnie zauważyłaby, że ślad po ranie na łydce zniknął. Dotknęłaby swojej twarzy nie wyczuwając na niej ani jednej opuchlizny i zdziwiłaby się widząc, że jej sukienka jest jak nowa, bez żadnych zabrudzeń. Nagle ze strachem uświadomiłaby sobie, że jej serce nie bije. A cisza wciąż przypominałaby jej, że nie ma już stąd ucieczki. Caer przestraszyłaby się i zaczęła biec przed siebie, pchnięta tym nagłym impulsem, który każe ludziom postępować irracjonalnie w sytuacjach ekstremalnych; biegłaby a łzy spływałyby po jej twarzy, czułaby w sobie tysiąc skrajnie różnych emocji, nie wiedziałaby co z nimi zrobić, biegłaby więc dalej nie patrząc na to, co ma przed sobą, bo przed jej oczami pojawiłyby się nieznane obrazy; widziałaby ludzi, których - mogłaby przysiąc - nigdy nie spotkała, a jednak wydawałoby jej się, że już ich zna. I wtedy zawadziłaby o coś nogą i potknęła się. Nie myśląc wiele wstałaby i znów biegła dopóty, dopóki nie powróciłaby w to samo miejsce, w którym jeszcze dzień wcześniej leżała nieprzytomna. Bezsiła zabiłaby w niej jakąkolwiek rozpacz. Nie zwróciłaby zatem najmniejszej uwagi na rzecz, przez którą upadła - okrutnie poszarpane ciało wielkiego czarnego kruka.
Ale teraz Caer spała. I wciąż śniła.
Nie minęło jednak wiele czasu, kiedy uniosła do góry powieki. Las zmienił się nie do poznania - drzewa skrywały całuny pożółkłych, chorych liści, a trawa nie była zielona i wysoka, jak poprzedniego dnia. Była całkiem wyschnięta.
Adraste. |
komentarz[0] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Sen Caer." |
|
|
|
|
|
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal
|
|
|