Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Czarne myśli
To już koniec-powiedziała cicho - odchodzę. Nie spojrzała na niego nawet przez chwilę. Z pochyloną głową i wzrokiem wbitym w ziemię, stała bez ruchu, pozwalając, by lekki zefir bawił się jej złocistymi włosami, które spłynęły do przodu, skrywając częściowo twarz. Dłonie splecione w uścisku, co chwilę gorączkowo tarły się i z powrotem zwierały. Słońce z wolna chyliło się ku horyzontowi, a ciemnoczerwone promienie padały wprost na twarz szczupłego młodzieńca, stojącego tuż obok niej. Jego twarz zastygła w oszołomieniu, oczy szeroko wpatrywały się w dziewczynę przez pryzmat łez, które błyszczały w kąciku oczu. Lekko rozwarte usta drżały, jakby chciał coś wyrzec, lecz coś mu na to nie pozwalało. Na przemian rozluźniał i zaciskał pięści. Nie mógł uwierzyć w te słowa, nie potrafił. Dotychczas wszystko było tak piękne, a teraz...teraz, w ciągu kilku sekund, stracił wszystko.
-Ja tak nie potrafię-głos dziewczyny zaczął drżeć- nie mam już sił, nie mogę. Nigdy nie byłeś cały mój. Za każdym razem, gdy cię widziałam, gdy mówiłam do Ciebie, słuchałam, czułam, jakbyś coś ukrywał, jakbyś bał się powiedzieć wszystkiego, jakbyś bał się mi zaufać. Gdy przymykałeś oczy, mając mnie w ramionach, czułam się nieswojo. Nie oczekuje, że zrozumiesz, ale nawet gdy byliśmy blisko, czułam, jakby cię nie było przy mnie. Nie mogłam tego znieść. Żegnaj.
Złociste kosmyki przesunęły się na bok, ukazując perliste łzy, które spływały po gładkiej cerze policzka. Docierały do krańca brody i skapywały na zieloną bluzkę, tworząc drobne, ciemnozielone plamki. Dziewczyna ostatni raz spojrzała na tego, który kiedyś był dla niej wszystkim, odwróciła się i pobiegła po gęstej trawie w stronę pobliskiej ścieżki, grzebiąc dawne dni nowymi krokami.
-Nie odchodź-wyszeptał niewyraźnie chłopak-nie idź... nie zostawiaj mnie, proszę- - wyciągnął rękę w kierunku oddalającej się postaci, wciąż szepcząc. Sylwetka dziewczyny była już tylko niewyraźną plamą, a on wciąż powtarzał te same słowa. Gdy tylko znikła, osunął się na kolana i zapłakał. Gorące łzy spadały na ziemię wraz ze spazmami przeszywającymi ciało młodzieńca. Ręce bezwiednie zsunęły się wzdłuż ciała, wypuszczając na wiatr całą radość i szczęście. Nie odchodź- mantra straconej miłości.
„Ma róża straciła kolor, opadły czerwone płatki na ziemię, zdeptane przez czas zostały, wyblakły”.
„Różo, różo! Gdzie jesteś? Gdzie skrywasz swe piękno i urok, różo! Będę Cię szukał, mój kwiecie szczęścia.”
W nabożnym milczeniu przemierzał długie korytarze spowite gęstym mrokiem. Blade światło z trudem wydzierało ciemności kolejne fragmenty zakurzonych czarnych, marmurowych płyt. Oświetlało ściany, które zdobiły barwne kobierce, i nagie ludzkie czaszki. Po chwili wszystko znów tonęło w morzu czerni. Ostrożnie nabierał powietrza do płuc, by po chwili je wypuścić. Robił to powoli i z namysłem, jakby bał się zbudzić czające się wokół tajemnice. Dźwięk stawianych kroków roznosił się echem i znikał w ciemnych czeluściach. W otulonych ciszą katakumbach, nawet tak delikatny dźwięk, wydawał się być przenikliwym jazgotem. Krople potu toczyły zacięte bitwy na zmarszczonym czole, a długie, czarne włosy falowały w powietrzu. Ściągnięta twarz nie wyrażała żadnych emocji. Skupiona, skamieniała. Ledwo widoczne źrenice świdrowały przestrzeń, wyszukując choćby najmniejszych oznak życia. Ściśnięte, bladoczerwone wargi tkwiły bez ruchu, a świst powietrza, wychodzącego z nozdrzy, subtelnie je muskał. Płomień bijący z półtorametrowej, ociosanej laski odgrywał swe przedstawienie w szaleńczym tańcu miłości. Wzmocnił ucisk na trzonku laski i szedł powoli naprzód. Obojętnie mijał leżące na drodze skruszone czasem kości oraz te, które lśniły, jakby były starannie obgryzione. Nie zatrzymywał się ani razu, nie mógł, musiał tam dotrzeć.
Przeszedł przez ozdobny portal i wszedł do przestronnej sali, która mogła kiedyś służyć za królewską jadalnię. Pośrodku ustawiony był długi stół, na którym stały liczne dzbany, ozdobne wazy, złote talerze i sztućce. Wzdłuż obu stron stołu ciągnęły się rzędy krzeseł, na których siedziały jakieś postaci. Widział tylko kontury. Podszedł parę kroków i skierował laskę do przodu, tak, aby światło rozproszyło mrok. Na talerzach leżały zgniłe kawałki mięsa, pleśń pokryła owoce, mrowie białych robaków wiło się ruchliwie w jedzeniu, ucztując. Poprzewracane puchary wylały swą zawartość na obrus, tworząc szkarłatne plamy, przypominające krew. Upiorna biesiada trwała. Dziesiątki odartych ze skóry ciał walało się po pomieszczeniu. Twarze wykrzywione w grymasie bólu starały się znaleźć pomoc, wlepiając puste spojrzenia w sklepienie. Ręce bezwładnie zwisały z oparć krzeseł, kołysząc się w rytmie dawnego oddechu. Z rozprutych brzuchów wypływały wnętrzności, tworząc wymyślne wzory i kształty na marmurowej posadzce. Niektóre zwłoki miały pokaźne dziury w klatkach piersiowych po stronie serca. Skierował się w stronę końca stołu, gdzie na obitym zamszem tronie spoczywały zwłoki arystokraty. Diadem wciąż dumnie tkwił na trupiej głowie zbroczony czarnymi plamami krwi. Usta wykrzywiły się w groteskowym uśmiechu. Wyszeptał parę słów i ciało zajarzyło się błękitnym światłem. Przez chwilę salę wypełnił blask poświaty, ukazując całą krasę pomieszczenia. Milczące cienie kołysały się na pustych ścianach, co jakiś czas splatając się w uścisku, po czym odskakiwały na nowe miejsca w szybkim piruecie. Mężczyzna machnął kosturem. Światło zgasło, a ciało zniknęło. Diadem uderzył głucho o ziemią, powodując ogromny hałas, odbił się kilka razy i zatrzymał u stóp bruneta. Podniósł go i oglądał przez chwilę. Dwie, pojedyncze wstęgi srebra zaokrąglały się delikatnie do środka i rozdwajały się, by następnie znów złączyć i wystrzelić mnogością linii, tworząc zawiłe wzory. Zwieńczenie stanowiła figurka kryształowego sokoła z rozpostartymi skrzydłami na kształt litery „V”. Lewe skrzydło było ułamane, a dziób pokryty czarną mazią. Odłożył znalezisko na skraj stołu i ruszył zdecydowanym krokiem ku ścianie. Położył dłoń na zimnych, idealnie równych kamieniach i przymknął oczy. Stykająca się z e ścianą ręka zaczęła pulsować mdłym światłem. Coś skrzypnęło i na płaskiej powierzchni pojawiła się szpara, która zaczęła się z wolna rozsuwać, poszerzając otwór. Wciąż nie otwierał oczu. Gdy dźwięk rozsuwających się wrót ucichł, powieki uniosły się z powrotem do góry. Stał przed półtorametrową wyrwą, za którą czekała tylko ciemność. Nagle otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał. Oczy zrobiły się żywsze i wyraźniejsze, a oddech stawał się coraz szybszy. Wbiegł bez wahania, a mrok radośnie przyjął go w swe ramiona. Od strony stołu rozległy się ciche jęki i odgłosy szurania, lecz on ich już nie słyszał.
Przywitał go półmrok, w którym to wąski strumień światła torował sobie drogę. Biegł, nie bacząc na nic, byle tylko dostać się do źródła blasku. Pomieszczenie miało okrągły kształt, a w miejscu ściennego kamienia znajdowały się czarne lustra, które złowieszczo błyszczały, odbijając światło od swych gładkich powierzchni. Na przeciwległym krańcu sali, widniała szklana tafla, dająca bladą poświatę, jego cel. Dzieliło go już zaledwie parę metrów, gdy nagle się zatrzymał. Przez chwilę walczył ze sobą, po czym wybuchł płaczem. Powoli podszedł do lustra i pogładził je. Wewnątrz szkła znajdowała się postać młodej kobiety. Wyglądała jakby spała. Słoneczne strugi włosów leżały starannie na ramionach, sięgając koniuszkami, wydatnych piersi. Zamknięte oczy wraz z małym nosem i pełnymi ustami koloru czereśni współgrały z delikatną cerą, emanując nieziemskim pięknem i spokojem.. Odziana w aksamitną, zieloną suknię zdobioną złotymi pasami i innymi ozdobami, przypominała śpiącą królewnę. Oczy koloru lazuru, dokładnie pamiętał je, tyle razy się w nie wpatrywał. Była tak piękna, gładził ją po twarzy. Pozwolił, by łzy swobodnie spływały po rozedrganej twarzy.
-Różo...
Poczuł jak czyjeś kościste palce zaciskają się na jego barku z przerażającą siłą. Jęknął mimowolnie.
-Czy kochasz....?- ochrypły głos przeszył jego głowę jak sztylet.-Czy kochasz...mnieee?- dźwięk przeszedł w przenikliwy pisk, który docierał do najgłębszego zakamarku umysłu i niszczył, niszczył każdy skrawek myśli, każdy przejaw oporu. Ucisk na ramieniu zelżał na tyle, że wyrwał się gwałtownie i ciął z półobrotu na oślep krótkim mieczem, który błyskawicznie wyciągnął z pochwy. Był wciąż zamroczony i nie mógł niczego dostrzec przez gęstą sieć migoczących plamek. Świst wiatru dobiegał go z każdej strony, jakby coś krążyła wokół niego z wielką prędkością. Starał się nadążyć za dźwiękiem, lecz wciąż czuł muśnięcie na plecach, na twarzy, na dłoni. Cień przemykał bezszelestnie po linii zataczanej przez jego miecz, którym wodził w półmroku. Kątem oka dostrzegał ruch, lecz gdy tylko się obracał, dostrzegał pustkę.
-Czy kochasz...?-coś wyszeptało mu prosto do ucha.
Odskoczył nerwowo.
-Kim jesteś!?- krzyknął przed siebie.
Odpowiedziała mu tylko cisza.
Już chciał się obrócić, gdy nagle stanął. Nozdrza przestały wydychać powietrze. Zacisnął kurczowo dłoń na rękojeści. Coś stało za nim. Nie wydawało żadnego odgłosu, ale czuł jak go obserwuje. Gorączkowo myślał nad następnym krokiem, lecz żadne rozwiązanie nie przychodziło do głowy. To już koniec. Czymkolwiek to jest, jeśli zechce go zabić, to zrobi to. Nie dysponował żadnym zaklęciem ochronnym, poza tym był wyczerpany przedzieraniem się przez kolejne kondygnacje, torowaniem sobie drogi wśród zbutwiałych mebli i zwłok.
-Patryku...obróć się.- miękki głos rozległ się tuż za nim.
Posłusznie okręcił się na pięcie i stanął przed młodą, rudowłosą kobietą, która ponętnym wzorkiem wpatrywała się mu w oczy, gładząc się dłonią po pełnych piersiach. Miękkie usta były lekko rozchylone, a zza warg, co chwilę, wysuwał się język, muskając skórę. Fale gorąca zalały wnętrze mężczyzny. Nie mógł oderwać wzroku od kobiety. Nęciła go, wabiła do siebie. Nie mógł się poruszyć. Był jak mucha złapana w pajęczynę, która czeka, aż zjawi się pająk i wyssie z niej całe życie. Płonął. Dzieliło go od niej parę kroków. Kobieta podeszła i położyła smukłą dłoń na policzku Patryka i pogłaskała go. Czuł jej ciepło, wyobrażał sobie, jak tonie w jego ramionach. Pożądał jej.
-Patryku, czy jestem piękna?
-Tak-odpowiedział bez wahania.
-Czy kochasz mnie?
