Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
[wersja nie poprawiona, nie do druku.]
Rzeź niewiniątek.
-I-
Noc była bardzo, bardzo zimna. Śnieżyca podrzucała do góry tumany śniegu, wywijała nimi, kręciła i rzucała we wszystkie strony. Biały puch zasypywał zarówno drogi, skute lodem rzeki, a czasem nawet niewielkie wioski.
Było normalne w porze zimowej, że tu na zachodzie zima będzie w tym roku wyjątkowo nieprzyjazna. Jednak nawet starszyzna narzekała, że takiej zawieruchy jak teraz nie było już od wielu lat.
Zza wzgórza wyłoniły się dwie sylwetki. Jedna była wyraźnie większa od tej drugiej, znacznie mniejszej; obie nieprzerwanie parły do przodu. Mężczyzna, wzrostem mógłby przypomniać mieszkańca południowych gór Imperium jednak każdy poznałby, że nawet tam, w ojczyźnie barbarzyńców nie ma tak wielkich i masywnych mężczyzn. Ten człowiek był dobrą głowę wyższy od najwyższych z tamtąd.
Kobieta prawie nikła pod jego gigantyczną sylwetką. Starała się iść przed nim, aby chronić od wiatrzyska wiejącego w plecy. Wiedziała bowiem, że mimo iż dla niej był to chłód przeszywający nawet skóry, którymi była otulona to dla niego był to zaledwie poranny zefirek.
Kiedy zeszli z kolejnego wzgórza poczuła na ramieniu jego ciężką dłoń. Zatrzymała się i obróciła. Drugą ręką wskazywał na wlot do jaskini, którego ona, Zanussiańska Łowczyni nie dostrzegła. W myślach z jednej strony przeklinała swoje słabości, a z drugiej dziękowała za jego sokoli wzrok.
Powolnie i ostrożnie wspieli się do stóp góry.
Wejście było duże i szerokie. Pewnie jedna z tych jasiń dla podróżnych - pomyślała kobieta. Z entuzjazmem zanurzyli się w czające się tam mroki i z ulgą ściągneli przemarznięte kaptury. Kobieta wciągnęła głęboko powietrze, pociągneła nosem i spróbowała dojrzeć coś w ciemnościach. Na próżno.
Za plecami usłyszała ciężki głos mężczyzny.
- Cassivio, podaj mi ogień - nie ociągając się zdjęła z pleców skórzany plecak i wyjęła z niego po omacku krzesiwo. Podała mu je.
Ogień trzasnął po chwili ukazując ich oczom spore wnętrze jaskini. Z lewej strony, pod ścianą leżały związane snopy suchego drewna i kilka pochodni, a przy ścianie znajdującej się w głębi jaskini znajdowało się duże wyżłobienie wyłożone skórami. Mężczyzna wziął się za rozpalanie ogniska, a ona siadła okrakiem na ziemi. Oparła się na rękach i głęboko westchnęła.
Jej zamglone myśli mimowolnie powędrowały do minionych wydarzeń. Dokładnie pamiętała ten dzień, jakieś dwa miesiące temu, kiedy znalazła Hagisa. Tak, ten dzień utkwił jej głęboko w pamięci. Znalazła go w wiosce pełnej trupów jej mieszkańców. Wszędzie leżały zwłoki zarówno mężczyzn, kobiet jak i dzieci. Nikt nie przeżył. Nikt, oprócz niego. Najgorsze było, kiedy dowiedziała się co się stało.
- Cassivio pójdę zapolować. Zostawiam ci swój miecz - jego ciężki głos od razu wyrwał ją z zamyślenia. Nie zauważyła nawet, że ognisko już płonie. Hagis stał po jego drugiej stronie i szykował się do wyjścia.
- Uważaj na siebie - powiedziała ciepło. Nie wierzyła wprawdzie, aby coś mogło mu się stać, ale wiedziała, że lubi, kiedy mu się to mówi. Jakby niesłysząc jej słów ruszył wielkimi krokami ku wyjściu. W blasku ognia dostrzegła błyszczące groty oszczepów, przewieszonych przez jego szerokie plecy.
W chwilę potem już go nie było.
-II-
Z drzemki obudził ją wspaniały zapach pieczeni. Kilka razy zacisnęła i otworzyła powieki. Uśmiechnęła się do sufitu i głęboko wciągnęła aromat unoszący się w powietrzu. Podparła się na rękach.
Kucał przy ognisku plecami do niej. Zasłaniał cały blask jakie dawało. Zachichotała. Obrócił na chwilę głowę i ponownie zajął się przyżądzaniem pieczeni.
- Co przyniosłeś ? - zapytała starając się dojrzeć coś przez jego wielkie ramię. Nie odpowiedział, tylko wstał i przyniósł jej kawałek mięsa. Królik. Potem odszedł na parę kroków i usiadł opierając się plecami o ścianę.
Wydawał się być zamyślony. Powoli jadł mięso gubiąc wzrok w ogniu. Nie lubiła tego. Nie lubiła, a raczej bała się. Zawsze wtedy, kiedy wracały mu wspomnienia, milczał.
Spochmurniała trochę jednak nic nie powiedziała. Zaczęła jeść.
