..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Piekło na ziemi



Prolog

Każdy widział w telewizji zapłakane twarzyczki afrykańskich dzieci, których spuchnięte brzuszki wzbudzały w obserwatorze współczucie, a w co wrażliwszych egzemplarzach łzy. Poprawa sytuacji tych szkrabów jest znikoma. Możliwe, że nie dożyją kolejnego dnia. Śmierć wisi nad ich małymi główkami i tylko czeka na moment, w którym bez skrępowania będzie mogła te niewinne istotki zabrać do królestwa wiecznych łowów.
Za każdym razem, gdy znajduję się w sytuacji, zdawałoby się, bez wyjścia i myślę, że gorzej już być nie może, przypominam sobie o tych biednych afrykańskich twarzyczkach... od pewnego czasu poważnie się zastanawiam, czy gdyby zaistniała taka możliwość, to zamieniłbym się z głodnym dzieckiem na miejsca... Ono ma większe szanse na przeżycie, niż ja.
Myślicie, że nie wiem co mówię?
Miasto, które bezczelny los uczynił moim nowym domem, nie należy do prezydentów, króli, burmistrzów, czy innych tłustych i złaknionych kontroli nad innymi drani. Nie występuje tu system władzy i nie ma tu czegoś takiego jak... prawo, niemalże zapomniałem jak wymawia się to słowo. Policja? Wyraz całkowicie nie na miejscu. Najemnicy – tak już lepiej. Swojego czasu obszar ten był tak bardzo skorumpowany i przesiąknięty przestępczym brudem, że władze postanowiły oddzielić go od reszty świata. Otoczyli miasto murem i zorientowali się, że to było dobre. Zaminowali granice by mieć pewność, że nawet po „przeskoczeniu” murów szumowiny będą bez szans i zorientowali się, że to było jeszcze lepsze. Zorganizowano patrole powietrzne, patrole graniczne, patrole podziemne... nikt i nic nie zdoła przedostać się do wewnątrz ani na zewnątrz. Nikt... poza nowymi dostawami więźniów, bo sprytna biurokracja w sprawieniu, by tego miejsca strzegł się sam szatan. Przeszła samą siebie i największych złoczyńców, którzy byliby w stanie zjeść wszystkich współwięźniów, gdyby umieścić ich w „zwyczajnej” celi. Wysyłano takich właśnie tutaj, przedtem poddając praniu mózgu i wyrzucając z niego wszelkie informacje dotyczące świata zewnętrznego.
Ten przedsionek piekła należy do ludzi, na dobrą sprawę, tylko trochę różniących się od przedstawicieli „prawa” i „porządku” w prawdziwym świecie. Świecie poza tą śmierdzącą metropolią skupiającą w sobie całe zło świata. Świecie, którego mieszkańcy zabawiają się kosztem innych.
To miasto należy w całości do judaszy, ojców chrzestnych, morderców, skrytobójców i reszty znamienitej części świata przestępczego. Skupieni są wokół gangów, których łączna liczba oscyluje w granicach dwudziestu. Rzeczywisty prym wiedzie zaledwie kilka z nich. Przez lata większe organizacje pochłaniały mniejsze, mniejsze poddawały się większym i stawały się częścią ogromnego kolosa walczącego o wpływy z równymi sobie gigantami. Każda z tych grup posiada człowieka stojącego najwyżej w hierarchii gangsterskiej. Każda ma swoich najlepszych strzelców, zabójców, złodziei i tak dalej, i tak dalej...
Oczywiście nie obyło się bez świrów, którym wydaje się, że odnaleźli boga. Ów zaś umieścił ich w miejscu gorszym od królestwa czerwonego drania i kazał oczyścić je z wszelkiego zła. Świry te nazywane są potocznie „krzyżowcami”. Jedni oszaleli „umiarkowanie” i potrafią jedynie skuleni wygłaszać modlitwy, klątwy i innego rodzaju szajs, bez którego nie byliby w stanie przetrwać. Cała reszta, czyli zaledwie garstka, rzeczywiście wzięła sobie do serca to, co sobie ubzdurała i, o dziwo, konsekwentnie doprowadza do zmniejszania się liczebności szumowin w naszym „kraju”. Nikt nie wie jakim sposobem udaje im się rozwalać swoimi mieczami głowy naprawdę dużych ryb bez poznania konsekwencji takiego procederu ze strony czarnych charakterów. I czemu akurat miecze? Nie łatwiej wziąć do ręki starą, dobrą dziewiątkę i strzelić swojej ofierze prosto w łeb? Wielu naprawdę uwierzyło, że zesłał ich bóg, który dał im umiejętności skutecznego mordowania i znikania z miejsca dopiero co uwolnionego od brudu... Dla mnie to po prostu zabójczo skuteczne świry.
Kim jestem? Mordercą, częścią tej piekielnej rzeczywistości. Jaka to rzeczywistość? Istnieje już tak długo, że nawet najstarsi ojcowie chrzestni nie pamiętają prawdziwej nazwy tego miasta, pozostało więc nienazwane. Nie wiadomo, który mamy rok, jak wygląda świat poza murami metropolii szumowin. Ale wiemy jedno: mamy plazmowe, laserowe i łuskowe spluwy, mamy zarówno przestarzałe, jak i nowe wozy napędzane benzyną i wszelkiego rodzaju innymi substancjami, mamy energetyczne miecze, mamy mroczne, niektóre wiecznie palące się budynki, mroczne, śmierdzące zaułki i... no właśnie, mamy wiecznie panujący mrok.
Nikt nie wie czemu słońce tu nie dochodzi. Niebo jest wiecznie ciemno-czerwone. Być może ingerowali w to ludzie z zewnątrz. Ci sami, którzy bawią się naszym kosztem i co jakiś czas dostarczają nowe pokłady amunicji i broni... Czasami czuję, że jestem obserwowany przez jedną z tych biurokratycznych szmat. Gdzieś w tym mieście muszą być zamontowane kamery.
Nie mamy innego wyjścia, jak tylko zwalczać się nawzajem. Musimy mordować, by nie odcięto nas od wody, prądu, by dostarczano jedzenie. Musimy zabawiać siedzących w zamszowych fotelikach szefów wielkich firm, przywódców metropolii, czy innych władców zwierząt. Każdy dzień może okazać się twoim ostatnim. Każda godzina może zmienić spokojne, zdawałoby się, chwile w 25 centymetrowy nóż nieznośnie tkwiący w kręgosłupie. Każda minuta, to walka o przetrwanie. Nie wiemy nic o tym, co na zewnątrz, ale jesteśmy specjalistami jeśli chodzi o wnętrze. Ludzkie wnętrze. I nie mówię tu tylko o flakach i temu podobnych atrakcjach, chociaż tego widziałem aż nadto. Mam na myśli reakcje ludzi w określonych sytuacjach. Twierdzisz, że byłbyś zdolny do pozbawienia życia drugiego człowieka, gdyby ten zagrażał tobie? Wydaje ci się, że to łatwe? Gówno prawda! Nie wiesz absolutnie nic, dopóki nie znajdziesz się w piekle na ziemi. Tutaj panują inne zasady. Jedyny przejaw dobroci, to nie bóg, a świr z mieczem energetycznym w dłoni pozbawiający „wielkiego i groźnego” drania rąk, nóg i na deser głowy. Myślisz, że znasz siebie? Mylisz się. Znasz jedynie ludzką powłokę swojej psychiki. O tej zwierzęcej nie masz pojęcia. Instynkty pozostaną ci obce...
Jak się tutaj znalazłem?
Kiedy wróciłem do domu, ona już nie żyła. Leżała martwa w pobliżu drzwi frontowych. Po zobaczeniu tego, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Nie musiałem daleko sięgać wzrokiem, by kilka metrów przede mną dostrzec skąpany we krwi dywan. Mało nie zwymiotowałem z żałości, gdy zobaczyłem mojego półrocznego synka, którego głowa zbryzgała znaczną część podłogi.
Zabójca był jeszcze w domu.
Nie mogłem uwierzyć w to, że spokojnie grzebał sobie w lodówce nie zwracając uwagi na to, że głowa rodziny mogła ewentualnie wrócić wcześniej z pracy, by zrobić ukochanym niespodziankę. Cóż... w tym wypadku to mnie zrobiono niespodziankę. Jemu też. Przestępca położył broń na blacie i oddał się radosnemu badaniu zawartości wielkiej skrzyni na jedzenie. Zrobił błąd, który kosztował go kilka minut tortur i ostatecznie życie. Na jego nieszczęście był to raczej ciężki kaliber – stary poczciwy Desert Eagle. Dobrze, że frajer wziął ze sobą zapas amunicji. Przestrzeliłem mu kolana, łokcie, nawet jaja... Nie zemdlał. Miałem dość jego krzyków, więc ostatnia kulka kres swej drogi osiągnęła wewnątrz jego czaszki. Wiedziałem co stanie się dalej: zjawi się policja i pogotowie, zabiorą zwłoki, a mnie wsadzą do paki za morderstwo poprzedzone torturami. Przewidziałem wszystko... poza oskarżeniem o zabicie rodziny i wpieprzeniem do tego miejsca.
Czemu nie skasowali mi wspomnień z tamtego dnia? Czemu nie pozbawiono mnie obrazów tamtejszej biurokracji, systemu prawnego, czy twarzy osób, które mnie skazały? Nie pamiętam nic o swojej przeszłości, poza tym, że miałem dom i rodzinę rozwaloną Desertem przez jakiegoś szajbusa, którego z kolei tą samą bronią rozwaliłem ja. Nie pamiętam nawet twarzy swojego synka, bo pocisk pozbawił go całej główki... Być może dano mi powód do zabijania bandytów? Nie mam pojęcia i chyba nigdy się tego nie dowiem.
Pierwszy dzień w tym centrum wszelkich szumowin był niewyobrażalnie koszmarny. Potem było już coraz gorzej.