Patrzyła mu prosto w oczy. Patrzyła tak głęboko, jakby chciała sięgnąć samej duszy. Chciał paść na kolana, całować jej dłonie i krzyczeć: „Tak!’. Wtedy przez przypadek zerknął za nią, na lustro, w którym znajdował się jego skarb. Przypomniał sobie minione chwile. Po niedawnym zauroczeniu nie zostało nic. Spojrzał na rudowłosą piękność i zastygł w przerażeniu. Skóra z twarzy zaczęła się łuszczyc i zwijać, odpadając wielkimi płatami na ziemię. Zęby pożółkły i zmieniły się w ostre kły. Kępki siwych, zmatowiałych włosów spadały na ziemię. W zapadniętych policzkach zaczęły się pojawiać poszarpane dziury, a cała twarz była porozdzierana i wysuszona. Dłoń odarta ze skóry stała się przeraźliwie zimna i parzyła policzek. Dodatkowo zaczęło go piec ramię w miejscu, gdzie wcześniej zacisnęły się palce zjawy. Jej oczy stały się czarne, całkowicie. Źrenice zanikły. Usta wykrzywiły się w upiornym uśmiechu. Ból roznosił się po całej twarzy, paląc jego skórę. Syciła się tym widokiem przez chwilę, po czym odjęła dłoń.
-Ona?- wysyczała- Odrzucasz mą miłość dla niej, zwykłej śmiertelniczki?
Próbował coś powiedzieć, lecz nie mógł poruszyć ustami. Czuł moc istoty, którą wprost emanowała. Zjawa ruszyła w kierunku lustra. Skinęła palcem, zakończonym długim, zakrzywionym szponem, i zaczął sunąc w powietrzu za nią.
-Tak krucha...-wycharczała- mogłabym ją zabić, wiesz? To tak proste.
Uśmiechnęła się do niego, wysuwając żółte kły spoza warg. Wysuszona dłoń powędrowała w kierunku twarzy dziewczyny, dotknęła powierzchni lustra, która zrobiła się płynna jak woda, pozwalając, by ręka dostała się do wnętrza. Wyciągnęła pojedynczy szpon i przejechała delikatnie po szyi śpiącej.
-Nieeeee!- krzyk Patryka rozdarł ciszę i wypełnił całe pomieszczenie-nie rób tego, nie, proszę, nie rób, zabij mnie!
Zimny śmiech zjawy zmroził mu krew.
-Myślisz, że nie zrobiłabym tego, gdybym chciała? Naprawdę, głupcze?- zadrwiła- jest taka młoda, taka niewinna, jakbyś się poczuł, gdyby teraz, stojąc o krok od celu, zobaczył, jak się wykrwawia i krztusi własną krwią, Patryku?
-Nie rób tego- z trudem wymówił przez ściśnięte gardło- zrobię wszystko.
-Wiem, właśnie dlatego wciąż żyjesz. Jesteś mi potrzebny, uwierzysz? Ty! Zwykły śmiertelnik, a mimo to bez ciebie, jestem bezsilna.
-Co mam zrobić?- głos Patryka stawał się coraz silniejszy, wracał do normalności.
Istota odeszła od szklanej tafli i zaczęła spacerować wokół mężczyzny. Zobaczył jak jej twarz się zmienia. Rany zaczęła się zrastać, skóra stawała się na powrót zarumieniona i gładka, kły zmalały do dwóch równych rzędów, a włosy nabrały połysku i znów oblepiły istotę burzą rudych kosmyków. Po szponach nie było śladu, zostały równe paznokcie. Podniosła głowę i spojrzała na niego brązowymi oczyma. Znów była tą samą kobietą, którą wpierw zobaczył.
-Widzisz...są miejsca, do których ma moc nie sięga. I jak na złość, w tych właśnie miejscach znajdują się pewne rzeczy, który potrzebuję. Chcę, żebyś zdobył dla mnie serce Lokarena.
-Kim jest Lokaren?
-Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, ale bardzo chciałabym mieć jego serce przy sobie- uśmiechnęła się ironicznie-rozumiesz, miłość.
-Najpierw ją wypuść! Uwolnij Calę!
Kobieta machnęła ręką w stronę lustra. Dźwięk pękającego szkła był wyraźny. Narożna cześć lustra spadł na ziemię, rozbijając się na dziesiątki, drobnych kawałeczków. Sprawdził ze strachem, czy jego ukochana jest cała. Na szczęście została nietknięta.
-Mówiłeś coś?- kobieta wybuchła głośnym śmiechem- Mogę sprawić, by z tego lustra nie zostało nic, prócz pyłu. Jak wtedy uratujesz swoją wybrankę?
-Co się z nią stanie?- wyszeptał, tłumiąc łzę, która błyszczała w kąciku oka.
-Będzie tu na Ciebie czekać. Nic się jej nie stanie, możesz być pewny. Zaopiekuję się nią. Bardziej martwiłabym się twoją osobą. Jeśli spróbujesz mnie oszukać lub będziesz zwlekać, lustro pęknie a wraz z nim twa luba.
-Gdzie go znajdę, jak rozpoznam?
-Zadajesz dużo pytań, wiesz? Tam- wskazała na zachodnią ścianę- znajduję się przejście na niższy poziom. Moja władza obejmuje cały pałac wraz z katakumbami i tajemnymi tunelami prowadzącymi na zewnątrz, lecz to jedno miejsce jest poza moim zasięgiem. Tam właśnie jest Lokaren. Znajdziesz go, zabijesz i wyrwiesz mu serce. Potem przyniesiesz je do mnie. Rozpoznanie go jest Twoim zadaniem. Pamiętaj, w Twoich rękach leży życie Cali...i twoje własne też. Nie zawiedź mnie.
-Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać?
-Nie masz wyboru.
Przyglądał się w skupieniu kobiecie. Dopiero teraz zauważył, że jej pierś jest wciąż równa. Nie oddychała, nawet dla pozoru. Powieki wciąż były nieruchome, nie mrugała. Teraz, kiedy już wiedział częściowo, kim była, uświadomił sobie, jak nieludzko wygląda. Było coś tajemniczego w jej uśmiechu, w sposobie patrzenia. Coś, co wywoływało podświadomy lęk. Spojrzał jeszcze ulotnie na Calę i odszedł w kierunku wnęki. Dłonie kurczowo się zacisnęły.
Leżeli razem na trawie, wpatrując się w błękitne niebo, po którym leniwie płynęły małe chmury. Dookoła wrzało. Wiosna robiła porządki. Ptaki wesoło śpiewały, ganiając się po łące. Bzyczenie pszczół i trzepot motylich skrzydeł słodko rozbrzmiewał w powietrzu. Wiatr smagał ich młode twarze, a słońce przyjemnie grzało. Byli sami. Tylko oni i przyroda, która ich otaczała.
-Tak bardzo Cię kocham-wyszeptał młodzieniec.
-Czy jesteś szczęśliwy?- zapytała cicho, wpatrując się w błękitne oczy.
-Szczęście jest zaledwie muśnięciem w porównaniu z tym, co czuję. Dzięki Tobie oddycham. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby Cię zabrakło.
-A gdyby coś mi się stało?
-Wydarłbym Cię samej śmierci!
Dziewczyna wtuliła się mocno w chłopaka, uśmiechnęła i przymknęła oczy. Młodzieniec patrzył na niebo z wdzięcznością.
„Różo, już biegnę. Odnajdę Cię wkrótce i znów będziemy razem.”
Schodził już chyba z godzinę po śliskich stopniach. Powietrze było przesycone wilgocią i stęchlizną. Ostrożnie stawiał każdy krok w ciemności. Na próżno starał się znaleźć jakieś podparcie, ściany były porośnięte mchem i częstokroć pokryte śluzem. Bez swojej laski był jak ślepiec. Służyła mu dobrze i był do niej mocno przywiązany. Niestety, rzucił nią w sali jadalnej, wbiegając do pomieszczenia z lustrami. Przeklinał się w myślach za pośpiech i za to, że nie mógł nic zrobić, by uwolnić Calę, jego różę. Zawsze ją budził tym słowem. Szeptał jej czule na ucho i obserwował, jak obraca się z boku na bok, leniwie przeciąga, aż w końcu otwiera oczy i wita go promiennym uśmiechem. Po chwili szamotali się razem po całym łóżku z głośnym śmiechem. Kiedyś.. Widok światła wyrwał go z roztargnienia. Podłoże było już płaskie i stabilne, a parę metrów przed nim znajdowały się drzwi. Przez wąskie szpary mógł dostrzec bijącą poświatę. Miał nadzieję, że dotarł do celu. Podkradł się i chwycił najdelikatniej, jak umiał, zardzewiałą zasuwę i powoli zaczął przesuwać ją w lewo, modląc się, by nie zaskrzypiała. Złapał się na tym, że zachowuje się jak złodziej, który właśnie zmierza po kolejny łup, wśród śpiących domowników. W końcu miał zabić człowieka, tak przynajmniej myślał. Wolał nie zakładać, że jego celem jest coś znacznie potężniejszego od rudowłosej zjawy. Czarne myśli. Drzwi cicho jęknęły i puściły. Dziękował w duchu, za to, że metalowa zasuwa była jedyną przeszkodą do pokonania. Zdeterminowanego mężczyzny nie zastanowiło nawet, dlaczego zasuwa była od jego strony, jakby skryte po drugiej stronie sekrety były strzeżone nie przed ciekawskimi, lecz wręcz odwrotnie, mieszkańcy pałacu byli strzeżeni przed nimi. Przekroczył próg i znalazł się w olbrzymiej sali przepełnionej dziesiątkami wysokich i szerokich regałów, zapełnionych różnorakimi księgami. Na suficie wisiało koło setki rozjarzonych żyrandoli, które oświetlały każdy zakątek pomieszczenia. Na regałach stały setki równo poukładanych ksiąg, manuskryptów, zwojów. Wyciągnął jedną z ksiąg. Była oprawiona w brązową skórę i pokryta grubą warstwą kurzu. Otworzył ją i przerzucił kilka stronnic. Były puste. Wpatrywał się przez chwilę w pergaminowe kartki, czekając na coś. Nie wydarzyło się jednak nic. Odłożył ją z powrotem na miejsce i wziął następną. Była także niezapisana. Wziął jeszcze parę innych, a gdy rezultat był taki sam, poirytowany cisnął jedną o deski regału. Księga upadła, otwierając się na oścież. Na pustych stronnicach zaczęła pojawiać się złote znaki. Przez chwilę się jarzyły, po czym zmieniały swą barwę na czarną, układając się w napis „Szanuj przeszłość” Patrzył z niedowierzaniem na literki, które znów zajaśniały i zaczęły tańczyć na cielęcej skórze, układając się w kolejny napis. „Zapraszam”- przeczytał parę razy na głos. Minął książkę i ruszył szybszym krokiem do przodu. Zostawił za sobą ostatni z regałów i przyjrzał się miejscu. Sala miała kształt ogromnego koła, a w jego środku znajdowały się półokrągłe ławy. W samym epicentrum stało masywne, dębowe biurko. Na lakierowanym blacie leżało pióro i rozwinięty zwój, który był do połowy zapisany. Po bokach walały się różne drobiazgi, a z jednej strony leżał stos ksiąg. Obrócił się w prawo i o mało nie krzyknął. Wzdłuż wysokiego regału wolnym krokiem maszerował staruszek. Pofałdowana szata ciągnęła się za nim, jak ślubny welon. Szybko skoczył za najbliższy róg, kryjąc się przed wzrokiem nieznajomego. Starzec podreptał do biurka i usiadł przy nim, poprawił okulary na nosie i zajął się pokrywaniem zwoju jakimiś znakami. Miał teraz czas, by przyjrzeć się niedoszłej ofierze, o ile był to Lokaren. Staruszek sięgał mu do piersi. Długa, poskręcana broda spływała siwymi kaskadami do połowy tułowia. Burza szarych włosów okalała głowę, a twarz, naznaczona niewielką ilością zmarszczek, przybrała zadumany wyraz. Z tej odległości nie był pewien, ale wydawało mu się, że oczy starca są koloru...wiosny. Pierwszym słowem, jakie mu przyszło do głowy, była wiosna. Nie wiedział, czy to złudzenie i tylko mu się tak wydaję, ale oczy starca były jak studnia barw, które nieustannie się ze sobą mieszały. Mnogość wirujących kolorów wprawiała w zachwyt. Miał piękne oczy. Wyrwał się szybko z odrętwienia i przypomniał o swojej misji. Obnażył miecz pochwy najciszej, jak tylko potrafił i myślał nad następnym krokiem. O krok od celu, o krok od uwolnienia Cali.
-Jeśli myślisz, że zdołasz zbliżyć się do mnie, choćby na metr z mieczem w dłoni, to grubo się mylisz- staruszek powiedział głośno, przeciągając każdą sylabę z osobna.- nie wygłupiaj się i odłóż to żelastwo, potem możemy porozmawiać.
Zrobił tak, jak mu kazał. Wyszedł zza regału i podszedł do biurka, co rusz oglądając się za siebie, czekając na najmniejszy odgłos ruchu.
-Jesteś nieufny, Patryku- staruszek zwrócił się miękko do mężczyzny- zapewniam Cię jednak, że w moim domostwie nic ci nie grozi...przynajmniej do czasu, gdy ty będziesz się zachowywał, jak przystało. Chodź, siądź tutaj-wskazał mu krzesło, które nagle znikąd się pojawiło.
-Dziękuję, postoję-odparł.