Minął niecały kwadrans nim skończyła. On kilkakrotnie brał kolejne ochłapy mięsiwa, jednak jej apetyt był znacznie mniejszy. Wytarła starym sposobem tłuste ręce w skóry którymi była owinięta i potem oblizała palce. Wstała z cichym jęknięciem i podeszła do swojej torby. Pomieszała w niej chwilę i wyciągnęła mały, pasterski flet. Potem wróciła na swoje miejsce i zastanowiła się co by tu zagrać.
Po chwili w powietrzu zabrzmiały pierwsze nutki "Drzwi do Lata", a ciszę przeciął jak strzała jej słodki, melodyjny głos. Ktoś nadchodzi, to nowy gość Już niedługo i tu zagości Jednak nie rzucajcie tylko kości Bo i ono wam da w kość ...
Hagis jak wcześniej milczał to teraz cisza jakby zebrała się w nim tak, że aż zaczęła bić od niego. Przestał robić cokolwiek. Nawet okiem nie mrugnął. Wpatrywał się tylko w trzaskające płomienie. ... Radujcie się nadchodzi lato Już wkrótce ciepło zapuka wam do drzwi Otwórzcie je, otwórzcie drzwi Otwórzcie drzwi do lata ...
Swoimi wielkimi, zielonymi oczami wyraźnie widziała jak wezbrały się w nim myśli. Siedział niczym posąg odlany z brązu. Zauważyła jak wcześniej napięte muskuły jego ciała powoli mięknieją, jak rozluźnia się. Tak, wiedziała, że to go uspokoji. W końcu to wtedy mu ją zagrała, kiedy się po raz pierwszy spotkali. Na to wspomnienie straciła wątek i na moment przerwała grę i śpiew.
Hagis drgnął nagle i potrząsnął głową. Zauważyła, że jego oczy w blasku ognia nabrały nienaturalnego lśnienia. Westchnęła w myślach i chciała kontynuować, ale nie zdążyła. Jego ciężki głos popłynął do niej i poczuła jakby jego słowa były dziesiątkami małych igiełek, które wbijają się w jej małe serduszko.
- Nienawidzę tej piosenki, Cas. Proszę, nie graj jej więcej - nie mówiąc nic więcej przewrócił się na bok i legł na ziemi. Przykrył się wielkim futrem i pociągnał nosem kilka razy nosem.
Wpatrywała się w niego przez cały czas. Nerwowo przełknęła ślinę. Nie lubiała i nie rozumiała ostatnimi czasy jego zachowań. Podróżowali już przeszło dwa miesiące. A może to nie była podróż ? Dla niego na pewno nie mogła nią być, o nie, co to, to nie. On nie wędrował, on uciekał. Aż dziw i śmiech mógłby kogoś wziąść gdyby komuś to powiedziała. Jednak jej daleko było zarówno do śmiechu jak i do dziwnienia sie. Dlatego, że ona znała prawdę o nim. Znała jego prawdę. Wiedziała kim jest, albo może raczej kim był. Znała ją i rozumiała i dlatego wtedy zapłakała.
-III-
Rankiem śnieżyca przycichła.
Hagis już dawno zwinął wszystkie ich rzeczy i przygotował je do drogi. Kiedy wstała, skinął jej tylko głową, podał kubek z wodą i ruszyli.
Dróg i ścieżek co prawda nie było widać, jednak ona z właściwą sobie wprawą odnajdywała nawet te zasypane grubą warstwą śniegu.
Przechodzili pośród kilku niewielkich górek, wzniesień i wzgórz nie odzywając się ani słowem. Cassivia zastanawiała się, czy on aby nie żywi do niej żalu lub złości, lecz w głębi duszy wiedziała, że na pewno nie. Po prostu denerwowało ją czasami jego grobowe milczenie i była zła na siebie, że się w ogóle na to wszystko pisała, ale potem karciła się w myślach i znów złościła sama na siebie. Wtedy zawsze przyspieszała kroku, aby zająć się czymś innym i rozładować się nieco.
Hagisowi po głowie chodziły różne myśli. W ustach gryzł swój język i przeklinał siebie za swoją głupotę. Marszczył sie na twarzy i kiwał na boki głową dziwiąc się samemu sobie. Szła przed nim, w pewnym momencie przyspieszyła kroku. Martwił się, czy czasem nie powiedział wczoraj za wiele. Milczał wprawdzie najczęściej, ale jednak miał żal do siebie o to co wczoraj powiedział. Żal tym większy iż ona się nie odzywała. A przecież on tak lubiał jej głos, tak lubiał... Nie okazywał tego, ale w głębi swojej zagmatwanej duszy wiedział, że ona jest jedyną osobą, która jest mu naprawdę bliska. W dodatku była jedyną osobą, którą znał. Wszyscy inni odeszli już szmat czasu temu. Wszyscy - rodzina, przyjaciele, towarzysze broni oraz także ona. Tak, ONA. Ta, którą niegdyś kochał, którą kochał naprawdę.
Te wspomnienia niosły ze sobą ból. Nie lubił myśleć o tym co przeminęło, teraz już nie lubił tego tobić. Czasami jednak, niestety, myśli jakby same sączyły się w jego umyśle i pokazywały mu to co było, minęło; to co sam uczynił. Tego nie znosił najbardziej, nienawidził. Poprawił rzemienie plecaka i pochwę z mieczem w momencie, kiedy usłyszał przeciągły krzyk dochodzący zza wzniesienia przed nimi.