Rozdział I: „To jest L50a1”

Jedyne co pamiętam, gdy obudziłem się tu po raz pierwszy, to ciemny, złowrogi zaułek. Leżałem w śmierdzącej kałuży, niepomny tego, w co mnie przed chwilą wpakowano. Oczy niemiłosiernie mnie bolały. Złote światło bijące z rozłożonych tu i ówdzie płonących beczek wcale nie pomagało mi w powstrzymaniu cisnących się do oczu łez. Po paru minutach moje gałki oczne powróciły do stanu używalności. Z tego, co zdołałem dostrzec, zaułek, który bogaty był we wszelkiego rodzaju śmietniki (oraz zapewne dla urozmaicenia w wielki, pusty kontener), umiejscowiony był pomiędzy dwiema ulicami od północy i południa oraz dwoma średniej wielkości budynkami od zachodu i wschodu. Zdawałoby się, że nie były zamieszkiwane od kilku dobrych lat. Jak się później okazało stanowiły ulubione miejsca wszelkiej maści „bad motherfuckers”, którzy jednak okazali się niewystarczająco źli, ażeby znalazło się dla nich miejsce wśród zasłużonej gwardii prawdziwych gangsterów. Tym wygnańcom nie pozostało nic innego, jak tylko ukrywać się przed prawdziwymi draniami i czyhać na ewentualne ofiary, które jakimś cudem okazałyby się słabsze od nich. Cała okolica przesiąknięta była smrodem rozkładających się ciał. Jedno z nich, wiszące na latarni nieopodal, szczerzyło w moją stronę resztki swoich zepsutych zębów. W sumie gdyby spojrzeć na górną część twarzy, to można by pomyśleć, że żuchwa jest w całkiem dobrym stanie, pomimo ewidentnego złamania w co najmniej dwóch miejscach. Okolice oczu (które, na dobrą sprawę, ktoś wydłubał) nosiły ślady oparzeń co najmniej trzeciego stopnia. Ktoś nie pożałował także noża i złożył swój autograf na czole szczerzącego się pechowca. Obraz ten uświadomił mi dwie rzeczy. Po pierwsze: miejsce, w którym się znalazłem jest cholernie niebezpieczne, po drugie: moja psychika musi być mocno zrypana, bo widok zwłok nie wzbudził we mnie jakichś głębszych odczuć. Ot, trochę brzydsze od innych resztki ludzkiego mięcha.
Wspominałem już o „twardzielach” czyhających na słabsze od siebie ofiary? Cóż... tamtego czasu stanowiłem „ofiarę idealną”. Słaby, do niedawna ślepy i nie wiedzący nic o otaczającej go rzeczywistości. Na miejscu trzech popaprańców, którzy postanowili nie przepuszczać okazji i nawiązać ze mną dialog, nawet ja bym się skusił. W końcu co mieli do stracenia? W okolicy nie było żadnego krzyżowca, ani konkurencji. Mogli zrobić ze mną wszystko i uszłoby im to na sucho.
W sumie moje wcześniejsze słowa na temat nawiązywania dialogu były nieco chybione. Nie było żadnej rozmowy. Jeden z bandytów szybko do mnie podbiegł i zadał potężny cios w skroń. Jednym, jedynym uderzeniem powalił mnie na ziemię. Moja dezorientacja wywołana nieznanym miejscem pogłębiała się z ciosu na cios, których adresaci upodobali sobie okolice mojej głowy nawiedzanej przez zadziwiająco twarde buty. Uczucie bólu szło w akompaniamencie ze smrodem, którego źródła doszukiwać się należało w moich nowych „znajomych”. Byłem pewien, że chcą mnie zabić, lecz myliłem się. Okładanie mnie było dopiero początkiem. Pozbawiono mnie obuwia, odzieży, lecz na zabranie godności nie wystarczyło już czasu. Głowa jednego z bandytów nagle eksplodowała, co wywołało u mnie niezrozumiałe skojarzenie z jakąś rozkwitającą, czerwoną rośliną nieznanego pochodzenia. Moje zdziwienie faktem śmierci jednego z oponentów wzrosło tym bardziej, gdy kolejny agresor podzielił los swojego towarzysza. Trzeciemu nie starczyło odwagi, by przyglądać się temu i ryzykować własne, nikomu niepotrzebne życie. Jego ucieczka była jak najbardziej na miejscu. Ja leżałem nieruchomy i to nie z powodu bólu całego ciała. Miałem nadzieję, że gdy będę udawał martwego, oprawca skłonny do pozbawiania głów swoich ofiar najzwyczajniej w świecie nie uwzględni mnie w swoim harmonogramie zadań. Nie nabrał się. Na szczęście.
- Możesz już przestać udawać trupa – przemówił. - Wiem, że jeszcze dychasz. Domyślam się, że przyszła ci do głowy myśl skorzystania z daru mowy... ale na razie zamknij gębę. Okazji do użycia jadaczki będzie aż nadto... później. Teraz ubieraj się w swoje łachmany i pakuj się do samochodu.
Dopiero teraz dotarło do mojej, zdawałoby się, pustej głowy, że od momentu, kiedy po raz pierwszy otworzyłem w tym miejscu oczy, niedaleko zaułka stał czarny i posiadający futurystyczne kształty wóz. Wyglądem zbliżony był do... jak nazywał się ten owoc... w każdym bądź razie auto miało aerodynamiczne kształty. W sam raz do szybkiej jazdy.
- Obserwowałem cię od momentu, od którego wyrzucono tu ładunek zawierający twoją zdezorientowaną osobę. Rzeczą, która dziwi mnie najbardziej jest fakt, że zwykle więźniowie dostarczani są sporymi grupami, natomiast ty wylazłeś z kontenera samotnie. Oczywiście nie możesz mi tego wytłumaczyć... Być może jesteś kimś więcej, niż tylko kolejnym żółtodziobem.
Gdy spojrzałem na broń, którą mój obrońca rozwalił łby niedoszłych gwałcicieli, właściciel spluwy począł przedstawiać mnie swojemu „dziecku” – broni krótkiej, lecz zabójczo niebezpiecznej.
- To jest L50a1 – moje dziecko. Wszyscy mówią na nie „Elka”... „Elka”, to jest żółtodziób, ale my będziemy się do niego zwracać per „ofiara losu”.
Nawet gdybym chciał mu się przedstawić, nie byłbym w stanie. Wykasowano mi z pamięci moje imię i nazwisko...