-Jak wolisz-staruszek wrócił do swojego zajęcia.
-Szukam Lokarena, czy to ty?- podjął na nowo rozmowę.
-Tak, tak, któżby inny? Widzisz tu jakiegokolwiek innego starca-uśmiechnął się ciepło- a więc moja ukochana siostra wysłała kolejnego nieszczęśnika na zgubę? Co cię tak dziwi, Patryku?- spytał się, patrząc mu w oczy.
-Siostra...?
-Alkonra- staruszek przymknął oczy-rudowłosa piękność. Była kiedyś cudowną dziewczyną, cudowną siostrą.
-Ale...
-Nie rozumiesz. Tak, wiem-cichy śmiech Lokarena rozproszył ciszę- cóż, może masz ochotę posłuchać mej opowieści. Czas tutaj nie gra roli, więc co ty na to?
Mężczyzna skinął głową.
-A więc zacznijmy- starzec odchrząknął, splótł dłonie i zaczął mówić- Urodziliśmy się w małej, górskiej wiosce i wiedliśmy spokojny żywot pasterskich dzieci. Nie mieliśmy bogactw, ale nie brakowało nam jedzenia ani dachu nad głową. I tak żyliśmy w idylli, do czasu, gdy zjawił się pewien człowiek. Przynajmniej wtedy uważałem go za człowieka. Wiesz, teraz wydaję mi się to nawet ironiczne. Miał na sobie czarną kapotę z kapturem, spod której wystawały gęste loki, również czarne. Nigdy go nie zdjął. Tej nocy, gdy przybył, zwołano zebranie starszyzny. Rozmowy trwały przez całą noc. Potem opuścił wioskę, a przechodząc przez tłum ciekawskich gapiów, w których znajdowałem się także ja i Alkonra, upuścił medalion. Był to złoty wąż albo smok, nie wiem, nie zdążyłem się przyjrzeć. Upuścił czy umyślnie wyrzucił, nieważne. Podniosła go Alkonra. Podbiegła do niego, pociągnęła za fałd płaszcza i wyciągnęła rączkę z medalionem. Mężczyzna pochylił się nad nią, szepnął jej parę słów do ucha, odebrał medalion i odszedł. Pamiętam, że gdy wróciła do mnie, była przerażona. Cała się trzęsła i miała nieobecny wzrok. Ciągle powtarzała, że on ją zapamięta. Nigdy nie chciała mi powiedzieć, jak wyglądała jego twarz. Po tym zdarzeniu wszystko wróciło do normy. Od czasu do czasu tylko siostra budziła się w nocy zlana potem, krzycząc, że on wróci. I tak minęło pół roku. Przez ten czas wioska kwitła, nigdy nie mieliśmy tak owocnych zbiorów, tak dobrych zarobków. Pewnego dnia ludzie się nie obudzili. Ci, którzy spędzali noc poza domem, padli na ziemię w miejscu, w którym wówczas byli. Wszyscy byli martwi. Ich ciała zaczęły się błyskawicznie rozkładać, skóra zaczęła pękać, a potem ciała stały się, jakby wysuszone. Wszystko to trwało może z godzinę. Jedynymi ocalałymi byliśmy my. Wyobrażasz to sobie? Dwoje małych dzieci pośrodku dziesiątek gnijących zwłok, które walały się wszędzie. Baliśmy się, baliśmy się strasznie. Alkonra płakała. Ciągle mówiła, że mnie uratowała, bo nie chciała być sama, a mogła wybrać tylko jedną osobę. Przepraszała mnie za to, że umarli rodzice. Myślałem, że bredzi, więc starałem się ją jakoś pocieszyć. Byłem ostatnim mężczyzną w rodzinie. Mężczyzną...dzieckiem.
Oczy starca na chwilę przygasły, ale potem znów wróciły do swej dawnej formy. Kontynuował.
-Wtedy zjawił się on. Ponownie. Przemaszerował po zwłokach naszych znajomych i podszedł do nas. Spytał się, czy chcemy żyć wiecznie. Chcieliśmy, by nas stamtąd zabrał, rzuciliśmy się na niego z dziecinną ufnością, wierząc, że nam pomoże. Wtedy odsłonił twarz. Nie...-Lokaren zamilkł na chwilę-nie potrafię...nieważne-uciął- wyobraź sobie istotę, która budzi grozę wśród nieśmiertelnych, wśród demonów i wszystkich nadnaturalnych bytów, więcej chyba nie muszę dodawać? Normalny człowiek popadłby w obłęd, gdyby ujrzał to, co my. Potem była tylko ciemność. Obudziliśmy się w obszernej komnacie, bogato zdobionej przez różnorakie ornamenty, rzeźby, obrazy. Zewsząd słychać było krzyki i jęki. W powietrzu czuć było żar, a powietrze aż falowało z powodu temperatury. Nie byliśmy już dziećmi. Nie myśleliśmy już jak dzieci. Nasze głowy były pełne tajemnej wiedzy. Poznaliśmy zaklęcia i uroki mogące zamienić życie dowolnej osoby w koszmar, mogące sprawić, że będzie cierpiała okrutne katusze i nie będzie mogła umrzeć. Staliśmy się potworami, bezwzględnymi monstrami, którym sprawia przyjemność ludzkie cierpienie. To nasze życie stało się koszmarem. Otrzymaliśmy nowe powłoki, nowe wcielenia. Alkonra była piękną, rudowłosą kobietą, ja- młodym, przystojnym brunetem. Nasze ciała były doskonałe, bez żadnej skazy, przynajmniej na pierwszy rzut oka. To coś przyszło do nas i wyjaśniło nam wszystko. Powiedziało, że teraz jesteśmy jego dziećmi. Uczynił nas potężnymi. Mogliśmy pstryknięciem palca niszczyć miasta, jednym oddechem, odbierać życia. Mogliśmy robić wszystko, co tylko sprawiało ból i cierpienie. Był tylko jeden warunek. Potrzebna była nam krew. Bez niej nasze powłoki starzały się. Nigdy nie zapomnę, jak stałem oszołomiony, nie mogąc pojąc tego wszystkiego, tocząc bitwę z sumieniem, bojąc się siebie samego, natomiast moja siostrzyczka tylko się uśmiechnęła i wyrzekła: „Dobrze”. To był rozłam. W tej chwili pękła więź, która tak mocno nas scalała. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Zaszyłem się na jakimś odludziu, brzydząc się tego, czym się stałem, podczas gdy Alkonra czerpała pełnymi garściami z nowego życia. Udawała się z nim, z tym czymś, na „polowania”. Tak nazywali wyprawy w poszukiwaniu ofiar. Przypadkowe osoby, które zabłądziły w lesie czy postanowiły spędzić upojną noc razem ze swoją drugą połową przy świetle księżyca, stawały się ich łupami. Ich krzyki trwały przeważnie całą noc. Mój stwórca i moja siostra rywalizowali o to, kto zada większe cierpienie ofierze. Była pojętną uczennicą. Pewnego dnia przyszli po mnie z propozycją wspólnych łowów. Okazało się, iż propozycja nie była propozycją tylko rozkazem. Sprzeciwiłem się wtedy po raz pierwszy...i po raz ostatni. Straszny był gniew naszego stworzyciela. Pałac trząsł się w posadach. Na zewnątrz panowała wichura, która łamała nawet najgrubsze drzewa i ciskała nimi w na oślep. Błyskawice zaciekle biły, o co tylko mogły. Drzewa buchały płomieniami, a po chwili tylko się dymiły, ugaszone przez porywisty wiatr. Nie wyglądało to przyjemnie. O mało nas nie zniszczył. Nie wiem, dlaczego pozwolił nam żyć...istnieć. Tamtej nocy znikł i nie wrócił już więcej. Niedużo czasu zajęło nam odkrycie faktu, że zostaliśmy uwięzieni. Nie mogliśmy opuścić tego miejsca. Niedużo czasu zajęło też mojej siostrze odkrycie tego, że może wpływać na innych ludzi, nieważne jak bardzo są oddaleni. Na ludzi takich jak ty, Patryku.
Staruszek wstał i zaczął powolnym krokiem wędrować wśród ław. Co chwilę przystawał, by przejechać dłonią po obdrapanej powierzchni, i spacerował dalej. Patryk obserwował, jak staruszek się oddala. Już miał krzyknąć, gdy tamten znów otworzył usta.
-I tak mijały lata. Dokładnie tysiąc. Alkonra zabijała kolejne pary, by przedłużyć swą młodość, ja studiowałem kolejne księgi, łaknąc wciąż nowej wiedzy. Oboje mieliśmy to, czego pragnęliśmy. Ona swój urok i urodę, ja, spokój. Przez te wszystkie lata zaszło kilka istotnych zmian. Moje ciało się postarzało i wyglądam teraz, jak wyglądam. Co prawda proces nie zaszedł w takim tempie, jakim powinien. Jest spowolniony. Wciąż pamiętam nasze ludzkie życie i wciąż żałuję, że nie zginęliśmy razem z resztą tamtego dnia. Z Alkonrą było inaczej. Wraz z upływem lat, zapomniała o swojej przeszłości. Zapomniała, kim była, zapomniała mnie. A krew okazała się nie być aż tak idealnym specyfikiem. Przypuszczam, iż widziałeś to sam.
-Dlaczego mówisz mi to wszystko?- zapytał nieufnie.
-Ach, Patryku! Może jestem po prostu zdziwaczałym starcem, a może miałem w tym jakiś cel. Może chciałem, żeby ktoś mnie wysłuchał.
W oczach starca pojawiły się figlarne iskierki, a na twarz wpełzł nikły uśmieszek.
-Nie sądzę- odparł zimno.
-Skoro tak, to być może przekona cię ta wersja
Zbliżył się na wyciągnięcie ręki do Patryka, ten odruchowo się cofnął
-Jesteś tysięcznym-ciągnął- już tysiąc osób przewinęło się przez tą komnatę. Każdy był przysyłany przez nią w tym samym celu. Każdego zaślepiał ból z powodu utraconego skarbu i determinacja. Zwróciłeś może uwagę na czarne lustra, podczas przechadzki?- nie czekał na odpowiedź tylko mówił dalej- wiesz, ile ich tam jest? Kształt sali może oszukać, ale jest ich dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. Mówi ci to coś? Te lustra zostały rozbite. Na przestrzeni tysiąca lat, każde po kolei, było szklaną trumną. Po śmierci śmiałka stawały się czarne, tak jak miałeś okazję zobaczyć. Twoja Cala jest tysięczną. Ty jesteś tysięcznym! I podzielisz los całej reszty, szukając czegoś, o czym nie masz nawet mglistego pojęcia.
-Skąd wiesz?- zapytał grobowym głosem
-Masz zamiar mnie zasztyletować, gdy nieopatrznie się obrócę, wbijając sztylet pod serce, potem rozciąć szatę i wyrwać serce. Po czym wrócić z do Alkonry z nadzieją na odzyskanie ukochanej. Nie spodziewasz się tylko, że mógłbyś przynieść niewłaściwą rzecz i nie wiesz, że dla Alkonry takie pojęcia jak litość, szczerość i miłość są czymś całkiem obcym. Ona potrafi tylko mamić i zadawać ból.
Czytasz w moich myślach?- wykrzyknął.
-Spostrzegawczy z ciebie człowiek i do tego niegłupi. Większość pędziła na mnie z uniesionym, nad głową, toporem czy mieczem. Jeszcze inni starali się mnie oszukać, myśląc, że dam się wciągnąć w ich durnowate gierki. Wszyscy, jak jeden mąż, nie wzięli tylko pod uwagę jednego faktu. Nie jestem człowiekiem, jestem demonem. I odczuwam szczery smutek z tego powodu.
Mierzyli się przez chwilę spojrzeniami. W końcu Patyk spuścił wzrok. Odgłos przełykanej śliny wydawał mu się zanadto głośny. Powoli uświadamiał sobie, w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje. Gdyby Lokaren był zwykłym magiem, istniałby jeszcze cień szansy. Teraz wydawało mu się, że wszystko było bezcelowe. Cała ta podróż. Wszystkie te widoki wysuszonych bądź rozkładających się zwłok były niepotrzebne. I tak umrze. Nawet w najczarniejszych snach nie odgrywał takiego scenariusza. Jeszcze parę dni temu spoglądał na Calę, która radośnie krzątała się po ogrodzie, pielęgnując kwiaty. Promieniała uśmiechem. Biegała w podskokach, podśpiewując wesoło. Teraz znajdowała się poza jego zasięgiem. Od każdego kroku zależało, czy jeszcze ją ujrzy, a drogę zastąpił mu ten niepozorny starzec. Przeszkoda nie do przebycia. Czarne myśli.