Hagis już wcześniej zauważył obłoczki dymu unoszące sie z tej strony i spodziewał się, że wcześniej czy później dotrą do jakiejś siedziby ludzi. Nie spodziewał się jednak zbójeckiej bandy tak blisko tej siedziby.
Było ich przeszło dwunastu. Niscy, krępi zbóje jakich pełno w tych okolicach, szczególnie w zimie. Napadli na jakąś karawanę, być może kupiecką, a znajdowali się przecież z niecałe dwa kilometry od osady leżącej tutaj w sporej nizinie. Dziw, że nie podniesiono tam alarmu.
Jak na zawołanie Cassivia wskazała palcem w prawą stronę.
W dół zbocza pędził cały zastęp konnych z bronią w rękach. Ich stroje wyraźnie, choć były wytarte wskazywały na mundury gwardii.
O dziwo zbóje nie zareagowali nawet. Grupa konnych pędząc wychamowała tuż przed dwoma wozami. Jadący na przodzie mężczyzna zeskoczył zwinnie z konia. Z posród bandy zbirów także wyłonił się jakiś kulejący opryszek. Mój bystry wzrok chyba zawodzi - pomyślał Hagis widząc prawie braterski uścisk dłoni dowódcy konnych oraz herszta zbirów.
Dwóch z bandy przyniosło jakiś kufer i pokazało jego zawartość konnemu. Ten machnął ręką na swoich i zwinnie wskoczył na siodło. Jego ludzie zabrali skrzynię do juków, a on zasalutował. Herszt zrobił podobnie, a potem trzymając się za boki zawył śmiechem tak głośno, że było go słychać na wzgórzu, gdzie stał Hagis i Cassivia.
- Ochyda - stwierdziła spluwając Cas - Biedni muszą być mieszkańcy tej osady jeśli taka gwardia ich strzeże.
Hagis w myślach przyznał jej rację, ale nic nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył okrężną drogą tak, aby ani zbóje, ani konni nie byli w stanie ich spostrzec. Cas stała na górze jeszcze przez chwilę po czym spluwając po raz kolejny pobiegła za Hagisem.
-IV-
W osadzie znaleźli się dwa kwadranse po tamtym zdarzeniu.
Była nawet całkiem spora; przeszło trzydzieści domostw stało wzdłóż szerokiej i odgarniętej ze śniegu drogi. Jej stan jednakże można było określić jako raczej kiepski: w oknach były dziurawe okiennice, obory i stodoły miały gdzieniegdzie powyłamywane drzwi, a ludzie odziani byli mimo zimy tylko w cienkie skóry. Ich wina - pomyślał Hagis - jeśli sami taką gwardię opłacają za patrolowanie okolicy.
Ruszyli główną (i jedyną) drogą w kierunku budynku, przy którego drzwiach powiewał na wietrze szyld gospody. Ludzie zerkali na nich nie tyle co z ukosa, tylko po prostu przerywali swoje zajęcia i gapili się, jakby było na co - myślał Hagis. Nie podobało mu się to jednak.
Zauważył, że Cassivi chyba też, bo zwolniła kroku i zrównała się z jego.
- Chyba niezbyt im się podobasz - przemówiła półgłosem. Wpierw jej nie zrozumiał, ale w chwilę spostrzegł, że spoglądają na niego, nie na nią. Prawdą było, że odróżniał się od innych niezwykłym wzrostem, miał strasznie pociętą bliznami twarz i ciężki głos, ale nie uważał tego za powód do takiego "gapienia się". Drażniło go to. W moich ojczystych stronach - myślał - przejezdnych przyjmowano po dobroci, a tu... jednak wiedział, że nie ma racji. To było w jego stronach. Bardzo daleko stąd. Cassivia ostrzegała go, że tutaj ludzie często bywają nieprzyjaźnie nastawnieni do obcych, szczególnie do obcych pochodzących z jego kraju, ale on twardo obstawał przy swoim. Teraz i wcześniej widział tego efekty.
Zbliżyli się do drzwi od gospody. Obok stały trzy gwardyjskie konie orazz siedział jakiś niewidomy żebrak. Cassivia rzuciła mu kilka srebrnych monet; znała bowiem z włanego doświadczenia ból żebrania. Z wnętrza doszły ich odgłosy rozmów i z rzadka śmiechy. Weszli do środka. Powiało ciepłym powietrzem.
Ci którzy ich ujrzeli wpierw ucichli, aby potem szturchnąć swoich towarzyszy. Po chwili w gospodzie panowała cisza. Powoli zbliżyli się do szynkwasu. Gospodarz, opasły, niski człowieczek z nosem jak truskawka wycierając brudną ścierką szklankę przeniósł wzrok najpierw na nią, potem na niego i tam jego oczy pozostały. Chciał coś powiedzieć, ale uprzedziła go Cassivia.
- Witaj gospodarzu. Chcieliśmy zamówić ciepły posiłek i pokoje na tą zimną noc.