Rozdział 2: Atak człowieka w garniturze

- Nie jest dobrze.
- Cholera! Zabrał go nam sprzed nosa! Musimy natychmiast zawiadomić kogoś z Rodziny...
- Masz rację, być może zdążą odciąć mu drogę. Pakuj się do samochodu. Mamy niedaleko.

*

- Jak mogliście go wypuścić? -Spokojny i opanowany głos jednego z członków „Rodziny”, elitarnej jednostki Braterstwa Łuski. był niepojęty, szczególnie jeśli mowa była o spieprzeniu tak ważnego zadania. -Powoli zaczynam rozumieć dlaczego wasze nowe miana: Stuk i Puk, zyskują na popularności. Czy tak trudno było po prostu sprzątnąć tego „porywacza”?
- To nie był zwykły Jeździec. Nosił przy sobie Elkę. Jesteśmy przekonani, że nowego więźnia zabrał Zgrzyt...
Gniew widoczny na twarzy członka Rodziny był zaledwie przykrywką. Każdy doskonale wiedział, że Tłumik, jak mianowali go bliscy współpracownicy, tylko czekał na kolejną okazję pokazania swoich umiejętności zwalczając jednego z najgroźniejszych Jeźdźców. Cieszył się, choć tego nie okazywał.
- Ten sukinkot, zawsze wie kiedy się pojawić i co zabrać ze sobą... Powiadomcie przez krzykacza wszystkich członków Braterstwa obecnych na placówce. Mają zabierać się do samochodów i gotować na ubicie wielkiej szychy.
- Tak jest -Dwóch zwiadowców odpowiedziało niemalże jednocześnie. - A... co z resztą? – „Stuk” nie mógł powstrzymać się przed okazaniem swojego zdziwienia zarówno idiotycznym pytaniem, jak i wyrazem twarzy. - Moglibyśmy powiadomić inne placówki. Wtedy byłoby znacznie łatw...
- Nikogo nie będziemy powiadamiać. Chcę to zadanie wypełnić sam. Nie życzę sobie, by ktokolwiek inny wchodził mi w drogę. Macie milczeć, zrozumiano?
- Tak jest...
- Niedługo do Was dołączę. Zgrzyt nadal kręci się na naszym terenie, więc nie będzie problemu ze złapaniem go i wyduszeniem informacji dotyczących kreta. Zobaczymy który z tych popapranych wygnańców wie o czasie i miejscu nowych dostaw więźniów i nie krępuje się, by swoją wiedzę dzielić z Jeźdźcami... O ich obecności mają się także dowiedzieć najemnicy. I nie zapomnijcie wspomnieć o nagrodzie za dostarczenie intruzów w stanie nienaruszonym.