-Patryku-głos staruszka na powrót przybrał ciepły ton-skąd się biorą w tobie takie pokłady pesymizmu?- zadrwił- swoją drogą, wiesz, przypominam sobie, że wśród tego całego tłumu szaraków i głupców, był jeden nieprzeciętny młodzian. Miał na imię August. On także pragnął mego serca, ale który go nie chciał?- zachichotał-Ale wróćmy do Augusta. Był wyjątkowy. Płonął w nim tak silny ogień walki. Potrafił go jednak kontrolować. Starannie przemyśliwał każde słowo, nim je wypowiedział. Niczego nie robił pochopnie. Był niebywale inteligentny i sprytny, do tego posiadał ogromną wiedzę magiczną. Sztuka fechtunku była dla niego czymś tak prostym, jakby miał to już we krwi od urodzenia. Skradał się też nieźle, wyłapałem go dopiero przy ostatnim regale, ale posiłkował się magią. Stworzył barierę, która maskowała go przed takimi intruzami jak ja-uśmiechnął się- ciebie na przykład wyczułem już wtedy, gdy dotknąłeś drzwi. Ale o Auguście mowa. August, szczerozłoty chłopak! Przedyskutowaliśmy wiele godzin, miał wielkie serce. Lubiłem go.
-Co się z nim stało?- zapytał.
-Zginął...jak inni-uciął starzec
Staruszek uniósł dłoń i zaczął wodzić wskazującym palcem w powietrzu. Z koniuszka palca tryskała srebrna nic, układająca się we wzory, którymi dyrygował. Patryk wpatrywał się przez chwilę w mozaikę błękitu. Znaki znikały po jakimś czasie, rozpływając się w powietrzu. Postanowił spróbować jeszcze raz.
-A serce. Jeśli nie bije w twej piersi, to gdzież się znajduje?- zagaił
-Serce-westchnął- chcesz wiedzieć, czym jest serce?
-Skoro i tak mam umrzeć- odrzekł
-Dobrze, potraktuję to jako ostatnią posługę-wymusił uśmiech na twarzy-serce jest artefaktem. Małą skrzyneczką, w której schowana jest fiolka z barwnym płynem. Serce jest pozostałością po tym, co było kiedyś Alkonrą, resztką jej człowieczeństwa. Ona nawet tego sama nie wie, zdążyła o tym zapomnieć. Dawno temu wyzbyła się własnych uczuć, odprawiając skomplikowany rytuał. Tym samym, jak też twierdziła, stała się silniejsza. Osobiście wolę pozostać przy twierdzeniu, że odebrała ostatnią rzecz, która była dla niej ważna, stając się zimną skorupą czegoś, co było kiedyś moją siostrą. Teraz chce je z powrotem, myśląc, że pozwoli jej to wyrwać się z tego więzienia i rozciągnąć swe moce nad większym obszarem. Jest taka próżna i naiwna. Nie wie, że nie ma stąd wyjścia. Będzie tu uwięziona po wieki, tak jak i ja, aż kiedyś upomni się o nas nasz stwórca.
-Naprawdę nie mogę uratować Cali?- spytał się smutno Patryk.
Tubalny śmiech Lokarena rozległ się w całej komnacie.
-Patryku, Patryku, wciąż jeszcze masz nadzieję?- starzec wyszczerzył zęby-ona dołączy do dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu okruchów szkła, a sala będzie już sobie liczyć pełny tysiąc czarnych luster, a ty dołączysz do dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu zwłok i spokojnie zaczekasz, aż zgnijesz i staniesz się pyłem.
-Nie różnisz się od niej-rzekł smutno-oboje nie macie uczuć.
-Chodź, Patryku, czeka cię podróż do własnej mogiły.
Starzec wyciągnął rękę w geście zaproszenia.
Jęczał i rzucał się niespokojnie po pościeli. Zaciskał pięści i siłował z niewidzialnego przeciwnikiem. Obudził się, krzycząc. Po chwili krzyk przeszedł w ciche westchnienie. To był tylko zły sen. Spojrzał na swoją dłoń, która w żelaznym uścisku trzymała, o wiele mniejszą, dziewczęcą dłoń. Powędrował wzrokiem w kierunku twarzy ukochanej. Niebieskie oczy troskliwie patrzyły na zdyszanego chłopaka. Na twarzy widoczny był jednak grymas bólu. Zobaczywszy to, młodzieniec błyskawicznie cofnął rękę.
-Przepraszam-rzekł cicho.
-Wszystko w porządku?- zapytała czule.
-To tylko zły sen-powiedział gorzko-śniło mi się piekło.
Ledwo dosłyszała ostatnie słowo. Wyglądał okropnie.
-Jak wyglądało?- spytała ciepło.
-Nie było tam ciebie.
Głos chłopaka się załamał.
-To było takie realistyczne-wyszeptał i ukrył twarz w dłoniach.
Przytuliła go do siebie i czule gładziła po głowie. Młodzieniec ochoczo schował się w jej ramionach, tuląc głowę do miękkich piersi.
-Jestem tu-wyszeptała mu do ucha- i nie zamierzam się nigdzie wybierać.
„Zamknięte wrota ogrodu. Jak wstrzymać potok krwi? Jak wstrzymać potok łez? Różo, powiedz, że jesteś.”
Starał się nie myśleć. Lokaren potrafił wejrzeć w ludzki umysł. Uczepił się rozpaczliwie rąbka nadziei i nie chciał za go nic puścić. Miał niewielkie szanse na powodzenie. Jak wymyślić plan w przeciągu kilkunastu sekund, nie mogąc o nim w ogóle myśleć? Nie mógł nawet się nad tym zastanowić. Skupił się, by jego głowa pozostała wolna od wszelkich rozważań, a jedyne, co pozostawił, to smutek, żal i inne negatywne uczucia. Chciał zmylić starca. Lokaren wędrował po korytarzach jego umysłu, wnikliwie przeszukując każdy zakątek, rozpraszając cienie i zdejmując pokrywy i wieka z napotkanych skrzyń. Patryk zaś uciekał, zostawiając po sobie różnorakie złudne odczucia i niespodzianki. Zabawa w kotka i myszkę...w ludzkim umyśle. Zmusił każdą cząstkę woli, by wprowadziła starca w błąd. Fortel zadziałał. Starzec początkowo uważnie śledził każdy ruch Patryka. Zarzucany kolejnymi falami bólu, tęsknoty i rezygnacji, coraz bardziej się rozluźniał. Wreszcie zostawił mężczyznę w tyle, a sam szedł parę kroków przed nim, nucąc jakąś melodię, będąc święcie przekonanym, że pokonany człowiek wlecze się za nim. Wreszcie przystanął i zaczął wypisywać w powietrzu znaki, tak jak uprzednio przy biurku. Wzory zaczęły się żarzyć czerwienią i przybierały wciąż na intensywności. W ich miejscu po chwili utworzył się szkarłatny portal, który szaleńczo wirował, wsysając do siebie powietrze. Pęd, w jakim portal wciągał do siebie kolejne porcje tlenu, powodował nieznośny szum.
-A więc Patryku...
Starzec obrócił się i zamarł, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał mężczyzna. Oczy Lokarena wypełniły się krwistą czerwienią, a poskręcane kosmyki z brody zaczęła unosić się lekko do góry, jak po podmuchu silnego wiatru. Portal znikł, powodując ciszę, której nie śmiało zmącić nawet brzęczenie muszych skrzydeł ani chrobotanie szczurów. W istocie Patryk dopiero teraz uświadomił sobie, że w komnacie nie ma żadnych insektów czy gryzoni, w przeciwieństwie do wcześniejszych sal, w których aż się od nich roiło. Jedynymi żywymi istotami był on i...tylko on. Starzec był czymś innym.
Korzystając z okazji, Patryk wymknął się spod kontroli i skrył wśród ław. Ostrożnie, uważając by nie spowodować żadnego hałasu, obszedł salę dookoła, by zajść starca od tyłu. Nie myślał. Działał jak maszyna, której priorytetowym zadaniem było teraz „zabić”. Pot zaczął obficie skrapiać jego ścieżkę. Ręce stały się śliskie i miał poważne trudności, by pewnie uchwycić poręcz czy kant ławki. Temperatura wzrosła niesamowicie, a starzec wciąż stał bez ruchu, wpatrując się niemym wzrokiem w jakiś punkt w oddali. Wąskie strużki dymu zaczęły unosić się znad jego ubrania, niknąc po kilku sekundach. Patryk był już za jego plecami. Tylko parę metrów dzieliło go od Lokarena, wokół którego kłębiły się coraz gęstsze obłoki dymu. Mężczyzna wyciągnął mały sztylet z cholewki buta i ułożył na dłoni tak, by było mu, jak najwygodniej nim rzucić. Kucnął i wycelował w krtań starca, która znajdowała się za warstwą bujnych, szarych włosów. Liczyła się tylko Cala. Wszystko zależało od niego. Nie mógł chybić. Cisnął sztyletem dokładnie w kark. Broń powinna wejść w skórę starca jak w masło, rozcinając skórę i mięśnie, przebijając krtań i wyjść drugą stroną, zalewając posadzkę fontanną jasnoczerwonej krwi. Ostrze gładko przecięło powietrze i dotarło do celu, lecz zamiast uśmiercić ofiarę, odbiło się od niewidocznej bariery i opadło na ziemię, odbijając się z głuchym dźwiękiem od marmuru. Metal był powykręcany i zdeformowany, stopiony pod wpływem ogromnej temperatury. Nie mógł w to uwierzyć. Starzec miał być martwy, tymczasem ciągle tkwił w miejscu.
-Patryku!
Głos Lokarena zmroził krew w żyłach niedoszłego zabójcy.
-Zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie uczyniłeś?!- starzec grzmiał-myślałem, że jesteś inny niż pozostali, że rozumiesz więcej.
Z ust starca strzelały iskry i ogniki Stał wciąż odwrócony do niego plecami. Mężczyzna nie ważył się nawet drgnąć.
-Głupcze-syknął i wykonał zamaszysty ruch ręką. Ciało Patryka oderwało się od ziemi i uderzyło z ogromną siłą w drewnianą przeszkodą, przebijając się przez nią. Nie minęła sekunda, jak z impetem sforsowało kolejną ławę i zaczęło się przebijać przez całą resztę. Solidny dąb zachowywał się jak patyk pod naporem ludzkiego ciała, które ciągnęła niewyobrażalna siła. Wśród trzasku łamanego drewna i rumoru spowodowanego przez dziesiątki strzelających pod samo sklepienie żelaznych i drewnianych odłamków, które spadały, szpikując powietrze ostrymi drzazgami wielkości małego dziecka, trudno było rozpoznać czy dany dźwięk to odgłos pękającego drewna czy też miażdżonych przez ogromną siłę kości Patryka. Starzec cisnął pokrwawionym strzępem człowieka przed siebie. Jego oczy na powrót przybrały barwę wiosny, mieniąc się dziesiątkami różnych kolorów. Po Patryku nie było śladu. Jedyną rzeczą, przypominającą o ostatnich zdarzeniach, była szeroka na dwa metry ścieżka, idąca przez środek roztrzaskanych ław po popękanej posadzce. Kawałki drewna były zroszone kroplami posoki, a głębokie bruzdy w marmurze wypełniła po brzegi krew, tworząc swoiste puzzle.
Starzec westchnął głośno i wrócił do biurka, by znów zając się pokrywaniem zwoju tajemniczymi znakami.
-Tysięczny...-mruknął pod nosem, całkowicie pochłonięty pracą.
-Ależ, kochaaanie- ziewnął przeciągle-to jest nieludzkie, przecież wiesz.
-Nie marudź, misiaczku-zaśmiała się słodko-przecież chcemy obejrzeć wschód, czyż nie? Sam to zaproponowałeś.
-Ale Różyczko! Jest piąta rano! Godzinę temu dopiero co się położyłem. Litości-wykrzyknął błagalnym tonem.
Dziewczyna poklepała go po twarzy, posłała szeroki uśmiech i wróciła do marszu.
-Cholera jasna!- chłopak zaklął, potykając się o korzeń- a żeby cię i te twoje wschody licho pochłonęło-rzucił złośliwie.
W odpowiedzi dostał kuksańca w brzuch. Po chwili skoczyła na niego i pocałowała namiętnie. Na twarzy młodzieńca momentalnie znikły jakiekolwiek ślady zaspania, teraz widniał tam tylko uśmiech.
W końcu dotarli na miejsce. Byli na wysokim klifie, na czubku którego znajdowała się mała polanka, ich cel. Usiedli na trawie i ze splecionymi dłońmi czekali na spektakl. Na horyzoncie pojawiła się wąska szpara, przez którą zaczęła się przeciskać oślepiające białe światło. Przesmyk między niebem a morzem zaczął się poszerzać, uwalniając kolejne fale słonecznego blasku. Wraz z nimi rozchodziły się fale subtelnego ciepła, które, choć ranek był chłodny, rozgrzewały ich serca i napełniały ikrą oczy. Słońce powoli wynurzało się niby spod wody, rzucając nań długie kosmyki swych włosów, które falowały wraz z morskim tętnem i mieniły się żywymi kolorami. Ciepłe dłonie brzasku, pochłaniały kolejne metry, a ptaki wtórowały śpiewem, celebrując nadejście świtu.
-Czujesz?- spytał się dziewczyny.
-Jest mi tak ciepło, ale to dzięki tobie-pocałowała go w usta.
-Kocham cię-powiedział cały promieniejąc.