Grubas nawet nie zwrócił uwagi. Jego oczy cały czas mierzyły spod byka Hagisa, a temu coraz mniej się to podobało.
- Gospodarzu, prosiłam o strawę i pokoje - Cassivia traciła cierpliwość, gospodarz jednak nie zwracał nawet uwagi. Ktoś rzucił zza pleców.
- Ja ci, słoneczko, z chęcią wynajmę pokój, a nawet łoże - kilka gardeł w karczmie zarechotało śmiechem podobym jak żaba wrzucona w olej. Ona jednak nie zraziła się, Hagis za to tak.
Gospodarz obrócił się w jej stronę i przemówił cierpkim głosem.
- Nie mamy pokoi, wszystkie zajęte. Gulasz zaraz będzie.
Cassivia w myślach powiedziała gdzie on może sobie ten gulasz wsadzić;
- W takim razie prześpimy się w stajni, tam chyba jest miejsce ? Gospodarz nie chciał widocznie przeciągać struny bo skinął tylko głową. Oboje z Hagisem usiedli przy wolnym stole i zrzucili z siebie bagaże. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i poczekali na posiłek.
Z gospodzie kilku ludzi wyszło, kilku szeptało coś między sobą. Pozostali albo coś jedli i pili, albo wpatrywali się w ich oblicza. Gulasz był okropny - smakowała Cassivia. Pieskie żarcie. Piwo, które otrzymali smakowało jeszcze gorzej. Nie odzywali się jednak i nic nie mówili. Do czasu, kiedy gospodarz nie zarządał ceny.
- Cztery sztuki srebra ?! - oburzyła się Cassivia - Za to nędzne żarcie i wodniste piwo ?!
Gospodarz ze złośliwym uśmieszkiem potarł brudne dłonie o fartuch.
- Ciężkie czasy paniusiu. Ale jak coś się nie podoba to mogę zapytać panów gwardzistów, czy mają wolne miejsce w celi dla dwójki złodzieji. Cassivia zrezygnowała i w chwilę potem była już opanowana. Odpięła sporą sakiewkę i wygrzebała z niej podaną kwotę rzucając mu pieniądze. Jedna z monet spadła i potoczyła się po ziemi. Gospodarz nie podniósł jej. Przez chwilę stał i patrzył na nią z przymróżonych oczu, a potem odwrócił się i zniknął w kuchni.
Cassivia poirytowana usiadła jednak widząc Hagisa momentalnie zaczęła się bać. Jego oczy były przymróżone, pojawiła się w nich jakaś nienaturalna, szara mgiełka. Wszystkie mięśnie miał napięte, słychać było ciche trzaski napiętych skór, które miał na sobie. Wiedziała co się dzieje i strach wypełnił jej myśli. Zerwała się przewracając stołek i podeszła do niego. Szepnęła mu na ucho - Chodźmy - jednak za pierwszym razem jakby nie dosłyszał - Chodźmy, proszę - potrząsnął głową i spojrzał w jej przestraszone oczy. Skinął i wstał biorąc bagaże.
Wyszli tylnym wyjściem do stajni. Usiedli tam na sianie i siedzieli w milczeniu przez dobry kwadrans. Potem, niemal jednocześnie rzekli - Przepraszam. Hagis pierwszy raz wziął ją w ramiona i mocno do siebie przytulił. Poczuła na swojej głowie wielkie krople jego łez.
-V-
Wieczorem Cassivia wbrew naleganiom Hagisa, sama poszła do gospody. Chciała wziąść wody aby się wykąpać oraz kupić jeszcze tego wstrętnego piwa, o które ją prosił. Zostawiła tu wszystkie futra i skóry jakie miała na sobie i weszła do gospody.
Przy największym ze stołów siedziało sześciu gwardzistów śmiejąc się i przepijając do siebie. Środkowy stół zajmowała grupa szerokobarczystych drwali o gęstych brodach, którzy pili z wielkich, drewnianych kufli pewnie własnej roboty, natomiast szynkwas i dwa inne stoły były zajęte przez tutejszych mieszkańców. Jej nagłe pojawienie się nie zrobiło aż tak wielkiego wrażnia jak za pierwszym razem, szczególnie, że przyszła sama. Wdzięcznym krokiem zbliżyła się do szynkwasu i rzekła.
- Gospodarzu, chciałam prosić o wodę i kufel tego twojego piwa - grubas zniknął na chwilę w kuchni. Siedzący obok chłop śmierdział piwem i potem, że zrobiło jej się niedobrze. Nagle poczuła czyjąś dłoń na swoim pośladku. Uderzyła odruchowo, z półobrotu celując w brzuch. Gwardzista zgiął się w pół jak złamana trzcina, zatoczył się i upadł.
- Trzymaj swe brudne łapska z dala - pogroziła leżącemu palcem - I wy także.
Nie spodobało się to raczej kolegom gwardzisty. Wszyscy obrócili się w jej stronę, dwóch z nich pomagało wstać rannemu.
Wzięła z szynkwasu niewielką miskę z wodą i kufel piwa po czym ruszyła w stronę stajni. Ktoś podciął jej nogę. Zachwiała się, zrobiła kilka szybkich kroków i upadła na kolana. Miska z wodą runęła na postać siedzącą do niej plecami. Mężczyzna wstał i odwrócił się. Z przestrachem spostrzegła twarz przywódcy zbirów, którch spotkali przed osadą. Jego krzywy uśmiech pokazywał rząd czarnych zębisk.