*

Jechaliśmy dosyć szybko, choć nie wiem, czy można było mówić o jakimkolwiek porównaniu do samochodów „z zewnątrz”. Nie miałem nawet pojęcia, czy nadal używali tam samochodów... Widocznie pozostawiono mi w głowie informacje pozwalające w jakimkolwiek stopniu na orientację w nowym środowisku. W końcu wiem co to „auto”. Kierowca, który wybawił mnie z opresji nie odezwał się ani jednym słowem od chwili, gdy zapakowałem swoje cztery litery do pojazdu. Widocznie mu się spieszyło. Pomimo próby ukrycia, jego zdenerwowanie czuć było na kilometr. Domyśliłem się, że teren po którym się poruszamy nie należy do najbezpieczniejszych nawet dla takiego twardziela jak on. Nie miałem odwagi zapytać gdzie jesteśmy. Starczyło jej jedynie na przyjrzenie się kierowcy (co było tym łatwiejsze, że spotkał mnie zaszczyt siedzenia „z przodu”). Najwidoczniej wielce upodobał sobie skórzaną odzież. Gdyby skarpetki też robiono ze skóry, ten osobnik niewątpliwie by takie nosił. Czarny materiał pokrywał całe jego szczupłe ciało. Górna część ubioru nie była szyta dla osoby posiadającej 1.75 m. wzrostu, rękawy kończyły się tam, gdzie zaczynała się połowa przedramienia właściciela. Nie zdawało się to mu przeszkadzać, ale, moim zdaniem, taki twardziel zasługuje na lepszy strój. Pod skórzaną kurtką krył się czarny golf. Ciemne włosy miał średniej długości, tak, by wystarczyło na zrobienie odpowiedniej fryzury, czyli w tym przypadku „jeża”. Jego rysy twarzy zdawały się mówić: „Zejdź mi z drogi, albo poznaj jak to jest mieć piętnaście ołowianych kulek w czaszce”. Twarz wolna była od wszelkich blizn. Gościł na niej trzydniowy zarost, po którym jego właściciel od czasu do czasu lubił się podrapać. Jego niespotykanego, czerwonego koloru źrenice były rozbiegane i zdawało się, że nic im nie umknie. Z racji tego, że brwi były wiecznie zmarszczone, tatuś Elki wyglądał na permanentnie wkurzonego, co zdecydowanie nie pomagało mi w oswojeniu się z tą personą.
Podczas przejażdżki zdążyłem także poznać nieco lepiej „miasto”, do którego niezasłużenie trafiłem. Nigdzie nie dostrzegłem chociażby jednej rośliny. W sumie to miejsce ze wszech miar charakteryzowało się anty-zielonym środowiskiem. Najczęstszym widokiem były rozpalone beczki spowijające okolicę złotym światłem i grupka ogrzewających się przy nich ludzi. Zdawało się, że zakazane twarze są tutaj obowiązkowe. Okolica pełna była także osiedli i bloków. Każdy był w mniejszym lub większym stopniu zniszczony. W jednych dałoby się mieszkać, inne zdawały się jedynie psuć i tak już pożałowania godny krajobraz. Brudne i pełne „kraterów” ulice były tutaj jak najbardziej naturalne. Jazda po nich dla niedoświadczonego kierowcy musiałaby być mordęgą, co jedynie potwierdzało umiejętności siedzącego obok mnie, drania. Mrok, brud i smród były wszechobecne.
Nagłe przyspieszenie samochodu nie wróżyło dobrze. Podświadomie czułem, że czeka mnie kolejna nieprzyjemna przygoda w tym pokręconym miejscu. Zdenerwowanie na twarzy kierowcy widocznie zwiększyło się. Jego zachowanie dziwiło tym bardziej, że dookoła nie było nikogo prócz mijanych od czasu do czasu i ogrzewających się przy „ognisku” lumpów. Człowiek w skórze szybko sięgnął po swoją Elkę, udowadniając tym samym, że jedną ręką prowadzi równie dobrze co obiema, a ja jeszcze bardziej zaczynałem się głowić co zaniepokoiło mojego wybawcę. Począłem nerwowo rozglądać się po okolicy, nadal nie rozumiejąc bojowej atmosfery jaką przed chwilą wprowadzono. „Czy on jest normalny? Czy dałem się zabrać jakiemuś psychopacie?”. Pytania te cisnęły mi się do głowy z każdą sekundą.
I nagle wszystko się popieprzyło...
Ulica była całkowicie pusta. Jak się po raz kolejny okazało – pozory często mylą. Samochód, który zdawałoby się wyrósł spod ziemi, miał jeden cel – zatrzymać nas, używając w tym celu własnej, trzeba przyznać dosyć sporej, masy. Kierowca, zdaje się ciężarowego, wozu do zadania podszedł wyjątkowo starannie. Skrzyżowanie ulic, które nasz pojazd zamierzał minąć, a które zewsząd otoczone było rzędami wszelkiej maści budynków, zostało niechybnie nawiedzone przez kolosa próbującego wyzerować nasz prędkościomierz. Jako że ogromne, metalowe bydle wyjechało kilka metrów przed nami nie było szans na jego wyminięcie. Oczywiście los nie mógłby zasłużyć sobie na miano okrutnego, gdyby nie schrzanił czegoś jeszcze.
Nie pamiętałem tego, ale jestem niemalże pewien tego, że moi, zapewne kochani, rodzice przy każdej możliwej okazji upominali mnie o zapinanie pasów bezpieczeństwa podczas jazdy samochodem. Gdyby widzieli mnie podczas kraksy, zapewne bardzo by się zdenerwowali...
W mojej głowie kłębiło się tysiąc myśli, ale przeważały dwa pytania: „Czy przeżyję?” i „Czy przywalę głową w ten cholernie duży furgon, a może rozpłaszczę się na szybie?”. Rozważania te miały miejsce na ułamek sekundy przed doświadczeniem mojego pierwszego (odkąd skasowano mi pamięć) wypadku samochodowego. Nie wpadło mi do głowy, że mój wybawiciel mógł przewidzieć taki obrót zdarzeń. Samochód poza pasami miał jeszcze jedno zabezpieczenie, które znalazło się na wyposażeniu wozu z myślą o takich właśnie sytuacjach. Nigdy nie poznałem nazwy urządzenia, któremu zawdzięczam życie. Głównie dlatego, że posiadał je zaledwie jeden samochód w tym mieście, a ów wehikuł uległ, za sprawą kraksy, całkowitemu zniszczeniu. Kogo interesuje coś, czego już nie ma (pozdrowienia dla historyków)? Cud techniki, o którym w tej chwili mowa był w stanie, wierzcie lub nie, „uodpornić” kierowcę i ewentualnych pasażerów na wszelkie obowiązujące prawa fizyki. Jeśli dochodziło do zderzenia z innym wozem, to ludzie znajdujący się wewnątrz samochodu, wyposażonego w wychwalany przeze mnie sprzęt, przez chwilę lewitowali. Rozsądnie było podczas tej operacji wstrzymać powietrze. Kierowca naszego pojazdu nie zdążył mnie uprzedzić, ale ja, jakimś cudem, wstrzymałem powietrze odruchowo. Gdy po około trzech sekundach grawitacja ponownie podarowała mi swoje błogosławione i wieczne objęcie, do moich uszu dobiegł donośny huk broni maszynowej. Ołowiane kulki uderzające o nasz, na szczęście opancerzony, wóz piszczały, zgrzytały i wydawały masę innych dźwięków, jakby domagając się zatopienia w ludzkim ciele. Przeciwpancerne blachy skutecznie uniemożliwiały im ten proceder.

*

- Postarajcie się, by dostarczyć nowego więźnia żywego - Powiedział Tłumik swoim lodowatym, opanowanym głosem do podwładnych. - Przypadkowi najemnicy mogą nie zrozumieć, że gdy mówię „Chcę ich mieć żywych”, nie mam na myśli „Jeśli przypadkiem ich nie zabijecie, to plus dla was”.