Był szczęśliwy. Miał wszystko, czego pragnął. Miał ją. Przycisnął do siebie mocno osobę, dzięki której serce biło tak raźno i przeniósł wzrok na słońce. Złote loki dziewczyny opadły na jego pierś, gdy złożyła głowę na jego ramieniu. Spektakl trwał, a złączeni w żarliwym uścisku młodzi kochankowie przyglądali się w ciszy i zachwycie podniebnym cudom.
„Wygnany z raju. Zamknięte wrota nieba. Spalili ogród”
Z trudem otworzył oczy i zaraz je zamknął rażony jaskrawym światłem. Ostatnią rzeczą, którą pamiętał, było potężne szarpnięcie, potem stracił przytomność. Próbował się poruszyć, lecz przeszył go tak wielki ból, że stęknął. Nie czuł ciała od pasa w dół. Palce pulsowały, a głowa promieniowała tępym bólem. W ustach miał posmak krwi, a spieczone wargi opornie rozwierały się, by zaczerpnąć powietrza, które było przesycone zapachem siarki i zgnilizny. Ponownie spróbował się poruszyć, lecz ból był zbyt duży. Odpoczywał chwilę, łapczywie wciągając powietrze i krztusząc się własną krwią, która wypływała wartkim strumieniem z kącików ust. Ostatkiem sił zdołał okręcić głowę tak, że opadła na ziemię policzkiem. Cały czas słyszał swoje rzężenie. Chropowaty, urywany oddech utwierdzał go, że umiera. Czekał na koniec. Koniec jednak nie nadszedł, a wyciszone zmysły zaczęły odbierać coraz dokładniej rzeczywistość. Zdawało mu się, że słyszy niewyraźne głosy i chichoty. Po chwili dźwięk się zmaterializował. Ku jego przerażeniu głosy okazały się być czymś innym. Wyraźnie już słyszał jęki i odgłosy szurania. Coś niedaleko niego głośno mlaskało, pożywiając się, jak mniemał. Rozpoznał dźwięk rozrywanego mięsa. Co chwilę powietrze rozdzierał gardłowy ryk, który przeradzał się z czasem w cichy pomruk. Wsłuchiwał się w odgłos wrzawy panującej dookoła z rosnącym strachem. Nie miał pojęcia, co się dzieję za grubą warstwą powiek, lecz same słuchanie tego wystarczało, że włosy jeżyły się na karku, skóra pokrywała się gęsią skórką, a ciało oblewał zimny pot. Otworzył powoli oczy i czekał przez chwilę, aż wzrok przyzwyczai się do światła. Żałował, że to zrobił. Rozciągała się przed nim szeroka równina pokryta setkami krzątających się postaci. Były wszędzie. Włóczyły nogami po rozżarzonym piachu, sunąc chwiejnie przed siebie. Niektóre czołgały się, inne wpatrywały w niebo i wyły zawodząco. Dostrzegł przynajmniej piętnaście istot kilka metrów od miejsca, gdzie leżał. Stwory nie przypominały w niczym ludzi. Łyse czerepy opięte żółtą skórą lśniły w łunie szkarłatnego słońca. W kościstych oczodołach tkwiły całkowicie czarne węgliki, w których można było dojrzeć jedynie pustkę. Dwie podłużne szpary służyły za nos, a z pokrytych w całości strupami warg wystawały dwa rzędy zaostrzonych szpilek, które z pewnością nie ustępowały żyletce pod względem ostrości. Zapadnięte policzki i kanciaste brody dopełniały obraz twarzy. Skóra na reszcie ciała była pokryta warstwą zrogowaciałego naskórka, który utworzył coś na wzór pancerza. Wątłe i długie ciała, spalone przez tutejsze słońce, były niezwykle zwinne i szybkie, lecz jedynie na bliską odległość. Kości były złączone pod nienaturalnym kontem, uniemożliwiając wykonywanie bardziej zamaszystych ruchów. Kręgi poprzebijały skórę na plecach i szyi. Zbyt długie palce u rąk i nóg zakończone były prostymi, czarnymi szponami, które z łatwością mogłyby przebić ludzkie kości. Stwory poruszały się na czworakach. Wysuwały naprzód krótkie ręce, opierając się przedramionami o podłożę i sunęły do przodu wolnym ruchem, odpychając się od ziemi tylnymi kończynami. Gdy przystawały, cały ciężar, który dotychczas spoczywał na przednich łapach, przenosił się na nogi, pozwalając im kucnąć i unieść głowę do góry. Ciągle pozostawały zgarbione. Stwory, jak dotąd zdawały się go nie zauważać. Mężczyzna przeniósł wzrok trochę dalej. Trzy stwory pochylały się nad ciałem jakiegoś człowieka, zanurzając pazury w jego brzuchu. Rozrywały skórę i mięśnie, przedostając się aż do wnętrzności. Pożerały kolejne kawałki wyrwanego mięsa. Jeden ze stworów obgryzał piszczel mężczyzny z resztek mięsa, inny właśnie wgryzał się w udo. Paszcze istot były całe we krwi. Długie smugi czerwieni ciągnęły się przez ich torsy. Drobne krople krwi znajdowały się na całym ciele stworów. Ich dłonie były skapane w posoce aż po łokcie. Wokół ciała zaczęła się tworzyć mała kałuża posoki, w której odbijały się promienie słońca. Lewa ręka została oderwana od ciała przy barku, a w miejscu klatki piersiowej sterczały nagie żebra. Niewielkie kawałki mięsa zwisały gdzieniegdzie z białych kości. Patryk wzdrygnął się mimowolnie i poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Zdusił to, wiedząc, że jego los wisi na włosku. Umierał, ale chciał przynajmniej odejść z godnością, a nie zostać żywcem pożartym. Wtedy to zobaczył. Spojrzał przypadkowo na twarz mężczyzny i zamarł. Bujna czupryna czarnych włosów była sklejona zakrzepłą krwią, tak jak i reszta twarzy. Mężczyzna wciąż mrugał, a z rozchylonych warg wydobywały się ciche jęki. Pewnie by krzyczał, gdyby tylko mógł, ale jego szyja była rozorana, a część rozszarpanej krtani wypadła poza wytyczoną jej drogę. Jego oczy wypełniało niepojęty ból. Nie mógł sobie nawet wyobrazić katuszy, które musiał przechodzić ten człowiek. Przez chwilę prawda nie docierały do jego głowy, usilnie dobijała się do wrót umysłu, lecz on ją odrzucał. W końcu staranowała je i wykrzyczała całą treść. Wyrwany z otępienia uświadomił sobie, że człowiek, który został do połowy zjedzony, która ma śmiertelne rany, wciąż oddycha, nadal żyję. Ciężar tego wniosku spadł na niego niczym pikujący orzeł na swą ofiarę. Nie wytrzymał. Zduszony krzyk wyrwał się z jego ust. Panicznie rozglądał się dookoła, modląc się w duchu, by stwory okazały się głuche. Na próżno. Dziesiątki pustych spojrzeń zwróciło się w jego stronę. Z gardeł istot wydobyło się chrobotliwe wycie. Przynajmniej setka stworów ruszyła w jego kierunku, wlokąc się ociężale po ziemi. Rozpaczliwie próbował wstać, lecz nogi odmawiały posłuszeństwa, nadal ich nie czuł. Nie mógł się nawet czołgać. Nie mógł się bronić. Mógł tylko czekać na pierwszy kęs i modlić się, by szybko go uśmierciły. Starał się nie myśleć o człowieku, który żył, choć nie powinien. Ta wizja była zbyt przerażająca. Od pierwszych stworów dzieliło go już tylko kilka metrów. Te, które miały swój łup, nie interesowały się nowym przybyszem, lecz całe mrowie niczym nie zajętych istot upatrzyło go sobie za swój cel. Przymknął oczy. Nie chciał na to patrzeć, wystarczyło, że poczuje. Nagły świst powietrza i ryk stworów zmusił go do ponownego ich otwarcia. Nie wiedział, czy to złudzenie, ale przed oczyma zamajaczyła mu jakaś postać. Szybko wskoczyła pomiędzy jego niedoszłych konsumentów i, wywijając młynki, zaczęła ciąć stwory mieczem. Padały jak muchy. Zwłoki stworów osuwały się na ziemię z głuchym łomotem, a odcięte głowy toczyły się po piachu. Nieznajomy uwijał się wśród małego tłumu, powiększając liczbę zabitych. Czarna krew tryskała z głębokich ran i rozciętych tchawic. Wyglądał jak bóg wojny, gdy z takim kunsztem wymachiwał srebrnym, póltoraręcznym mieczem. Siwe włosy połyskiwały na wietrze, podążając za ruchem miecza. Nie mógł dojrzeć twarzy wybawcy. Ubrany był w przewiewną koszulę i luźne spodnie. Cały jego ubiór był w jasnych kolorach. Poruszał się bardzo szybko. Stwory nadaremnie starały się sięgnąć go swymi pazurami, skacząc z każdej strony i wydając przy tym jadowite syki. Oniemiały Patryk nie mógł oderwać wzroku od obcego, dopiero jakiś ruch, rozlegający się tuż za nim, zmusił go do przerwania zajęcia. Podniósł wzrok do góry i zobaczył rozdziawioną gębę stwora. Ostre zęby błyskawicznie wbiły się w jego ramię, odrywając kawał mięsa, a długie pazury zagłębiły się w jego piersi. Zobaczył jeszcze, jak nieznajomy skoczył w jego kierunku i ciął od dołu. Poczuł pęd ostrza, a chwilę potem gorąca ciecz zalała mu twarz. Ramię paliło żywym ogniem. Chciał krzyczeć, lecz gęsta ciesz wciąż wdzierała mu się do ust, uniemożliwiając oddychanie. Pluł przed siebie, chcąc pozbyć się krwi stwora. Poczuł, jak coś ciężkiego zwala się na niego. Głowa mu pękała a ciemność pod zamkniętymi powiekami wirowała w szalonym tempie. Dźwięki zaczęły się zlewać w jedną całość, pogrążając go w kakofonii. Pomyślał o Cali. Potem była już tylko cisza.
Płakała. Krople łez spływały strużkami po czerwonych policzkach. Zapuchnięte oczy wpatrywały się w jego zdjęcie. Znowu to zrobił. Miała dość. Od tygodnia nie odezwał się do nie słowemj, a gdy pytała się o niego znajomych, odpowiadali, że jest zajęty. Nawet nie zadzwonił, by przeprosić, czy choćby spytać, jak się czuję. Nic. Na początku myślała, że mogło mu się coś stać, że miał jakiś wypadek, ale kilkakrotne donosy od przyjaciółek, iż snuje się pod wieczór po dworze z nieprzytomnym wzrokiem i spotyka ze swoimi kumplami, doprowadziły ją do czarnej rozpaczy.
Drżącymi dłońmi wystukała numer na komórce i wcisnęła przycisk zatwierdzający. Przystawiła telefon do ucha. Zaraz po chwili rozległ się sygnał odbieranego połączenia.
-Różyczko-usłyszała zniecierpliwiony głos chłopaka-nie mam teraz czasu, jestem strasznie zajęty.
W słuchawce rozległ się dźwięk zakończonej rozmowy. Nie zdążyła nawet powiedzieć jednego słowa. Cisnęła komórką o podłogę. Ta rozprysła się na kilka części. Nie przejęła się zbytnio. Popatrzyła na zdjęcie chłopaka i rzuciła się na łóżko, wybuchając płaczem.
„Zraniony cierniem nadal chcesz walczyć?”
Obudził się w jaskini. Czerwone niebo bezzwłocznie przywitało go, zmuszając do zmrużenia oczu. Rozejrzał się wokół siebie. Z tyłu, nad małym ogniskiem, zawieszony był kociołek, z którego wnętrza wydobywały się gęste obłoki pary. Obok znajdowała się mała półka, na której stały mizernie wykonane dzbanki, sztućce i prymitywne narzędzia. Pod rękoma wyczuł wysuszone źdźbła jakiejś rośliny Leżał na posłaniu ze słomy. Był rozebrany do pasa, a ciało pokryte jakąś lepką mazią. Zszokowany zauważył, że po jakichkolwiek ranach nie ma śladu. Nie miał nawet zadrapania. Czuł się jedynie mocno odrętwiały. Zajęty ocenianiem stanu swojego zdrowia nie zauważył nieznajomego, który nagle pojawił się w jaskini. Obcy podszedł parę kroków, włożył ręce pod pachy i stanął przed Patrykiem, przyglądając mu się z uśmiechem.
-To maść z tutejszych roślin. Jedynych, jakie tu rosną-melodyjny głos przybysza zwrócił uwagę Patryka-odkryłem, że działają zaskakująco dobrze, jeśli chodzi o odzyskiwanie sił.
-A rany?- zapytał nadal zszokowany Patryk
-Staruszek nieźle cię załatwił- roześmiał się-miałem ogromne problemy ze złożeniem cię do kupy. Twoje ciało było niemal w całości zmiażdżone. Prawie wszystkie narządy były zgniecione. Połamany kręgosłup, roztrzaskana czaszka. O ranach powierzchownych nie wspomnę. Szczerze mówiąc, byłeś jedną wielką masą krwi i mięsa. Cud, że przeżyłeś-chichot nieznajomego rozdrażnił Patryka.