- No paniusiu, no to wpadłaś - mężczyzna ruszył w jej kierunku wyciagając zza pasa wąski sztylet o zakrzywionym ostrzu. Skinął głową na kilku ludzi, stojących za nim.
- Zajmijcie się tym osiłkiem, jak tu wpadnie - zbiry zajęły miejsce po obu stronach tylnich drzwi, a ich herszt zdjął z siebie kubrak. Cassivia rozwarła lekko usta, wstała i cofnęła o kilka kroków jednak w pewnym momencie natrafiła na opór. Odwróciła głowę i zobaczyła twarz uderzonego gwardzisty, za którym stali jego ludzie.
- Przyłączysz się kapitanie ? - zaśmiał się wódz zbirów - A może twoi chłopcy mają ochotę na małe co nieco ?
Na ustach kapitana pojawił się drobny, acz wyraźny uśmiech. Wszyscy obecni w gospodzie zaczęli stukać kuflami lub pięściami o blaty stołów. Cassivia zdążyła tylko krzyknąć.
- Haaaagis !!!
Hagis zdrzemnął się co prawda na chwilę, ale zbudził się czując, że coś jest nie tak. W tej samej chwili usłyszał krzyk Cassivi. Zerwał się szybciej niż ktokolwiek byłby w stanie się spodziewać biorąc pod uwagę jego wzrost i masę. Wielkimi krokami, a raczej skokami rzucił się w stronę tylnich drzwi od gospody. Minął moment i już stał w ich progu. Nagle coś świsnęło w powietrzu i Hagis zdążył zauważyć tylko drewnianą pałę, która pędzi na spotkanie jego głowy i poczuł zimny chłód stali pomiędzy żebrami. Potem stracił przytomność.
- Zabierzcie to ścierwo do celi - rzekł kapitan - A rano wyrzućcie na dwór. Dwóch gwardzistów z trudem uniosło zalanego krwią mężczyznę i wyniosło go z gospody.
Kilku ludzi trzymało Cassivię za nadgarstki, głowę i tułów; inny wciskał jej do buzi kawał stęchłej szmaty aby nie krzyczała. Herszt bandy zbirów oraz kapitan gwardii zmieniali się co jakiś czas. Próbowała się uwolnić, ale nie miała na to żadnych szans. Jej myśli rozdzierał okropny ból jej własnego ciała, a jednocześnie straszliwe przerażenie o Hagisa.
W myślach powtarzała tylko - Obyście go zabili, obyście zabili...
-VI-
Następnego ranka Hagis odzyskał przytomność. Zakaszlał krwią, przewrócił się na plecy. Obraz wirował mu przed oczami; bardzo bolała go głowa, a jeszcze bardziej brzuch. To było jednak nic w porównaniu z bólem jaki targał jego duszą. W myślach przeklinał siebie za swoją głupotę i przysięgał sobie, że głowy tych dwóch zawisną, oj tak, zawisną.
Wsparł się na łokciach i rozejrzał dookoła.
Leżał w śniegu zmąconym przez szkarłat jego własnej krwi. Był gdzieś pośród domów osady. Wokoło niego leżało wiele mniejszych lub większych kamieni, a kiedy je ujrzał poczuł liczne siniaki, które pokrywały jego ciało. Sporóbował wstać, ale to na nic. Był wycieńczony, ranny i stracił mnóstwo krwi. Tylko jeszcze bardziej pogarszał swój stan.
Przeklął swoją bezradność. Jego myśli powędrowały w JEJ kierunku. Gdzie ona jest ? Co się z nią stało ? Czy nic jej nie jest ? Muszę ją odnaleźć, muszę, muszę...
Z najwyższym bólem obrócił się i poczołgał kawałek. Za sobą zostawiał szeroki ślad szkarłatu, który mącił spokój białego śniegu.
Zakaszlał, wypluł trochę krwi i znów ruszył. Czuł pulsowanie własnego ciała, słyszał bicie własnego serca. W głowie usłyszał JEJ krzyk, kiedy go wołała, a wtedy ruszył szybciej. Poczuł po chwili, że znów opuszczają go siły. Nie teraz - myślał - nie teraz - i zemdlał.
-VII-
Stary Zelur, żebrak, cieszył się jak diabeł ogniem, kiedy owego pamiętnego dnia trafiło mu się w łapę przeszło pięć sztuk srebra. Wcześniej marzył tylko o ciepłym odzieniu, o ciepłym kubku piwa i wogule, a teraz: Ach, a teraz mogę to wszystko mieć - pomyślał. I zachęcony tymi myślami ruszył wpierw do miejscowego krawca i kupił sobie buty, skórzane spodnie, koszulę, kamizelkę i futro z dzika. Potem, szybkim krokiem udał się do kilku innych sklepów, aby kupić tu to, tu tamto. Ciekawe co powie stary Morf, jak mnie zobaczy - zastanawiał się
Zelur i postanowił, że wpadnie do przyjaciela jak ma po drodze.