*

Kule nie przestawały podejmować prób nawiedzenia mojego jestestwa uderzając z całą swoją zabójczą mocą o powłokę auta. Cóż mogły pomóc moje krzyki i jęki? Zdawałem sobie sprawę, że nie zmieni to mojego pożałowania godnego położenia, ale krzyczałem. Jęczałem, bo przynosiło mi to ulgę i pozwalało zaakceptować swój nędzny los. Zupełnie inaczej podchodził do sprawy mój wybawca. Zdawał się być przyzwyczajony do takich sytuacji, sytuacji bez wyjścia. Wszystko przyjmował ze spokojem, który wydawał mi się niemalże szaleńczy. Cierpliwie przyjmował do wiadomości fakt, że ołów prawdopodobnie za kilka chwil rozerwie jego ciało, zniszczy skórę, zdewastuje mięśnie, wyśle na tamten świat. Dusza, o ile takowa w ogóle istnieje, zostanie oddzielona od ciała za sprawą małej, ołowianej kulki i jej przyjaciół.
Nasze życie jest tak cholernie kruche...
I wtedy staje się coś, czego nie był w stanie przewidzieć nawet kierowca wozu namiętnie pieszczonego pociskami z broni maszynowej. Coś tak głupiego, że niemalże niemożliwego do zaistnienia. Coś, do czego zdolni byli jedynie kompletnie bezmózdzy posłannicy osoby nie znającej powiedzenia: „Umiesz liczyć? Licz na siebie”.
Ograniczone umysły osób częstujących nas kulkami z ołowiu nie były w stanie przewidzieć, że każdy magazynek broni maszynowej posiada limit amunicji.
Nastała, z pewnością krępująca dla jednej ze stron, cisza. „Czerwonooki” nie opanował zdziwienia. Nie mógł uwierzyć, że ludzie zdolni do zatrzymania i zdewastowania jego wozu byli w istocie amatorami. Na zewnątrz słychać było co najmniej pięć pustych magazynków uderzających o ziemię, co sugerowałoby próbę uzupełnienia amunicji przez zamachowców. Człowiek w skórze miał zaledwie kilka sekund na wyjście z blaszanej trumny i pozbawienie kilku tępaków łbów. I tutaj pojawił się pierwszy problem – podczas zderzenia, drzwi, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony, uległy znacznemu odkształceniu. Praktycznie nie istniała możliwość ich otwarcia. Przynajmniej tradycyjnego. Być może nasi niedoświadczeni wielbiciele karabinów przewidzieli taki obrót zdarzeń i właśnie z tego powodu oddali się beztroskiemu i bezcelowemu pieszczeniu naszego wozu pociskami. Nawet jeśli tak było, to dalszy przebieg wydarzeń był nie do odgadnięcia. Przynajmniej dla mnie.
Podobno człowiek, używając jednocześnie wszystkich swoich mięśni, jest w stanie podnieść małych gabarytów pojazd. Powtarzałem sobie tę złotą myśl od momentu gdy siedzący obok mnie nadczłowiek jednym kopniakiem posłał, rzekomo niemożliwe do ruszenia, drzwi, kilka dobrych metrów od samochodu. Nie potrafię sobie wyobrazić ile przysiadów musiał zrobić, ale choćby robił je przez całe swoje życie, to nie byłby w stanie rozwalić przeciwpancernej blachy i nadać taką prędkość niemało ważącemu metalowi. Jak się chwilę później okazało ów ciężki kawałek blachy stanowił doskonały materiał umożliwiający, niezamierzone, zmiażdżenie jednego z zamachowców-amatorów. Samo wyjście z samochodu wymagało poświęcenia jednego życia. Chociaż nazwanie wyjściem tego, co zrobił człowiek o nogach ze stali może okazać się dużym niedopowiedzeniem. Wyskakując z wozu zdążył w locie dobrze przyjrzeć się zdziwionym, i przez to idiotycznie wyglądającym, minom czterech pozostałych na polu bitwy niedoszłych morderców. Fakt, że liczyli oni zaledwie cztery sztuki był nad wyraz zastanawiający. Domyślałem się, że jesteśmy na terenie wroga, a skoro nas zaatakowano, nieprzyjaciel doskonale wie o naszym istnieniu. Czemu więc wysłał tak mały oddział? Cała czwórka zdążyła już przeładować gotową do plucia kolejnymi seriami broń. Fakt ten uniemożliwił rozwalenie wszystkich odzianych w czarne kombinezony najemników, ale pozwalał na uwzględnienie na swojej liście zabitych osób przynajmniej jedną dodatkową ofiarę. Ową ofiarą był właściciel najbardziej debilnej miny wszechczasów, której to twarzy po dzisiejszej przygodzie nikt i nigdy rozpoznać nie był stanie. Elka sprawiła, że miejsce niezbyt reprezentatywnej facjaty zajęła karmazynowa miazga o jeszcze mniej ciekawej apasycji. Gdy tatuś L50a1 oddał celny strzał swoim maleństwem, maszynowe szkraby amatorów już pluły w stronę czerwonookiego serię za serią. Cel podróży ołowianych drani okazywał się być dalece odległy od zamierzonego - ich domyślny adresat zdążył znaleźć stosowną osłonę przed niezamierzonymi gośćmi swojej powłoki cielesnej. Ową barierą nie do pokonania okazała się być jedna z czterech, niewielkich kolumn ozdabiających wejście frontowe budynku rządowego (obecnie „luksusowej” rudery). Stalowe nogi musiały przebiec około dziesięciu metrów, jakie dzieliły je od samochodu do kolumny, by, przynajmniej na chwilę, być spokojnymi o swoje dalsze bytowanie. Właściciel Elki nadal jednak zdawał się być na straconej pozycji. Trzech pozostałych imbecyli, którzy zdawali się być groźni jedynie za sprawą trzymanej w spoconych łapskach broni, kierowało swoje niepewne kroki w stronę celu. Byłem przekonany, że mój wybawca padnie pod gradem pocisków, a następną osobą częstowaną ołowiem będę ja. Ucieczka była wykluczona – moje nogi zostały przygniecione przez malowniczo wygiętą deskę rozdzielczą. Pozostało mi rozejrzeć się po wozie i poszukać czegokolwiek, co byłoby w stanie zagrozić życiu osób, próbujących zagrozić mi. Po zaledwie kilku sekundach szukania dojrzałem pojemnik zawierający kilka sztuk granatów. Napis na opakowaniu: „10 sztuk granatów plus 20% gratis!” sugerował, że opakowanie liczyło w sumie 12 sztuk. Nigdy nie byłem dobry z matematyki, ale podstawowe działania wykonuję całkiem sprawnie, co po dokonaniu niezbędnych obliczeń, upoważniało mnie do stwierdzenia, że opakowanie nie liczyło 12 sztuk, a jedynie tych sztuk 10. Ktoś owe „20% gratis” najzwyczajniej w świecie zabrał ze sobą.