-Co w tym śmiesznego?- zapytał oschle.
-Oj, przepraszam. Zapomniałem, że jesteś tu nowy- twarz nieznajomego spoważniała-widziałeś tu może jakieś zwłoki?
-Tak...nie- skonsternowany brunet przez chwilę milczał- to było przerażające. Widziałem człowieka do połowy zjedzonego przez te stwory. Powinien nie żyć. Powinien...Ale wciąż oddychał, a jego oczy mrugały. Czy ja oszalałem?
-Widzisz, jakby ci tu wyjaśnić- zamyślił się- Lokaren opowiadał ci swoją historię?
Patryk przytaknął.
-Jakże inaczej, każdemu ją opowiadał-westchnął- a wspominał ci może o miejscu, w którym ludzie cierpią niewyobrażalne katusze, lecz nigdy nie mogą wyzionąć ducha?
Mężczyzna ponownie przytaknął.
-A więc witamy!- wykrzyknął gromko- zacznij się przyzwyczajać. Nie ma stąd ucieczki, żadnego wyjścia. Jesteś skazany na wieczną egzystencję w tej sympatycznej krainie-zakończył gorzko.
Chciał już coś powiedzieć, gdy nieznajomy nagle mu przerwał.
-Tak przy okazji, chyba nie wspominałem ci, że możesz czuć się pod wieloma względami wyróżniony. Jesteś jedyną osobą, którą dotychczas udało mi się wyratować. Wszystkich zdążały dopaść wcześniej te ścierwa. A próba odbicia osoby, do której garnęło się mrowie bezwzględnych bestii byłoby umyślnym pchaniem się w paszcze...naszych nieco innych przyjaciół.
-Moje rany?- Patryk zapytał ponownie
-Umiem, co nieco. Zdołałem doprowadzić cię do względnego stanu.
-Mówiłeś, że wyglądałem strasznie.
-Nie mówiłem, że nie potrafię tego naprawić.
Milczeli przez chwilę.
-Dziękuję-Patryk spojrzał siwowłosemu w oczy. Były srebrne.
Mężczyzna podszedł do niego i wyciągnął dłoń.
-Mam na imię August.
-Patryk...Patryk Delani.
Imię srebrnowłosego coś mu przypominało. Gorączkowo starał się wydobyć to z niedostępnych obszarów umysłu. Nurkował w morzu niejasności i szukał wszędzie odpowiedzi. Teraz, gdy znał jego imię, wydawał mu się dziwnie znajomy. Energicznie przerzucał sterty papierów pamięci i grzebał w zakurzonych szufladach, nie wiedząc dokładnie, czego szuka. Kolejne zmięte dni lądowały na ziemi, powiększając stos minionych chwil. Nie mógł przestać, musiał to znaleźć. Cel poszukiwań okazał się nie być aż tak stary. Tego nie przewidział. Znalazł go na nowo zakupionej szafce, w której składował ostatnie dni. Stał na wyciągnięciu ręki i bezczelnie błyszczał, odbijając światło z lampy. Pochwycił to i wybiegł.
-August-zapytał nieco ożywiony Patryk-Ten, który potrafił obronić swój umysł przed Lokarenem? Ten, który spędził godziny, dyskutując ze starcem o różnych sprawach i który był jego ulubieńcem?
-Tak ci powiedział?- zaśmiał się.
Patryk przytaknął.
-Rozmawialiśmy, kłóciliśmy się, zażarcie dyskutowaliśmy, żartowaliśmy, droczyliśmy się nawet-August podszedł do kociołka i zamieszał w nim- mówił, że jestem niezwykły i że czekają mnie wielkie czyny. Polubiłem go. Pewnego dnia obudziłem i zobaczyłem...to-rozłożył ręce w stronę pustyni.
-Mówił, że nie żyjesz.
-I tak miało być, jak z resztą. Miałem zostać kolejną osobą, która będzie mogła zobaczyć ziemię przez własne żebra.
Aromatyczny zapach doszedł do nozdrzy Patryka, powodując nieznośne burczenie w brzuchu.
-Jak ci się udało?- zapytał Patryk.
-Zwinność, szybkość, wprawa i odrobina magii.-uśmiechnął się figlarnie-miałem sporo czasu, by poprawić moje zdolności. Jak widzisz, obiektów treningowych tu nie brakuje. Nawet jest pewien przesyt. Zwłaszcza, że każda taka próba własnych możliwości kończyła się ściągnięciem na siebie przynajmniej setki trupojadów oraz szybką ucieczką.
-Jak długo już tu jesteś?
-Trzysta lat. Byłem siedemsetnym-uśmiech na twarzy Augusta wygładził się i zniknął- Wyglądam wciąż tak samo. Tutaj życie staje w miejscu. Nie starzejesz się. Nie możesz umrzeć. Nie rosną ci nawet włosy. Idealne miejsce dla zgłębiających jakąś wiedzę. Małym mankamentem jest tylko to, że nie można zawrócić. Jak miała na imię?
-Co-zapytał zaskoczony Patryk.
-Jak miała na imię-powtórzył- twoja ukochana.
-Cala...-głos Patryka posmutniał.
-Moja najdroższa...Lavianna- jego wzrok stał się nieobecny i wydawał się być myślami gdzieś daleko- Lavianna...tak się nazywała. Czy...czy może widziałeś tam, u góry młodą dziewczynę z brązowymi włosami splecionymi w warkocz?- zapytał z nieukrywaną nadzieją.
-Wszystkie lustra były czarne. Wszystkie prócz jednego.
-Zjedzmy coś- August uciął rozmowę.
Pożywili się potrawką z jakiegoś mięsa, która, wbrew obawom Patryka, okazała się być dość smaczna. Potem August znikł na parę godzin. Patryk, ponownie obłożony gęstą breją, legł na słomianym posłaniu, żeby trochę odpocząć. Starał się poukładać to wszystko w głowie, ale był zbyt roztrzęsiony. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo był zmęczony. Zasnął kamiennym snem. Obudził go współtowarzysz, szturchając w ramię. Niebo było tej samej jaskrawoczerwonej barwy. Odkąd tu był wciąż było takie same. Rozejrzał się zaspanym wzrokiem po okolicy. Wzrok zatrzymał się na Auguście, który wyglądał jednocześnie na podnieconego i przybitego.
-Czy znasz się na magii?- szarooki spytał bez śladu emocji.
-Znam parę zaklęć- odpowiedział raźnie.
-To nie ma sensu- powiedział do siebie, kręcąc głową-zamknij oczy i nie ruszaj się.
Zrobił tak, jak mu kazał. Po chwili poczuł dotyk dłoni Augusta na swoich skroniach. Z wnętrza rąk zaczęło wypływać ciepło, zalewając jego głowę przyjemnym uczuciem błogości. Wędrowało po całej twarzy, schodząc coraz bardziej w dół, by w końcu ogarnąć resztę ciała. Czuł się lekki. Nagle poczuł silne ukłucie. Tysiące niewidzialnych szpilek poszatkowało każdą jego cząstkę. Syknął i odskoczył, jak oparzony, patrząc się wymownie na Augusta. Żądał wyjaśnień.
-Idziemy-August rzucił krótko-mamy szansę. Może się udać.
Nie zdążył otworzyć ust, gdy silnym szarpnięciem został zmuszony do wstania. Powlókł się za swoim wybawcą. Poruszali się szybkim tempem. August ciągle ponaglał. Maszerowali pośród stworów, które spokojnie zajmowały się swoimi sprawami, nie zwracając na nich żadnej uwagi. Patrzył na to z wybałuszonymi oczyma i wciąż modlił się, żeby tak zostało. Kiedy weszli na równinę pełną kreatur chciał uciekać, ale srebrnowłosy powstrzymał go. Chwiejnym krokiem wymijał kolejne stworzenia, bojąc się wydać jakiegokolwiek odgłosu. Nawet się nie popatrzyły w jego stronę. Po czterdziestu pięciu minutach szaleńczego marszu, który chwilami zamieniał się w trucht, był wykończony.
-Możesz mi w końcu powiedzieć, co się stało? I dlaczego one nas nie widzą?- wydyszał Patryk.
-Osłona...-August nie wydawał się nawet lekko zmęczony- nie widzą nas.
-Dlaczego tu przyszliśmy?
-Mam zamiar umożliwić ci spełnienie najskrytszych marzeń- powiedział bez emocji-dam ci drugą szansę, więc zamknij się i słuchaj. Masz w sobie moc. Nie jest ona zbyt wielka i dodatkowo tkwi głęboko w podświadomości. Wieloletni trening, studiowanie pism i ksiąg oraz pogłębianie własnych umiejętności i wiedzy wyzwoliłoby ją i pozwoliło kontrolować. Niestety, nie zrobiłeś tego i nie jesteś świadom, jak wiele magii płynie w twych żyłach. Mówiłeś, że znasz parę zaklęć, więc chociaż znasz podstawy. Dobre i to. Niewielu o tym wie, ale moc można pozyskać w inny sposób. Przy odpowiednich dłoniach można ją uwolnić. Nigdy tego nie robiłem, ale wiele o tym czytałem. Gdy połączymy nasze moce, bariery, które otaczają ten świat, tworząc klatkę, pękną. Jeśli mi się uda, będę mógł stworzyć wyłom w barierach i otworzyć przejście, które wyrzuci nas stąd. Niestety, jest parę drobiazgów, które uprzykrzają całe przedsięwzięcie. Raz, że możesz zginąć w czasie tego zabiegu...wiesz , co mam na myśli. Nie możesz umrzeć tutaj, ale możesz zostać całkowicie sparaliżowanym i zamienionym w warzywo. Drugą sprawą jest kwestia wyboru...przejść przez portal będzie mogła tylko jedna osoba...Druga będzie musiała utrzymywać przejście, by było stale otwarte. Inaczej osoba przechodząca zostanie posiekana na miliony cząsteczek. Ostatnim zmartwieniem jest cel podróży. Nie wiem, dokąd będzie prowadzić.
Patryk słuchał w milczeniu, nie przerywając szybkiego marszu. Jeśli August mówił prawdę, to miał szansę wrócić i odnaleźć Calę. Mógłby wszystko naprawić. Ale to August wiedział, co trzeba zrobić, to on był silniejszy i potężniejszy. A po spędzeniu trzystu lat w samotności, wątpił, że nie pragnie zakończyć tej męki. Czuł, że znów przegrywa.
-...wszystko wskazuje na to, że lepszym wykonawcą zaklęcia byłbym ja, jednakże- głos Augusta wyrwał go z zamyślenia, był wyjątkowo spokojny- spędziłem tu trzysta lat, a ty spadłeś mi tu prosto z nieba...z czerwonego nieba...skrwawionego.
-Co zrobisz?- zapytał.
-Wszystko, co muszę, żeby się stąd wydostać.
-Jak mam utrzymać portal? Jak go otworzyć? Wyjaśnisz mi wszystko?- zapytał głosem pełnym goryczy.
-Nie będziesz się stawiał? Nie będziesz walczył?- zmierzył Patryka przenikliwym wzrokiem, lekko unosząc kąciki ust.
-Jesteś za silny...-odrzekł smutno.
-Mógłbyś nie chcieć współpracować.
-One zapewne by chciały- Patryk wskazał ręką za siebie, gdzie w oddali majaczyły sylwetki trupojadów.
Srebrnowłosy roześmiał się zdrowo.
-Zaiste, mądry z ciebie człowiek.
Maszerowali jeszcze jakiś czas. W końcu stanęli w małym wąwozie. Ostre i nagie skały okalały kawałek ziemi ze wszystkich stron. Tylko wąska ścieżka, ledwo widoczna prowadziła do tego miejsca. Dobra kryjówka.
-Czy mógłbyś...Czy mógłbym mieć do Ciebie chociaż jedną prośbę?- zapytał nieśmiało Patryk.
-Hmm?
-Zastanawiałem się, czy może nie mógłbyś...spróbować odnaleźć Calę- zrobił krótką pauzę- przy okazji odwiedzisz starych znajomych-próbował zażartować- Jak sam mówiłeś, jesteś teraz silniejszy. W końcu spędziłeś tu trzysta lat, a Cala...
-Co?!- wykrzyknął, przerywając Patrykowi- Nie...nie...nie! Zapomniałem...
August zaczął chodzić w kółko, zaciskając ręce na gęstych włosach. Zaczął szeptać coś do siebie. Wydawał się być strasznie zmartwionym. W końcu się zatrzymał.
-Masz wielkie szczęście, Patryku-utkwiwszy spojrzenie na horyzoncie, odezwał się głośno i klarownie-mam nadzieję, że je wykorzystasz. Uciekniesz stąd.
Oczy bruneta wyszły na wierzch, a na twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Chciał wyć z radości, chciał skakać. Ten człowiek znów dał mu powód do walki. Znów ratował mu życie.
-Dziękuję-wydusił z siebie- dziękuje...