Stary Morf siedział między stodołą, a domem jakiegoś chłopa w stercie połamanych desek skleconych na wzór dwóch ścian.
- Niech mnie gromy biją - rzekł odchylając głowę do tyłu - Czy to Zelur, czym całkiem już oślepł. A moze to sen ?
- Hah, stary dziadzie widziałeś com kupił ?
- Ano widzę, cieciu, tylko tak sobie myślę żeś tego nie kupił tylko alboś to ukradł, albo kogo zabili, albo bogowie jeszcze wiedzą co. Zelur uśmiechnął się od ucha do ucha i wsadził kciku za pas. Roześmiał się.
- A nie przyszło co do tego baniaka, że pracując w swym fachu dostałem od pewnej młódki i jej trola tyle, że jeszcze mi zostało.
- Co mówisz ? Jakiej młodki i jakiego znowu trola ? Coś ty znowu pił ?
- Ano trafili się tu tacy. Kobitka, całkiem niezła i mąż-wojownik ze dwa razy większy od niej. Pocięty na gębie bliznami jak niebo chmurami. Taki to by mógł drzwi bez klamki otworzyć jednym pierdnięciem. I o dziwo, ona rzuciła mi pięniądze. Ha, i co ? Mina widzę ci zrzedła. Haha.
- Wielki jak dąb mówisz, hę ? - stary Morf podrapał się po brodzie.
- Ano tak.
- I blizn miał tyle, że na dziesięciu inncyh by starczyło ?
- Nooo tak. I co z tego ?
- A nic nic. Tak tylko myślę. Wspominają mi się stare czasy.
Zelur pokręcił głową.
- Wstawaj stary dziadzie, idziemy się napić i coś zjeść.
I ruszyli z powrotem do gospody. Po drodze stary Zelur próbował nawiązać rozmowę, ale Morf tylko machał rękami i nie odpowiadał. Kiedy stanęli u drzwi gospody drogę zastąpiło im dwóch gwardzistów. Jeden z nich splunął, drugi wyciągnął sztylet.
- Jazda mi stąd żebracy. Przyjdźcie później, albo pożegnacie się zaraz z tym światem.
Z wnętrza budynku doleciał pojedyńczy krzyk kobiety wołającej kogoś po imieniu. Zelur ujął pod łokieć Morfa i pchnął go za róg budynku gospody.
- Puść mnie, puść mówię ! - stary Morf próbował się wyrwać - Ja im pokażę, gdzie raki zimują - jednak Zelur wiedział co sie święci i wolał obserwować zdarzenia z bardziej bezpiecznej odległości.
Z lewej strony zerknęli przez szparę w okiennicach i obserwowali to co się działo w środku. A działo się tyle, że Zelur omało nie odgryzł sobie języka.
Następnego ranka przyszli pod drzwi tutejszego więzienia. Nie musieli czekać. Pośpiesznie podbiegli do leżącego nieprzytomnie mężczyzny.
- Chyba nie żyje - rzekł Morf - Weźmy jego rzeczy i uciekajmy.
- Cicho siedź. I pomóż mi go nieść.
- Dobra już dobra.
Przenieśli go do pustej stodoły stojącej niedaleko. Zelur ściągnął z mężczyzny odzienie, aby opatrzyć ranę gdy to co zobaczył przyprawiło go o zawrót głowy:
Cała klatka piersiowa jak była szeroka i długa tak nie było na niej miejsca, gdzie nie widniała by choćby jedna blizna, szrama czy inna pozostałość po ranach. Tak samo jak nie było miejsca wolnego od tajemniczych czarnych znaków pokrywających ciało tego wojownika. Kiedy Morf to zobaczył wystrzeżył oczy jakby zobaczył ducha, a jego język prawie opadł do podłogi. Burknął coś niezrozumiale, złapał się za głowę i wybiegł na zewnątrz krzycząc: Demon !!! Demon powrócił !!! Zelur nie pobiegł za nim. Wolał zająć się rannym, chociaż coś w tym mężczyźnie i w dziwnym zachowaniu Morfa sprawiło, że zląkł się jak dziecko, które ledwie poczuło przedsmak opowiadanej przez mamę strasznej bajki. Tylko - myślał przełykając ślinę - To nie była bajka...
-VIII-
Kolejne przebudzenie było jeszcze bardziej bolesne niż poprzednie. Jak przez mgłę widział drewniany sufit i bogom za to dziękował. Słyszał obok siebie czyjeś głosy, jednak były dziwnie zlane i nienaturalnie przedłużone. Potem poczuł zimną dłoń na głowie i modlił się w duszy aby to była ONA. Następnie oonownie odpłynął.
Obudziły go ciepłe promienie słońca, które zaglądnęły poprzez krzywo pozbijane poszycie dachu. Ból co prawda nie minął, ale nie przytępiał już zmysłów. W dodatku poczuł, że ma opatrzone rany. Od razu spróbował wstać jednak czyjeś słowa go powstrzymały.
- Nie ruszaj się olbrzymie - spojrzał w bok opierając się na łokciu. Zobaczył siedzącego na stołku żebraka, tego samego, któremu Cassivia rzuciła kilka sztuk srebra. Błogosławił ją za to.