Moje wyobrażenie o trudnym położeniu człowieka w skórze diametralnie się zmieniło... Po zorientowaniu się, że to właśnie mój wybawca postanowił uzupełnić swoją podręczną kolekcję śmiercionośnych zabawek o dwie nowe pozycje, zdążyłem zaledwie dostrzec wylatujące zza kolumny śmiercionośne bryłki. Rzucone zostały precyzyjnie i z uwzględnieniem ich czasowego zapłonu. Zamachowcy-amatorzy mieli niecałą sekundę, by zwrócić nadawcy jego przesyłkę, czyli czasu zdecydowanie za mało. Wszyscy trzej najemnicy poznali jak to jest utracić jedną z kończyn (rękę lub nogę, zależy o którym osobniku mowa), doświadczyli także oparzeń trzeciego i czwartego stopnia na całym ciele oraz nauczyli się fruwać. Nauczyciel umożliwił im lot sięgający ok. 5 m. Dwoma słowami: bezcenne doświadczenia. Krzyk ofiar po zażyciu nowych przeżyć prawdziwie rozczulał. Właśnie wtedy po raz pierwszy poczułem coś, co już do końca moich dni w tym miejscu miało mnie nigdy nie opuścić - pomimo widoku skręcających się w agonii, krzyczących zamachowców, czułem ulgę i radość, że nie wyrządzą mi już krzywdy. Pewnie uśmiechnąłbym się, gdyby twarzy nie wykręcił mi okropny smród palonego mięsa. Wstyd mi za każdym razem gdy wracam pamięcią do tych wydarzeń.
Bardzo szybko przekonałem się, że ucieczka z terenu wroga w tym mieście jest niewykonalna. Zanim dostałem kolejną nauczkę, byłem święcie przekonany, że teraz pozostanie mi uciec z tego miejsca w kierunku wskazanym przez człowieka o nogach ze stali. Nutka optymizmu nikomu jeszcze nie zaszkodziła... Jednak te optymistyczne myśli miały być w bardzo krótkim czasie obalone, a wszystko za sprawą sześciu opancerzonych i uzbrojonych w stacjonarne karabiny maszynowe samochodów, które pojawiły się dosłownie znikąd. W ciągu kilku chwil skutecznie odcięły wszystkie drogi ucieczki. Wrakiem samochodu postanowiono nie zawracać sobie głowy. Ludzie, którzy niespodziewanie wysiedli z tych jeżdżących maszynek do zabijania ubrani byli w uniformy (czarne, uzupełnione kewlarowymi kamizelkami o srebrnym zabarwieniu) diametralnie różniące się od tych, które chroniły ciała do niedawna atakujących nas amatorów. W sumie wyszło tych miłych dżentelmenów dziesięciu, sześciu pozostało przy stacjonarnych karabinach, natomiast jeden, ubrany w niezwykle elegancki i idealnie skrojony, czarny garnitur idący w akompaniamencie z długim, czarnym płaszczem, szedł na czele swojej małej, i prawdopodobnie prywatnej armii. Ów niekwestionowany przywódca zabójców miał wzrok ze wszech miar przeszywający. Gdy patrzyło się w jego metalicznie szare oczy, miało się wrażenie, iż widok ten może być ostatnim jaki dane będzie podziwiać przed rychłą śmiercią z rąk właściciela niecodziennie wyglądających ślepi. Jego zaczesane do tyłu włosy przywodziły na myśl najgorszych mafiosów, jakich nosiła ta ziemia. Cygaro, które w swoich dłoniach, odzianych w skórzane rękawiczki, trzymała tajemnicza postać było niewątpliwie przedniej jakości. Wysokiej persony zdawał się nigdy nie opuszczać szaleńczy spokój. Po wyrazie jego twarzy można by wywnioskować, iż nawet gdybym go związał i groził, że utnę mu jaja, on nieprzerwanie wpatrywałby się we mnie swoim zimnym i wypranym ze wszelkich emocji wzrokiem. Powiem więcej, nawet gdybym uciął mu jaja, on nawet by nie pisnął, a co najwyżej skrzywił się leciuteńko. Szedł pewnym krokiem w stronę mojego wybawcy, który na widok człowieka w garniturze nawet się uśmiechnął. Przywódca bandy zatrzymał się, gdy od człowieka w skórze dzielił go jeden krok.
- Nie myślałeś chyba, że uda ci się uciec, Zgrzyt? - To wtedy po raz pierwszy usłyszałem pseudonim mojego wybawcy i po raz pierwszy dane mi było poznać lodowatą barwę głosu człowieka w garniturze.
- Szczerze mówiąc... tak, przez chwilkę się łudziłem. Ale muszę przyznać, że było bardzo miło pobawić się z twoimi przydupasami Tłumik.
- Nie byli ode mnie. Zanim wyruszyłem cię dorwać ogłosiłem przez krzykacza, że sowicie wynagrodzę osobę, która przyniesie mi twój drogocenny łeb. Te sztywniaki to zwykli łowcy nagród. - Dopiero teraz wysoka postać raczyła spojrzeć na piątkę trupów, przy czym szczególną uwagę przykuł nieboszczyk przygnieciony drzwiami naszego samochodu. - Zakładam, że ręce dalej masz organiczne, więc tamten platfus zawdzięcza swój stan twoim nogom?
- Chylę czoła przed twoim jasnym i jakże szybko kojarzącym fakty umysłem. Nóżki sprawują się znakomicie. Nie miały jeszcze okazji się zepsuć.
- Nasza technologia nie ma prawa się zepsuć. Masz szczęście, że zaopatrzyliśmy cię w metalowe nogi, zanim nas opuściłeś. W przeciwnym razie do dzisiaj nie wystawiałbyś łba wyżej niż na kilka centymetrów.
- Też masz szczęście. Gdyby nie wymienili ci rąk, któryś z twoich podwładnych byłby zmuszony trzymać to cygaro za ciebie. I pamiętaj, że to nie jest wasza technologia. Należy do Nich.
- Oni wysyłają nam zaledwie komponenty. Ich montażem zajmujemy się my i nie ma drugiej organizacji w tym mieście zdolnej do takich przedsięwzięć.
Siedząc w samochodzie i przysłuchując się rozmowie dwóch postaci zauważyłem, iż istnieje między nimi swoista więź. Niewątpliwie znali się od dawna i pomimo tego, iż jeden był całkowitym przeciwieństwem drugiego, to podświadomie czułem, że coś ich łączy. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ten w garniturze sprawiał wrażenie lepszej wersji Zgrzyta (jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny). Ich pseudonimy nie tylko idealnie obrazowały ich samych, lecz także wspaniale podkreślały ich przeciwstawne osobowości.
- Przyjeżdżając tu, Zgrzyt, zamierzałem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu - Łapiąc ciebie i twojego, a niedługo także mojego, nowego znajomego. Raczysz mi zdradzić gdzie się ukrył?
- Zdaje się, że uciekł.
- Tutaj jest! - Wydarł się do przełożonego jeden z penetrujących okolicę członków prywatnej armii po zobaczeniu mojej żałośnie wyglądającej osoby.
- No proszę. A jednak nie uciekł. - Stwierdził Tłumik, prawdopodobnie z radością, choć to akurat trudno było ocenić. - Powiedział ci kim jest?
- Nie był w stanie. Jakkolwiek byłby dla was ważny, poddano go, podobnie jak wszystkich, kasacji części pamięci.
- Skąd wiedziałeś, gdzie będzie miała miejsce kolejna dostawa?
- Wróżka mi powiedziała.
Błyskawiczny ruch pięści Tłumika niemalże pozbawił Zgrzyta głowy, a na pewno przytomności. Mnie wyciągnięto z blaszanej trumny w kilka minut, po czym natychmiast zaprowadzono przed oblicze człowieka w garniturze.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak ważny dla nas jesteś - Przemówił do mnie swoim lodowatym głosem. - Teraz pojedziesz z nami.
Doskonale wiedziałem, że miejsce, do którego moi nowi znajomi chcieli mnie zawieźć, nie przypadnie mi do gustu. Próbowałem się szarpać, wierzgać, robić cokolwiek, co umożliwiłoby mi wyrwanie się z żelaznych objęć podwładnych Tłumika. Bardzo szybko wybito mi pomysły tego rodzaju z głowy. Wybito mi je tak skutecznie, że kolejna godzina zeszła mi na dochodzeniu do przytomności.