-I nie myśl, że nagle mnie tknęło-znów uciął słowa Patryka-że sumienie się ozwało. Twoja ukochana jeszcze żyję, a ja mógłbym pomóc ci ją odzyskać. Mógłbym, ale uwierz, że po tylu latach koszmaru, nie obchodzi mnie nic i nikt prócz mnie samego. Zostałbyś tu przez kolejne lata, bojącsię każdej chwili. Nie spałbyś z obawy przed obudzeniem w środku nocy w gronie tuzina stworów, które właśnie by cię konsumowały. Nie jadłbyś, nie chcąc zwrócić swojej uwagi podczas wypadów po pożywienie. Powoli popadałbyś w obłęd. I albo byś nauczył się z tym żyć albo byś skończył jak inni. Twoja ukochana stałaby się tylko pyłem. Ja w tym czasie cieszyłbym się wróconymi przyjemnościami. Tak. Wszystko to by się stało, gdyby nie mała przeszkoda. Przypomniałeś mi o tym. Pamiętasz, jak mówiłem, że nie ma stąd ucieczki? Dla mnie już nie ma...Mam trzysta dwadzieścia lat. Istnieje pewna niedogodność. Ten świat i tamtejszy są dwoma odrębnymi światami, rejonami. Czas płynie równolegle w obydwu światach. Nie zawraca, nigdy się nie cofa. Gdybym przeniósł się tam z powrotem jako przeszło trzystulatek, na wejściu rozsypałbym się w popiół. Zanim zaczerpnąłbym powietrza...Tak więc widzisz, że nie mam wielu dróg wyboru. Oczywiście mógłbym skazać cię na tułaczkę wraz ze mną, ale wtedy nie różniłbym się bardzo od demonicznego rodzeństwa. Gotowy?
-Tak-powiedział pospiesznie.
-A więc zaczynajmy.
August podszedł do bruneta na odległość ręki i zaczął szeptać jakieś słowa. Miał przymknięte oczy i spuszczoną głowę. Włosy opadły w stronę ziemi, tworząc szarą kurtynę dla twarzy. Dookoła panowała niczym niezmącona cisza. Tylko głos Augusta delikatnie żeglował po jej wodach. Patryk poczuł delikatne mrowienie na całym ciele. Miriady mrówek wspinały się w stronę serca z każdego zakątka ciała. Nie omijały żadnego zakamarka. Każdy centymetr tętnił miarowym rytmem.
Głos Augusta przeszedł w śpiew, a jego ręce powędrowały w kierunku Patryka i zawisły w powietrzu tuż przed nim. Inkantacja trwała. Mrowienie zmieniło się w gorące, gwałtownie pulsujące fale, które przedzierały się przez całe ciało, powodując skurcze i spinanie mięśni. W głowie zaczęły się materializować różne obrazy. Śpiew przeszedł w zimny syk. Pulsowanie było już tak gwałtownie, że cały się trząsł. August wykonał energicznie gest przyciągania do siebie rąk. Brunet poczuł, jak coś dużego kumuluje się w jego sercu i po chwili, wydzierając pokaźną dziurę w klatce piersiowej uchodzi na zewnątrz. Srebrnowłosy zamilkł. Brunet pomacał się szybko po klatce, szukając jakichś obrażeń, jednak nie znalazł niczego. Spojrzał na Augusta. Ten wznosił już ręce ku niebu. Jego włosy zaczęły tańczyć na bezwietrznej przestrzeni. Drobne okruchy piachu uniosły się z ziemi i teraz wirowały wokół twarzy i rąk srebrnowłosego. Obserwował to nieme zjawisko. Powietrze zaczęło drgać, a przed nimi nagle znikąd zaczął rosnąc fioletowy wir. Powiększał się stale, aż do momentu gdy mógł zmieścić rosłego mężczyznę.
-Wchodź-rozkazał August-szybko, póki trzymam.
-Przykro mi się, że tak się stało...
-Wchodź szybko, to lada chwila runie.
-Dziękuję.
Zanurzył się w morze fioletu. Poczuł potężne szarpnięcie i o mało nie zwymiotował, ale powstrzymał się. Czuł się całkowicie bezwładny. Nie mógł się poruszać. Coś go przekręciło tak ,że mógł ujrzeć wylot tunelu. August zmagał się strasznie, próbując ujarzmić żywioł. Nagle coś go wyrwało w powietrze gwałtownie i wrzuciło do wiru. Krzyczał. Patryk próbował coś do niego powiedzieć, lecz słowa uwięzły w gardle. Na moment ich wzroki spotkały się ze sobą, jednak. w zamglonych oczach nie mógł niczego dojrzeć. Przestrzeń wypełniały miarowe dźwięki jakby bębnów. Zaczęły się zwiększać i przybierać na głośności. August wciąż krzyczał. Jego ciało momentalnie zgięło się jak kanapka, a po chwili eksplodowało w obfitych strumieniach czerwieni. Małe drobinki krwi swobodnie szybowały w przestrzeni, jakby w spowolnionym tempie. Po Auguście nie zostało śladu.
Siedział zamknięty w pokoju. Odcięty od całego świata. Odcięty od wszystkich natrętnych i wścibskich ludzi. Był sam. W powietrzu rozbrzmiewała głośno muzyka. Minęło już parę dni, odkąd odeszła. Przez te parę dni tylko siedział i gapił się w puste okna innych mieszkańców lub studiował szczegółowo powierzchnię ściany w pokoju. Życie straciło swój sens. Odeszła...Nie maił już po co oddychać. Nie miał dla kogo. Apatia dopadła go w swe szpony i szarpała ciało i duszę. Nawet się nie stawiał. Czasami wspominał szczęśliwe chwile. Jak to poznał swoją różyczkę, jak starał się znaleźć sposób, by się do niej zbliżyć, aż wreszcie ich pierwszy pocałunek. Teraz to było tak odległe. Tak nierzeczywiste. Wydawało mu się, że wszystko było pięknym snem, z którego dopiero co się wybudził. Pociekły słone łzy. Wstał. Postanowił do niej pojechać. Chwycił kurtkę i pobiegł po motor.
„Dum spiro, spero”...mawiają”
Majaczyła przed nim czarna postać. Miał zawroty głowy i nudności. Patryk, z trudem przypomniał sobie, ostatnie wydarzenia. August, potwory, szansa, nadzieja, tunel, August rozbryzgujący się tak po prostu na miliony cząsteczek...Natychmiast oprzytomniał. W niewielkiej odległości od jego czoła znajdowała się otwarta dłoń skierowana w jego stronę.
-Wstań, przyjacielu- głęboki, melodyjny głos wydobył się spod dużego kaptura, który starannie okrywał lica mężczyzny.
W głosie obcego było coś niepokojącego. Jakaś nutka, która wygrywała mroczne chorały. Jednocześnie było w nim wiele powagi i dostojeństwa. Sam dźwięk wypowiadanych słów dawał do zrozumienia, że rozmówca nie jest byle kmiotkiem. Mimo iż całą postać pokrywał zamaszysty płaszcz z szerokim kapturem, Patryk mógł bez trudu zauważyć potężnie zbudowaną sylwetkę. Zakapturzony przewyższał go o ponad głowę. Chwycił się jego dłoni i błyskawicznie został postawiony na nogach, a raczej na nie rzucony. Nie czuł ani bólu ani zmęczenia. Żadne troski nie kołatały się po umyśle. Był spokojny i wcale go nie martwił ten diametralnie odmienny stan rzeczy. Już chciał podziękować nieznajomemu, gdy ten mu przerwał:
-Wiele przeszedłeś. Widzę to w twoich oczach. Nie obawiaj się mnie, chcę ci tylko pomóc.
Patryk nie miał odwagi, by nawet pomyśleć, że obcy może kłamać. Był taki uprzejmy i życzliwy.
-Możesz tu wypocząć. Piękna okolica, nie sądzisz?
Faktycznie. Człowiek w kapturze miał rację. Stalił w ogromnym ogrodzie. Wielokolorowe kwiaty pięły się w każdym kierunku, zasypując trawę swymi płatkami. Zielone bukszpany i kwitnące forsycje tworzyły mozaikę, na której kolejne partie szachów rozgrywały pyłki i liście z przysadzistych jabłoni, grusz i magnolii. Soczysta trawa miękko kładła się na ziemi pod naporem jego stóp, a ptaki wesoło świergotały, śmigając pomiędzy gałęziami drzew. Gdzieś w oddali szemrał strumyk. Patryk ochoczo wciągał świeże powietrze do swych płuc.
-Przykro mi z powodu twojego przyjaciela. To było konieczne...
-Dlaczego?- odezwał się po raz pierwszy Patryk.
-Potrzebna była krew. Inaczej bym cię nie uratował, a przecież tak inteligentna osoba nie mogła umrzeć- jego głos był wciąż taki sam, równy i spokojny- Widzisz, Patryku. Potrzebuję cię. Chciałbym żebyś został moim uczniem.
Nauczony przez los w trybie natychmiastowym przyoblekł się w tryb ostrzegawczy. Jak dotąd każdy kto znał jego imię, mimo że nie powinien, sprawiał, że jego życie staczało się po bardzo stromej górce.
-Chciałbym przekazać ci całą moją wiedzę, stworzyć dla nas dom, w którym moglibyśmy zaspokajać głód wiedzy. Podróżowalibyśmy wiecznie w poszukiwaniu nowych rozkoszy i zab...zdobywali doświadczenie- poprawił się szybko- Patryku, ofiaruję ci nieśmiertelność. Czy odważysz się przyjąć ten dar?
Oniemiały brunet nie potrafił uczynić niczego więcej prócz milczenia i słuchania z zapartym tchem głosu zakapturzonego mężczyzny. Kajdany przezorności nieco ustąpiły pod naciskiem młota pragnienia.
-Nie będzie już żadnych chorób. Nie będzie żadnych trosk. Świat stanie się nasz, a ci, którzy się nam sprzeciwią, gorzko tego pożałują. Będziemy niezwyciężeni, Patryku!.
-A Cala?
-Kobieta? Zapomnij o niej-rzucił pogardliwie- jest tylko pyłem i nicością w obliczu nieskończonej mocy, którą będziemy władać! Patryku, wszystko to, co kiedyś tworzyło twoje życie, wszystkie wspomnienia i zapiski spalimy na złotym stosie nowego porządku. Na zgliszczach dawnych dni będziemy się radować sobą i bezgranicznymi możliwościami.
-Ale...
-Pomyśl. Żadnych granic, żadnych barier. Kojąca śmierć innych- zatrzymał na chwilę głos-...problemów. Czy jakakolwiek ludzka siła mogłaby dać ci tyle przyjemności? Morze niekończącej się rozkoszy.
-Ja...
-Uwierz mi. To jedyny dobry wybór. Jedyna szansa na to, by spełnić marzenia. By wreszcie porzucić tą ziemską powłokę i wymazać z siebie jej wszystkie ślady. Obmyć się z błota przeszłości i rozwinąć skrzydła. Musisz się zgodzić!
Mówił tak pięknie i przekonywujące. Całe jego ciało drżało zgodnie z podniecenia, każąc mu uwierzyć. Nieśmiertelny...Przez jedną chwilę chciał zapomnieć o wszystkim i wskoczyć w wir słów zakapturzonego. Potem pomyślał o tym, co go spotkało. O Alkonrze, o Lokarenie i jego opowieści. W jego głowie pojawiły się słowa starca: „Z Alkonrą było inaczej. Wraz z upływem lat, zapomniała o swojej przeszłości. Zapomniała, kim była, zapomniała mnie. A krew okazała się nie być aż tak idealnym specyfikiem. Przypuszczam, iż widziałeś to sam”. Widział...O, tak. I w żadnym wypadku nie zamierzał pozwolić, by do tego doszło z jego osobą. Wyprostował się i spojrzał w czarną czeluść, w której znajdowała się twarz rozmówcy.
-Nie mogę-powiedział stanowczo.
-Przyjacielu...-nieznajomy ciągnął dalej- czy zamierzasz dopuścić do straty najcenniejszej chwili, która cię spotkała?
-Nie zrobię tego.
-Ależ dlaczego? Może jakoś ci pomogę.
-Wiem, kim jesteś. Domyślam się... Zdaję mi się, że miałem już styczność z twoimi „dziećmi”.. Lokaren opowiedział mi swoją historię i wydaje mi się dziwnie znajoma. Nie nabiorę się na twoje podstępy
-Ten pyłek? Ten zmięty liść? Powinienem mu wyrwać język-w tonie głosu obcego można było wyczuć zniesmaczenie- jak tylko znajdę odrobinę czasu, to zrobię to, tak. A więc, mój drogi chłopcze, chyba nie zdołam do ciebie dotrzeć, czyż nie? Wielka szkoda...Niewielu to proponuję. Tylko wyjątkowi mogą dostąpić tego zaszczytu. Ty go odtrąciłeś. Twój wybór...na twoje nieszczęście chybiony.
-Zabijesz mnie?
Pytanie nie odnalazło odpowiedzi. Zaginęło w scenach, które roztoczyły się przed Patrykiem. Stwórca nieśmiertelnych zrzucił z głowy kaptur. Brunet padł na kolana i zamknął oczy. Nie minęła sekunda, gdy znów je otworzył pod wpływem jakiejś siły. Zaczęły łzawić, a z nosa buchnął strumień ciepłej krwi. Po chwili zaszły mgłą, lecz on wciąż wpatrywał się uporczywie w lico postaci. Dłonie poczęły wykrzywić się mimowolnie, a paznokcie wpajały się w ciało. Krzyk uwiązł w gardle i szarpał krtań, nie mogąc znaleźć ujścia. Stał przed nim demon czy też jakaś plugawa istota w całym swoim majestacie. Emanowała od niego aura paraliżującego strachu. Blokowała każdy pojedynczy mięsień i nerw. Nie pozwalała się na najmniejszy ruch, na najpłytszy oddech. Czarne języki ognia pełgały w pustych źrenicach demonicznej istoty. W rytualnym obrzędzie skakały i szamotały się w więziennych ścianach oczu potwora. Nos tworzyły trzy płaty skóry, które z każdym oddechem odchylały się w czasie wędrówki powietrza. Wszystkie były złączone grubą, kościstą nasadką nieco wyżej. Czarne usta zazdrośnie strzegły swego skarbu w postaci szeregu małych szpikulców. Długie spłaszczone uszy, zakończone spiczaście, były jakby przyklejone do boków głowy. Skóra była szara, matowa, szorstka i chropawa. Na każdym z policzków znajdowały się trzy podłużne szpary, które również, co chwilę, się rozszerzały i zwężały. Z obu stron czaszki, na wysokości czoła, wychodziły masywne czarne trzony dwóch potężnych rogów, które wiodły ku plecom, gdzie się zaokrąglały, a ich ostre końce kończyły się tuż nad obojczykiem, równając się kolcami z brodą. Z mankietów płaszcza wysunęły się długie na trzydzieści centymetrów pazury. Po ziemi zaczął się wic szaro-czarny wężowy ogon, zataczając koła i inne figury swym końcem.
-Spójrz na mnie-jego głos przybrał w niski i chropowaty ton.
Patryk cały dygotał i rzucał się na boki, lecz wciąż nie mógł oderwać wzroku od przerażającego widoku. Z kąciku ust zaczęła toczyć się piana, dodając do już zakrwawionej twarzy kolejne kolorowe plamy.
-Spójrz na mnie-powtórzył.
Po paru minutach człowiek się uspokoił i przestał trząść. Z nieco nieobecnym wzrokiem tępo wpatrywał się w grozę.
-Większość tak reaguje...na początku. Potem, albo umierają albo doznają obłędu. Mówiłem, że jesteś wyjątkowy-zaśmiał się chrapliwie- Jam jest Zeriel, syn mroku i jego mieszkaniec. Jam jest władca cieni i zabójca słońca. Rzeka krwi i cierpienie mą strawą. Rad jestem powitać cię w mej pierwotnej formie.
Patryk zdawał się niczego nie słyszeć. Patrzył ślepo przed siebie i próbował usilnie poruszyć szczęką, którą zwarła się na dobre.
-Daję ci ostatnią szansę. Przyłącz się do mnie. Zostań moim uczniem i ciesz się wiecznym życiem.
-Nieeeeeeeeeeeeeee!- wykrzyczał, zaciskając pięści.
Przez chwilę ponownie jego wzrok odzyskał dawną wyraźność. Tylko po to, by po chwili zgasnąć.
-A więc zwiedzimy moje kazamaty- orzekł.
Trawa zaczęła gnić i brązowieć. Drzewa próchniały, a liście masowo opadały na ziemię. Kwiaty więdły i padały przebite niewidzialnym mieczem. Martwe ptaki zaściełały podłoże swymi ciałami, które z głuchym łomotem równały się z piachem. Cały sielski obraz zaczął się rozpadać i kruszyć, pozostawiając po sobie suchą glebę, piach i żwir. Niebo stało się znów czerwone. Z dala słychać było krzyki i jęki stworów, które niedawno opuścił. Z powrotem znalazł się w świecie, z którego uciekł.
-To będzie długa wizyta- wycharczał, z rozmarzeniem, Zeriel- wieczna...
-Różo...-wyszeptał Patryk.
-Co powiedziałeś?
Nie odpowiedział.
-Co powiedziałeś-powtórzył wściekle.
Ale Patryk już go nie widział. Pogrążony w żalu nie postrzegał już rzeczywistości.
-Calo...- szepnął smutnie.
-Calo?- Zeriel przystanął- Twoja ukochana, czy tak? Jeszcze żyje...
Jego usta wykrzywiły się w groteskowym uśmiechu.
-Mam chyba lepszy pomysł-zaniósł się gromkim śmiechem.
Po chwili już wymawiał jakieś słowa w niezrozumiałym języku. Świat widziany oczami Patryka zaczął wirować, rozmazywać się i pokrywać czarnymi plamami.
Uderzył całym ciałem o twardą posadzkę. Powietrze było zatęchłe i wilgotne. Otaczała go ciemność. Znajdował się gdzieś pod ziemią. Wstał z trudem, pojękując z powodu obitego ciała, i zaczekał, aż wzrok przyzwyczai się do mroku. Z czerni zaczął się wyłaniać obraz. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zobaczył czarne lustra. Jego mózg pracował z niebywałą intensywnością, próbując pojąć, o co tu chodzi. Nim zdążył cokolwiek uczynić, usłyszał znajomy szelest kroków przemykającej po pomieszczeniu Alkonry.
-Patryku!- przywitała go serdecznym śmiechem-kto by pomyślał. Ty tutaj? Udało ci się!
Już miał odpowiedzieć, gdy nieuważnie zahaczył dłonią o jakąś rzecz zatknięta za pasem. Wybałuszone oczy próbowały się wyrwać ze splotów powięzi i mięśni. Przy jego biodrze tkwiła dziesięciocentymetrowa fiolka z jakimś płynem. Wyciągnął ją i pospiesznie zlustrował. Zdawało mu się, że zawartość ma kolor różu.
-Patryku?- zniecierpliwiona Alkonra ponowiła pytanie.
-Tak, tak, udało mi się!- wykrzyknął pełen entuzjazmu.
-Gdzie ono jest? Daj mi je!
Wyciągnął w jej stronę rękę z fiolką.
-Co to jest?- zapytała zdziwiona
-Serce Lokarena...
-Kpisz sobie ze mnie?- zasyczała.
-Nie, skądże! Serce jest cieczą.
-Nie wierzę ci-powiedziała oschle- cóż, jest sposób, aby to sprawdzić. Podejdź.
Zrobił, jak mu kazała.
-A teraz popatrz mi w oczy.
Przypomniał sobie sytuację z Augustem, kiedy to dotknął jego skroni. Demonica przez chwilę penetrowała jego oczy. Czuł, jakby drążyła mu głębokie dziury w umyśle. W końcu się odsunęła.
-Nie kłamiesz- rzekła zadowolona- na szczęście dla ciebie.
Wyrwała mu z rąk fiolkę i oddaliła się w kierunku środka sali. Po chwili zaczęła nucić, jakąś pieśń. Całe pomieszczenie wypełniła blada poświata bijąca od Rudowłosej. Czarne lustra zaczęły się jarzyć i błyskać białym światłem. Śpiewała coraz głośniej. Potem śpiew przeszedł w silny głos, który wymawiał słowa inkantacji. Światło się nasiliło, sprawiając, że w sali nie została nawet skrawka pogrążonego choćby w półcieniu.
Zobaczył Calę. Tkwiła tak jak uprzednio w swej szklanej trumnie. Była taka piękna, taka niewinna. A gdyby ją teraz stracił...Czarne myśli.
Powietrze zapełniło się od jakichś głosów, które albo śpiewały jakąś pieśń albo tez powtarzały słowa za nieśmiertelną. Nadchodził kulminacyjny punkt spektaklu. Alkonra wyjęła zatyczkę i wychyliła fiolkę jednym haustem. Śpiewy zaczęły stopniowo zanikać, tak jak i światła. Po krótkim czasie wszystko wróciło do normy.
Z powodu silnego światła i błysków znów nie widział za dobrze. Tylko sylwetka demonicy majaczyła przed nim, mieszając się z czarnymi plamkami. Gdy wzrok mu się wyostrzył, zauważył, że znów jest w postaci wysuszonego trupa. Zwaliło go z nóg na posadzkę i przycisnęło. Alkonra obróciła się powoli w jego kierunku.
-Oszukałeś mnie!- kipiała ze złości- nie zadziałało.
-Nie...
-Zdradziłeś mnie-syczała- zginiesz za to.
-Zrobiłem wszystko.
-Oszukałeś mnie!- wychrypiała- najpierw zapłaci ona...
Machnęła ręką w kierunku jedynego lustra na sali. Szklana tafla pękła, tworząc wiele malutkich kawałeczków. Powtórzyła ruch. Dziesiątki lustrzanych fragmentów spadło na ziemię, rozbijając się w drobny mak.
Głos uwiązł mu w gardle. Obfite łzy zaczęły ciec po twarzy. Wyciągnął w błagalnym geście rękę w kierunku lustra. Patrzył, jak jego ukochana zamienia się w zwykły kurz. Nie został po niej nawet ślad. Żaden kawałeczek. Lustro natychmiast po tym zdarzeniu sczerniało, tworząc na swej powierzchni nową czarną błyszczącą taflę. Ukląkł na kolana i wpatrywał się tępo w jedno miejsce. Ból mieszał się ze smutkiem, żalem i tęsknotą i spływał strugami na ziemię. Krople uczuć opuszczały jego ciało, by zaraz z powrotem wsiąknąć w swego żywiciela. Nie zależało mu już na niczym. Nic go już nie obchodziło. Był sam. Nie zauważył momentu, w którym znikła Alkonra. Nie usłyszał też łoskotu otwieranych wrót ani odgłosów szurania po ziemi. Dźwięki pojękiwań i sapania nie docierały do jego uszu. Sam pośród ciemności. Nie baczył już na nic. Nie ruszył się nawet, gdy parę rąk oplotło jego ciało. Łzy wciąż sączyły się po policzkach.
-Różo...-wyszeptał
W ciemności rozległ się krzyk niewyobrażalnego bólu, który trwałby w nieskończoność, gdyby mógł. Nie dano mu takiej możliwości. Po niespełna minucie jedynymi dźwiękami wypełniającymi ciszę i mrok były odgłosy rozrywanego mięsa i łapczywego przełykania.
Na szpitalnym łóżku spoczywało ciało nastoletniego bruneta. Korowody rurek i plastrów znaczyły jego ciało, całe w bandażach i opatrunkach. Usta bezwiednie wykrzywiły się w dół, a dłonie leżały luźno na białej pościeli, niezdolne, żeby jeszcze raz podjąć próbę walki. Zielone linie elektrokardiogramu skakały monotonnie pogrążone w rutynie. Wyczekiwały na coś nowego, na chwilę wytchnienia i piszczący dźwięk, który ogłaszał przerwę. A jego to nie obchodziło już. Nie mógł zacisnąć pięści.
Dwójka dorosłych ludzi wyczekiwała z niecierpliwością i niepokojem na jakiś znak. Kolejne minuty wlokły się niemiłosiernie jak na złość. Mężczyzna kręcił się w kółku, co chwilę mierzwiąc swe gęste brązowe włosy, lekko przyprószone siwizną. Kobieta siedziała na krzesełku, trzymając twarz w dłoniach. Znad horyzontu szpitalnego korytarza wreszcie wyłoniła się lekarka, zwiastun pogody bądź burzy. W nabożnym milczeniu oboje czekali na pierwsze słowa.
-Czy państwo są rodzicami Patryka?- zapytała się lekarka.
-Nie...ale jesteśmy jego najbliższą rodziną. Co z nim? Proszę mówić.- podenerwowany mężczyzna kręcił się niespokojnie.
-Jest w śpiączce...Nie będę państwa oszukiwać. Ma zmiażdżone połowę narządów wewnętrznych. transfuzja krwi była niezbędna. Kości żeber i rąk są połamane. Lewa noga zmiażdżona. Zmasakrowana przez szkło twarz. Przerwane kręgi szyjne...Cud, że w ogóle przeżył. Nawet jeśli się obudzi, będzie kaleką do końca życia, ale nie dajemy mu zbyt wielkich szans. Przewidujemy, że w przeciągu następnych kilku dni jest jeszcze duża szansa, że umrze. Staramy się robić, co możemy.
Kobieta osunęła się w ramiona mężczyzny, głośno łkając. Mężczyzna zagryzł wargę wysilił się, by ze szklących się oczu nie wyciekła żadna drogocenna kropla. Pojedyncza łza, nie bacząc na prawa, ospale potoczyła się w dół, skapując na czarny sweter i niknąc w jego przepastnych stepach.
-Musimy powiadomić Calę...- wyszeptał przez ściśnięte gardło.
„Straciłem ją, a ogród płonie. Tak rzewnie grają płomienie.”
Darkface. |
komentarz[7] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Czarne Myśli" |
|
|
|
|
|
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal
|
|
|