- Byłeś w strasznyn stanie i miałeś gorączkę. Musisz leżeć i odpoczywać. Hagis już się kładł, kiedy przypomniał sobie o niej. Stary żebrak jakby odgadując jego myśli rzekł:
- Nie musisz się o nią martwić. Kapitan kazał ją zabrać do siebie, ale powiedział, że włos jej z głowy spaść nie może.
Hagis przetrawił te słowa w jednej chwili. Potem opadł bez sił na plecy i głęboko wciągnął powietrze. Obrócił głowę w stronę starca.
- Dziękuję - rzekł. Zelur poczuł się po raz drugi jak miś przy miodzie.
Ktoś inny, a w dodatku nie byle kto dziękował jemu, staremu Zelurowi. Aj, będę miał co opowiadać potomności - uśmiechnał się w myślach.
- Powiedz olbrzymie, jak na ciebie wołają ?
Hagis dopiero po chwili odpowiedział.
- Hagis
Zelur poczuł jak robi mu się bardzo sucho na języku. Był to ten nieprzyjemny rodzaj suchoty, który oznaczał, że Zelur coś sobie przypomniał i to nie było nic miłego. Odgonił jednak te myśli i wychrypiał.
- Mnie zwą Zelur, przyjacielu. Stary Zelur jestem. Masz, napij się tego. To ci pomoże.
Hagis z jedną ręką za głową zdawał się nad czymś zastanawiać. Zelur wpierw myślał, że ten go nie usłyszał.
- Mnie już nie można pomóc
Na tym skończyła się rozmowa. Mężczyzna zasnął, a Zelur usilnie starał się skojarzyć ze sobą kilka faktów. Robił to tak usilnie, że w końcu mu się udało. A wtedy wypluł cały łyk, który przed chwilą zaczerpnął.
-IX-
Obudził się nagle. Wstał szybko i rozejrzał się wokoło.
Zelur przewrócił się z boku na bok i nie usłyszał ciężkich kroków mężczyzny. Ten klepnął go lekko, a starzec uchylił najpierw powiekę, a potem rozwarł szeroko oczy i skoczył na równe nogi.
- Gdzie - głos Hagisa był przytłumiony i wydawał się jakby dochodzić gdzieś z oddali. Zelur zauważył, że mężczyzna jest cały zlany potem i myślał, że majaczy jednak gdy spostrzegł jego oczy przełknął nerwowo ślinę: jego oczy poszarzały do połowy jakby jakaś mgiełka wypełniała je od wewnątrz.
- W-w-w wschodniej cz-części. D-duży dom.
Mężczyzna zerwał opatrunek jaki założył mu Zelur, a ten ze zdziwieniem spostrzegł, że po ranie pozostała tylko blizna, taka jakich dziesiątki pokrywały już ciało mężczyny. Chwilę potem mężczyzna był już tylko cieniem pośród nocnej ciszy.
-X-
Szedł wolno i spokojnie, chociaż widać było, że jest spięty jak dzika pantera tuż przed skokiem. Nerwowo rozglądał się wokoło jakby mając nadzieję, że nie będzie musiał jej szukać, że ona sama przyjdzie do niego. Ludzie schodzili mu z drogi. Nie wyglądał przyjaźnie, szczególnie nocą.
Na miejscu był kwadrans potem.
Dom był obszerny. W oknach tliło się światło. Podszedł cicho do drzwi i nadstawił uszu.
- Zaaaraz wuujek przyjdzie do swojej, HIC, peeerełki - był to pijany głos mężczyzny - Już idę, HIC, peeerełko !
Hagis nie czekał. Drzwi wraz z futryną wleciały do środka i z hukiem uderzyły o ścianę strącając lampę. Ogień zajął się natychmiast podpalając firany.
Cassivia leżała związana pod cielskiem kapitana. Ten, kiedy usłyszał huk upadł na podłogę i krzyknął na cały głos:
- Straaaaaż !!!
Odgłos ciężkich kroków rozległ się na schodach. Po chwili wypadło na niego pięciu żołnierzy, którzy od razu dobyli mieczy.
Hagis chwycił oburącz stół i uderzył nim niczym maczugą w swoich wrogów. Dwóch z nich padło z roztrzaskanymi głowami na ziemię pośród resztek stołu. Hagis trzymał wciąż jedną z nóg i posłużył się nią jak bronią. Zanim pierwszy z nich zdążył zaatakować padł ze zmiażdżoną głową i pozbył się miecza, który nie wiadomo jak znalazł się w dłoni Hagisa. Gwardzista zaatakował jednak jego cios został sparowany. Potem olbrzym zamachnął się a ostrze zagłębiło się w jego ciele poprzez głowę aż po brzuch. Kolejny gwardzista rzucił broń i zaczął uciekać, a ostatni zwymiotował i upadł na widok mózgu i wnętrzności swojego przyjaciela. Hagis spojrzał w bok i zauważył otwarte okno. Ani jej, ani jego nie było. Chwycił długi miecz wiszący na ścianie, wziął też mniejszy od nieprzytomnego gwardzisty. Wypadł biegiem na zewnątrz i rozejrzał się wokoło. Usłyszał jej krzyk i wiedział gdzie biec.
Nie śpieszył się tak jak wilk nie śpieszy za swą ofiarą - wiedział, że ta mu nie ucieknie.
Kapitan niósł ją przewieszoną przez ramie w kierunku gospody. Biegł szybko jednak widać był wyraźnie, że po każdym kroku opuszczają go siły i słabnie. Kilka razy oglądał się za siebie, a widząc wielki cień pędzący tuż za nim przyśpieszał kroku, aby potem znów zwolnić.
Minęli tak wiele budynków. Kapitan darł się na napotkanych mieszkańców aby mu pomogli; ci jednak, albo nie rozumieli bełkotliwych słów zapijaczonego żołnierza, albo puszczli je mimo uszu. Zbierali się jednak coraz większymi grupami i zmierzali w kierunku dokąd podążali kapitan i wielki cień podążający w rytmie za swą ofiarą. W końcu dotarli do gospody.
Kapitan wpadł tam i niemal się przewrócił. Dobiegł do szynkwasu i ujął Cassivię za włosy. Goście w środku wstali, kiedy wkroczył do wnętrza.
- Z-zabić to ścierwo. Za-zabił moich lu-ludzi - wycharczał kapitan, a paru wieśniaków sięgneło po broń.
- Nie chcę z wami walczyć - coś, jakaś nutka w głosie Hagisa kazała im jednak na tym poprzestać - Bo inaczej nie będę mógł skończyć.
Kapitan widząc co się dzieje wydarł się na głos.
- Co tak stoicie sukinsyny !? Brać go mówię !
Nie zrobiło to jednak na nikim zbytniego wrażenia.
- Nie chcę walczyć - powtórzył spokojnie Hagis - Oddajcie mi ją, a odejdziemy w pokoju. Bez walki.
Chłopi i inna zbieranina poczuli się chyba urażeni bo zaczęli się zbliżać i sięgać po broń. Zza tłumu wypłynęła znana sylwetka herszta zbirów, który stanął po prawej stronie kapitana. Kiwnął głową i spośród zbieraniny wystąpili jego ludzie gotowi wykonać rozkaz swego przywódcy tak jak robili to już wiele razy. Nie zdążyli jednak. Cassivia drgnęła. Kapitan złapał ją za włosy i za rękę wykręcając ją do tyłu. Ta potrząsnęła głową i szeroko rozwarła oczy. Potem ku zdziwieniu wszystkich przydepła nogę swojemu prześladowcy i uderzyła na oślep w tył głową rozbijając mu nos. Rzuciła się do przodu. Herszt zamachnął się i rzucony sztylet świsnął w powietrzu. Cassivia przywarła do piersi Hagisa. Ten objął ją i usłyszał jej ciche stęknięcie.
- Hagis - jego ręka natrafiła na rękojeść sztyletu wystającą jej z pleców. Uklęknął z nią na ziemi.
Ostatnie co usłyszał to:
- Hagis. Cholera - zakasłała i wypluła trochę krwi - Proszę, proszę cię nie rób tego. Nie, nie - to były ostatnie słowa jakie wypowiedziały jej jakże piękne usta. Hagis wyjął sztylet z jej pleców i delikatnie położył ją na ziemi. Nie żyła.
Z gospody dał się słyszeć przepotężny krzyk: - CAAAAAAAAAAAAASIIIIIIIIIVIIIAAAAAAAAAAA !!!!!!!!!!!!!!!!!
Psy na początku ujadały, kiedy jednak poczuły kwiliły i piszczały. Koty patrzyły z zaciekawieniem, kiedy jednak spostrzegły, stroszyły sierść i uciekały.
Ptaki śpiewały zimowe pieśni, kiedy jednak usłyszały odlatywały. Bowiem wszem i wobec wiadomo było jaką koszmarną postać dzisiejszej nocy przybrała śmierć...
EPILOG
Hagis-Berzerker uciekał przed własną przeszłoscią. Dwa miesiące temu znalazła go Cassivia w innej, położonej bardzo daleko stąd wiosce. Znalazła go pośród zgliszczy wioski; pośród morza krwi i zwłok jej mieszkańców.
Razem z nim ruszyła jak najdalej na zachód, chciała mu pomóc, pokochała go. Ludzie jednak nie byli dla nich łaskawi. Im dalej szli tym bardziej mieli trudniejsze życie. Aż w końcu dotarli tutaj, gdzie historia zatoczyła kolejne koło w jego życiu.
Hagisa znalazła młoda łowczyni imieniem Mooe. Myśląc, że wioska padła od rąk jakiś krwiożerczych bestii (bowiem mieszkańcy byli porozrywani na strzępy) wyciągnęła ledwo żywego i jedynego ocalałego mężczyznę i pomogła mu dojść do siebie. Kiedy ten jednak odzyskał zmysły, podziękował jej serdecznie, poprosił o nóż i zabił się...
Jaki z tego morał ?
Czasem jak ślepcy ze świecą szukamy ucieczki od tego kim jesteśmy naprawdę. Jednak niestety, cytuję:
"Naszym największym grzechem jest tylko to,
że potrafilmy być tylko tym, kim jesteśmy"
Gene Wolfe
Corwin. |
komentarz[3] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Rzeź niewiniątek." |
|
|
|
|
|
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal
|
|
|