Rozdział 3: Jednoosobowy pluton egzekucyjny

Nie miałem pojęcia, gdzie mnie zawieziono. Nie miałem pojęcia, co Tłumik postanowił zrobić ze Zgrzytem. Nie było mi nic wiadomo na temat moich dalszych losów. Przez resztę pobytu w ciasnym pokoju, który wyposażony był zaledwie w stolik, lampę i wąskie łóżeczko, zastanawiałem się. Zastanawiałem się cóż może być tak ważnego w mojej osobie, co zmusiło mojego oprawcę do umieszczenia mnie w jakimś ciasnym, oświetlonym jedynie przez małą lampę stojącą na cholernym stoliczku i bez wątpienia pomylonym przez jakiegoś wcześniejszego lokatora z wychodkiem, pokoju. Przecież Tłumik mógł z miejsca zmiażdżyć mi głowę gołymi rękami, bądź, by uniknąć zafajdania garnituru cudzą krwią, umieścić mi kulkę w czaszce. Siedziałem w rogu, na ziemi i rozmyślałem. Rozmyślałem w smrodzie, brudzie i ciemności nad dalszym możliwym przebiegiem wydarzeń. Miałem nadzieję, że Zgrzyt uwolni się, rozpieprzy łeb każdego frajera ważącego się stanąć mu drodze i wpadnie do mojej pseudo-celi, po czym pozostanie mi już życzyć wszystkim oprawcom dobrej nocy i zapewnić, że szybko mnie nie zobaczą, o ile w ogóle. Niestety, nie zanosiło się na to, by czerwonooki jednym kopniakiem swoimi stalowymi nogami pozbawił blaszanych drzwi ich pierwotnego kształtu. Im dłużej siedziałem w tym obszczanym pokoju, tym większa ogarniała mnie frustracja. Nie miałem pojęcia ile czasu przyjdzie mi tu siedzieć. Być może kilka dni, tygodni, a być może miesięcy? Wiedzieli to tylko ci, którzy mnie tu umieścili. Powinienem być chyba wdzięczny, że nie zabrali mnie na tortury. Wychodzi na to, że, na szczęście, jestem dla nich zbyt ważny.
Nagle do moich uszu dobiegły dźwięki strzałów. Wymiana ognia miała miejsce tuż obok moich drzwi, co automatycznie oznaczało, że jedną ze stron konfliktu byli strażnicy pilnujący mojej celi. Walka trwała najwyżej pięć sekund.
Nigdy nie sądziłem, że głos kogokolwiek, w tym przypadku Zgrzyta, podziała na mnie tak kojąco.
- Odsuń się od drzwi! - Usłyszałem zza bariery odcinającej mi jedyną drogę ucieczki.
Dzieliła mnie od nich wystarczająca odległość nawet bez odsuwania się, więc uznałem za stosowne jedynie podziwiać tatusia Elki w akcji. Jednym precyzyjnym kopniakiem zmusił drzwi do przebycia całkowitej odległości dzielącej je od przeciwległej ściany.
- Spieprzamy stąd.
Nie potwierdzałem, nie okazywałem radości, czy wdzięczności. Nie było na to czasu. Starczyło go jedynie na bieg za Zgrzytem, który kręte korytarze budynku zdawał się znać jak własną kieszeń. Uciekając przed ludźmi, którzy mieli czelność nas więzić, słyszeliśmy odbijające się echem kroki łowców polujących na swoje ofiary. Uzbrojeni w automaty, broń krótką, długą i cholera wie w co jeszcze, przekonani byli o swojej przewadze. Nie mieli żadnych wątpliwości, że w tej walce to oni są myśliwymi, a my zwierzyną, którą należy upolować. Nie mogli przewidzieć, że w bardzo niedługim czasie przyjdzie im zginąć z rąk drapieżnika, którego przyjdzie mi ujrzeć w akcji po raz pierwszy.
Gdy otwierając kolejne drzwi dotarliśmy do pomieszczenia ze wszech miar ogromnego, człowieka w skórze widocznie coś zaniepokoiło. Zdawało się, że byliśmy we wnętrzu jakiegoś wielkiego magazynu. Wszystkie cztery, ogromne ściany zostały całkowicie pokryte stosami masywnych kontenerów, skrzynek, paczek i innego cholerstwa. Jedynie centralnej części wielkiego pomieszczenia nie niepokoiła obecność żadnego ładunku. Jedynie to miejsce oświetlone było przez niedużych rozmiarów lampę, zwisającą bezradnie z sufitu oddalonego od nas o dobre piętnaście metrów i jedynie tam bylibyśmy doskonale widoczni. Magazyn ten zdawał się być idealnym schronieniem przed goniącymi nas i uzbrojonymi po zęby draniami.
- Jak zdołałeś uciec? - Nie mogłem się powstrzymać przed zadaniem tego pytania Zgrzytowi.
- Ktoś mi pomógł - Odpowiedział po dłuższej chwili człowiek w skórze.
- Pomógł? Kto? I w jaki sposób?
- Co do „kto”, to jeszcze się przekonasz, ofiaro losu. A jeśli chodzi o to, w jaki sposób mi pomógł, to słowo „pomoc” może okazać się lekkim wyolbrzymieniem. Gdy prowadzono mnie na przesłuchanie, ten „ktoś” samym pojawieniem się zrobił spore zamieszanie. Na tyle spore, że mogłem się wywinąć. Gdybym tego nie zrobił, ów „pomocnik” zabiłby mnie, podobnie jak strażników, którym zwiałem.
- Zabiłby? Kim on jest?
- Popieprzonym fanatykiem z mieczem energetycznym w dłoniach. Na szczęście odzyskałem Elkę, więc jesteśmy ciut bezpieczniejsi. A teraz zamknij się. Nie chcę, żeby nas usłyszeli.
Nawet nie zorientowałem, że 15 strażników już przystąpiło do przeszukiwania miejsc skąpanych w mroku. Ci dranie byli coraz bliżej naszej pozycji, a Zgrzyt nawet nie drgnął by zmienić kryjówkę.
- Zaraz tu przyjdą. - Szepnąłem, choć podejrzewałem, że moje upomnienia nie wpłyną na decyzją czerwonookiego.
- Powiedziałem zamknij się - Odpowiedział zgodnie z moimi oczekiwaniami. – Te tępaki już są trupami, tyle że jeszcze o tym nie wiedzą.
Odniosłem wrażenie, że krążący po magazynie i szukający nas strażnicy są całkowicie ignorowani przez Zgrzyta. Jego oczy zdawały się szukać innego zagrożenia. Krzyk, który rozległ się nagle, dobitnie uświadomił mi, że w pomieszczeniu znajduje się ktoś jeszcze. Ktoś nieporównywalnie groźniejszy od czternastu pozostałych drani. Gdy jeden z nich dostrzegł zwłoki swojego kamrata i zakomunikował ten fakt reszcie, parszywa czternastka widocznie spanikowała. Wszyscy uzbrojeni po zęby pseudo-żołnierze poczęli rozglądać się nerwowo po pomieszczeniu, porzucając próbę odszukania mnie i Zgrzyta. Paniczna atmosfera jaka zapanowała w magazynie udzieliła się także mojej osobie, tym bardziej, że nie zdawałem sobie do końca sprawy z zagrożenia, a w takich chwilach wyobraźnia zaczyna pracować na zwiększonych obrotach. Niemalże nie chciałem oglądać tej tajemniczej postaci w akcji.
Ale zdaje się, że było to nieuniknione.
Fakt, że ktoś nadal używał broni białej w dobie popularności automatycznych, energetycznych i bóg wie jakich jeszcze pukawek, wydawał mi się niezwykły. Jakie szanse ma człowiek trzymający w dłoniach masywny miecz z doświadczonym mordercą wyposażonym w automat, którego długa lufa zapewnia, szczególnie w rękach profesjonalisty, niezawodność strzału? Jak się okazało - bardzo duże. Tym większe, jeśli ów profesjonalista z bronią palną w ręku jest wystraszony do granic możliwości, a emocje nie pozwalają mu na trzeźwą ocenę sytuacji. Także adrenalina robi swoje i sprawia, że ofiara trzęsie się jak galareta, co z pewnością nie pomaga jej w posłaniu kilku ołowianych drani z zadaniem rozerwania mięśni wariata szarżującego z kawałem żelastwa w dłoniach. Było to doskonale widać na przykładzie tych czternastu frajerów, którzy wstając rano w doskonałym nastroju nie mogli przewidzieć w jakie gówno przyjdzie im już za kilka godzin wdepnąć... a raczej, że to oni okażą się gównem pod obcasami świra eliminującego ich jeden po drugim z gracją charakterystyczną dla niebezpiecznego zabójcy. Ów morderca okazał się jednoosobowym plutonem egzekucyjnym zdolnym do przeprowadzenia błyskawicznej ofensywy. Nie od razu przyszło mi zobaczyć tego amatora ostrego żelastwa. Najpierw zmuszony byłem dostrzec jego aktywujący się w mroku, energetyczny miecz. Bijąca z niego, niebiesko-biała poświata stała się w bardzo krótkim czasie widoczna także dla przyszłych ofiar. Tylko ślepiec nie dostrzegłby energetycznej, stu centymetrowej klingi malowniczo wystającej z klatki piersiowej jednego z czternastu frajerów łudzących się, że przeżyje nadchodzące starcie. Pozostała przy życiu trzynastka nie była w stanie nadążyć za tym demonem szybkości. W pewnej chwili pomyślałem, że to nie człowiek, a jakiś android. Żadna istota ludzka nie jest na tyle szybka, by ciąć profesjonalistę z karabinem w rękach, zanim ten zareaguje i pośle serię w stronę swojego oprawcy. Kolejni podwładni Tłumika padali pod błyskawicznym cięciem masywnego żelastwa, którego ostrze miało co najmniej piętnaście centymetrów szerokości. Widowisko było ze wszech miar makabryczne, a ja z każdą chwilą czułem, że puszczę pawia. Człowiek z mieczem ostatniej ofiary nie zabił od razu. Klęczącego amatora karabinów maszynowych postanowił chwytem za gardło zmusić do zdradzenia jednej, ale jakże ważnej informacji:
- Gdzie jest Tłumik? - Zapytał spokojnie.
- Nie mam zielonego pojęcia - Głos przesłuchiwanego dawał do zrozumienia, że osoba nim operująca jest całkowicie przerażona.
W celu przyspieszenia przesłuchań świr z mieczem zatopił swoją broń w lewej części pasa barkowego swojej jęczącej z bólu ofiary i aktywował go co kilka chwil. Znowu poczułem paskudny smród palonego mięsa.
- Gdzie jest Tłumik? - Pytał nieprzerwanie zabójczo skuteczny świr.
- Na litość Boską, nie wiem!!! On nigdy nie zdradza takich informacji! - Wzbudzający litość krzyk nie mógł w jakikolwiek sposób wpłynąć na ostateczny los niedawnego łowcy.
Szybkie cięcie mieczem pozbawiło strażnika głowy i jednocześnie jakichkolwiek nadziei na przeżycie tego dnia. To dzisiaj przeznaczone mu było zejść ze sceny.
Świr nie wyszedł z konfrontacji z parszywą piętnastką bez szwanku. Po strużkach krwi płynącej z brudnej, lecz dawniej zapewne dostojnie wyglądającej, szaty, można było wywnioskować, że ołów tkwił mu w prawym ramieniu i lewym udzie. Nie zdawało mu się to w jakikolwiek sposób przeszkadzać. Zupełnie jakby pozbawiony był nerwów w tych miejscach, lub opróżnił co najmniej dziesięć opakowań środków przeciwbólowych.
Kim on, do jasnej cholery, jest?
Dosyć szybko opuścił pomieszczenie, pozwalając tym samym na ulotnienie się mnie i Zgrzytowi.
- Kim był ten wariat? Spytałem czerwoonokiego, kiedy już opuściliśmy magazyn i kierowaliśmy się w stronę kilku zaparkowanych nieopodal samochodów.
- Opowiem Ci, gdy dojedziemy na miejsce.
- Gdzie mnie zabierasz?
- Do twojego nowego domu, ofiaro losu.


Wawrzyniec.
komentarz[10] |

Komentarze do "Piekło na ziemi"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Inspiracje ku...
   Egipscy Bogow...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.046312 sek. pg: