Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Stara książeczka
Notatnik leżał pod zwęglonym ciałem, pewnie dlatego uniknął spalenia. Trafił na biurko Adama Wójcika. Grafolog, obecnie nie miał nic innego do roboty, więc przydzielili mu przejrzenie zapisków. A dokładniej przydzielili to prowadzącemu sprawę siostrzeńcowi komendanta, któremu nie chciało się czytać. Jeśli w ogóle umiał czytać. Sprawa teoretycznie banalna, nieszczelny piecyk, albo coś w tym stylu. Jednak fircyk miał wątpliwości. Tacy karierowicze jak on zawsze je mieli. Ciągle liczyli, że stoi za wszystkim wielka sprawa, która ściągnie jupitery.
Już po pierwszym rzucie oka dziennik wydawał się dziwny. Na początku napisany chybotliwym i koślawym pismem podobnym do dziecięcego, choć bez błędów ortograficznych, a dalej było jeszcze lepiej. Pismo zmieniało się ze zdania na zdanie. Już na piątej stronie mogło wyjść spod ręki przeciętnego dorosłego, a przy końcu cieszyło oczy dokładną kaligrafią. Normalny człowiek nie zauważyłby różnicy między literami bez szkła powiększającego. Właściwie nawet Adam miewał problemy.
Dziennik zaczynał się jak fragment opowiadania z kiepskiego magazynu fantasty, takiego co to kupuje się na stacji, żeby mieć co czytać w pociągu:
„Padało już piąty dzień, a jeśli nie padało to była mgła. Małe, lepkie krople spływały leniwie po twarzy. Bernard podniósł kołnierz płaszcza. Nie stanowiło to satysfakcjonującej ochrony przed mżawką, ale dawało pewien komfort psychiczny. Adidasy powoli stąpały po połamanych płytach chodnikowych, co i rusz wpadając w kałuże. Kiedy miał wejść w kolejną chodnikową rzekę kątem oka zauważył siwego, drobnego człowieka przesuwającego właśnie puszkę leżącą na chodniku. Bernard nie zwrócił na niego nawet uwagi. Jednak mężczyzna zdawał się go obserwować.
-Spójrz w lewo. -To były pierwsze słowa, które od niego usłyszał. Normalnie zapytałby po prostu, o co chodzi, ale ten głos mu nie pozwolił. Mimo, że wydobył się z osoby chuderlawej, siwej i ogólnie zabiedzonej nie można było mu się przeciwstawić.
-Widzisz tą starszą kobietę z laską, która zbliża się do przejścia dla pieszych? -Odpowiedziało mu skinięcie głową.
-Za sześć sekund uderzy w nią srebrny fiat siena.
-Co proszę?
-6
Na ulicy nie było widać żadnego samochodu.
-5
Co prawda był skręt, ale to niemożliwe.
-4
Skąd by wiedział?
-3
Widać już było samochód, srebrnego fiata sienę Jechał stanowczo za szybko jak na taką uliczkę, za szybko by się zatrzymać. Trzeba coś zrobić!
-2
Dało się słyszeć pisk przy hamowaniu. Bernard wstrzymał oddech.
-1
Laska odleciała na parę metrów. Z samochodu wyskoczył wysoki, masywny mężczyzna. Aż dziw, że zmieścił się do małego autka. Próbował jeszcze ratować staruszkę, ale nie było już, kogo.
-Skąd pan wiedział. -Głos Bernarda drżał, podobnie z resztą jak ręce.
-Nieważne, choć ze mną.
-Po co?
-Chodź.
-Kim jesteś, do cholery?! -Krzyknął odpychając rozmówcę tak, że ten się przewrócił. To co zrobił później nieznajomy, było co najmniej dziwaczne. Zgniótł puszkę obok której upadł i odstawił ją tam gdzie przed chwilą leżała.
-Chodź. -Ton jego głosu pozostawał hipnotyzująco spokojny.
Bernard zaś już trochę ochłonął. Wiedział, co powinien zrobić. Mimo to jednak poszedł ze staruszkiem. Przez całą drogę nie padło ani jedno słowo. Choć oszołomiony domyślał się, że i tak nie padłyby odpowiedzi, a ten…”
-Znalazłeś coś ciekawego w tym notatniku? -Radosna twarz Tomasza, człowieka, który zmusił grafologa do czytania tych bzdur, wystawała z pomiędzy framugi a drzwi. Ach gdyby tak nimi teraz trzasnąć. Adama uśmiechnął się do tej myśli.
-Jeszcze nic, dopiero zacząłem czytać.
-A coś ty wcześniej robił, chrupki żarł? -Roześmiał się głupkowato. -No to nie przeszkadzaj sobie, jak się wreszcie zabrałeś. -Powiedział na odchodne, jak zwykle zostawiając drzwi otwarte.
Adam chcąc nie chcąc wstał. Ludzie kiedy widzą otwarte drzwi traktują je jak zaproszenie, a to jest ostatni sygnał, który chciał im teraz dawać. Jak on nie znosił takiego wstawaniem, zwłaszcza od ostatnich piętnastu kilogramów. Już chciał sięgnąć do szuflady i wyjąć czekoladę, ale przypomniał sobie, że opróżnił ją trzy dni temu. Ta dieta go kiedyś wykończy.
Wrócił do lektury
„Przez całą drogę nie padło ani jedno słowo. Choć oszołomiony domyślał się, że i tak nie padłyby żadne odpowiedzi, a ten dziwny człowiek najwidoczniej ich nie potrzebował. Prowadził go chyba do Victorii. Dziwne, patrząc na jego ubranie. Nosił połatany płaszcz, który o pralce słyszał pewnie tylko w legendach. Ale jednak budynek hotelu zbliżał się nieuchronnie.
To stało się, kiedy już mieli wejść. Bernarda zabolało go serce, stracił na chwilę oddech, a przed oczami mu pociemniało. Potem nadeszły mdłości, ale nie mógł się nawet schylić i zwymiotował sobie na ubranie. Tak się narodziłem. Jak każde narodziny i te nie były piękne, ale ja nie miałem na to wpływu. Nie wiem ile to trwało i nie wiem, co się wtedy wokół mnie działo, byłem zajęty sobą. Całe ciało wariowało. Nie wiem co było gorsze skurcze, czy świadomość, że właśnie robiłem pod siebie. Kiedy się skończyło stałem sparaliżowany, podtrzymywany przez staruszka.
-Idź, zaczynając od lewej nogi. Podnoś kolana najwyżej jak możesz.
Spróbowałem, nie miałem nic do stracenia. Udało się, byłem w szoku, czyżby ten dziwny człowiek rzucił na mnie jakieś zaklęcie? Wiem, to niedorzeczne, zwłaszcza z perspektywy czasu, ale tak wtedy pomyślałem.
Krokiem jak nie przymierzając potwór Frankensteina doszedłem do pokoju 54 na drugim piętrze. Mój towarzysz miał klucz. Posadził mnie na kanapie obłożonej folią. Normalnie zacząłbym zachwycać się wnętrzem apartamentu, ale nie miałem do tego głowy.
-Wygrałeś walkę o dominację, to doskonale. -Słowa starca były jeszcze dziwniejsze niż jego powierzchowność. Czy jednak był stary? Na dworze był pewien, ale w tym pokoju wyglądał trochę jak bardzo zmęczony dwudziestolatek, z tym, że siwy.
-Później ci wytłumaczę. Teraz muszę iść spać.
I zasnął. Ja też zasnąłem, choć w pozycji siedzącej. Ciągle nie miałem kontroli nad ciałem. Kiedy się obudziłem zegar wskazywał, że przespałem dwanaście godzin, jednak z sypialni ciągle dochodził cichy miarowy oddech. Musiał być bardzo zmęczony. Przynajmniej tak myślałem przez następne trzy godziny. Potem czepiałem się już każdej spiskowej teorii, jaka mi przyszła do głowy, od porwania kosmitów po tajne projekty rządowe. Sam nie wiem, która możliwość była bardziej niedorzeczna. Obudził się po dziewiętnastu godzinach i dwudziestu trzech minutach. Stojący przede mną zegarek stał się już wtedy moim przekleństwem. On jednak jak gdyby nigdy nic wrzucił na siebie luźną koszule, w której się prawie utopił i nowe dżinsy. Zanim zwrócił na mnie uwagę zdążył jeszcze umyć zęby i wykonać parę skłonów.
-Nazywam się Albert. Na tym poziomie musisz jeszcze korzystać z telewizji, książek jeszcze ci nie dam, bo musiałbym ci odwracać strony, no i nie mógłbyś mi powiedzieć, kiedy. Mowa wymaga sporej synchronizacji. Opowiem ci, o co tu chodzi, kiedy to znowu opanujesz albo, chociaż zaczniesz pisać. Może ci się przydać możliwość zadawania pytań. Póki co jednak muszę cię umyć.
No i umył mnie. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej poniżony. Potem ubrał, jakbym był lalką. Miał przygotowane nawet świeże ubrania. Stare spodnie zauważyłem wystające z kosza na śmieci. Potem zostałem posadzony na kanapie, z której zdjęto już folie.
Telewizję oglądałem praktycznie bez przerwy przez pięć dni, które Albert prawie w całości przespał. Taka długość snu okazała się nie być wyjątkiem a regułą. Kiedy wstawał wychodził na parę godzin i wracał z jakąś chińszczyzną, albo innym hamburgerem. Mimo tak ubogiej diety nie byłem głodny. Szóstego dnia udało mi się sięgnąć po pilota. Niewiarygodne, jaką motywacje może dać człowiekowi czołówka brazylijskiej telenoweli. Odtąd poszło z górki, już następnego dnia udało mi się wstać i przejść kilka kroków. Upadłem, co prawda na twarz, ale i tak był to sukces. Niedługo potem zaczął wracać mi apetyt. Musiałem wyjść po jedzenie, co wtedy już nie stanowiło takiego problemu, jednak nie uciekłem. Zacząłem trenować w tajemnicy przed moim gospodarzem. Byłem pewien, że to on mi to zrobił. Chciałem go wreszcie przydusić i dowiedzieć się, co mi się stało.
Powrót do formy zajął mi dwa miesiące, ale jaka to była forma! Przedtem nie udawało mi się wykonać salta, szpagatu czy chociażby stanąć na rękach. Kiedy byłem już gotów podkradłem się do łóżka. Już miałem się rzucić na Alberta, ale zadzwonił budzik. Nawet nie wiedziałem, że go ma. Obudził się natychmiast jakby wcale nie spał i od razu kopną mnie w pierś. Zrobił to dość niemrawo, normalnie bym uniknął, ale chyba byłem zbyt zaskoczony. Straciłem równowagę i upadłem próbując chwycić się czegokolwiek na ścianie.
-Czyli mogę ci już wytłumaczyć, o co chodzi. Tylko mi nie przerywaj, dobrze?- Jego znudzony głos zdziałał jak kubeł zimnej wody. Skinąłem głową. -Historia może wydać ci się długa, zwłaszcza, że zaczyna się od powstania świata, ale może wytrwasz. Otóż świat powstał nie jak niektórzy sądzą z wielkiego wybuchu, ale z rozdzielenia się nicości na dwie rzeczywistości. Z jednej strony jesteśmy my, materia, z drugiej antymateria. Nie był to idealny proces, do nas przeniknęło trochę antymaterii, do nich materii. Teraz fizycy się zastanawiają, czemu na początku nie powstało ich tyle samo, według wszelkich wzorów powinno. Ale mniejsza z tym. A i nie pytaj, co doprowadziło do powstania świata. Nie chcę się zagłębiać w teologię. W każdym razie te światy złączone są czarnymi dziurami, ale nie tylko. Oba opierają się na identycznym szkielecie. Różnią się tylko rozkładem „tłuszczu”. O ile zmiana małego szczegółu nie ma znaczenia o tyle naruszenie kośćca, cóż...
-Co…
-…to ma wspólnego z tobą? Do tego zmierzam. Życie zwierząt, w tym ludzi należy do kośćca. Jeżeli u nas zginie mrówka w tamtym świecie też zginie. Mają one swoje odpowiedniki. Tak naprawdę tłuszcz to tylko, jak już wspomniałem szczegóły. Trochę jak z przekładem książki przez dwóch tłumaczy. Kluczowe rzeczy się zgadzają, ale nie koniecznie tymi samymi słowami są napisane. Przykładowo oni też mają „Pana Tadeusza”, ale bez podtytułu.
-Skąd to wiesz?
-Spokojnie. Mamy sporo czasu. Ty przykładowo dożyjesz spokojnie wieku stu dwudziestu jeden lat. A właśnie, ty. Otóż doszło do rzadkiego zespolenia. Zostałeś połączony ze swoim odpowiednikiem w tamtym świecie. Ustawienie się waszych organizmów się zgadzało, tylko w sercu były minimalne przesunięcia, ale się wyrównały. Dominacje w połączonej psychice zazwyczaj przejmuje jedna osoba, w tym wypadku ty. Choć za jakiś czas zacznie widzieć również to, co twoja druga połowa. Zmieni się też oczywiście twój charakter. Tyle tłumaczenia na początek wystarczy. Ćwicz dalej. Zalecam pisanie. Zestraja myśli i koordynuje rękę. Notatnik znajdziesz na dole szafy, długopis jest w szufladzie. Ja pójdę po coś do jedzenia.
-Poproszę…
-Wiem schabowego, nie jadłeś go od dawna. Wolisz jednak wątróbkę, tylko nie chcesz mnie naciągać. Nie ma strachu, mam pieniądze.
Wyszedł, normalniepo takim wywodzie zadzwoniłbym do zakładu psychiatrycznego, ale teraz wiele się zmieniło. Byłbym w stanie uwierzyć chyba we wszystko. Szkoda tylko, że nie pozwolił mi zadać wszystkich pytań. Chociażby kim jest. Wziąłem przybory i zacząłem pisać te słowa. Myślałem, że jestem już w dobrym stanie, ale kiedy spojrzałem na swój charakter pisma zorientowałem się ile mi jeszcze brakuje. Litery były rozchwiane, jedna nie podobna do drugiej. Na szczęście i w tej dziedzinie robiłem szybkie postępy. Przed połączeniem chyba nie pisałem tak ładnie jak teraz.
Kiedy wrócił byłem już naprawdę głodny. Na widok ilości przyniesionego jedzenia pomyślałem, że obaj tyle nie zjemy, ale odpowiedział, że to tylko dla mnie. I faktycznie, zjadłem wątróbkę, pieczonego zająca, łososia w cieście i kaczkę z jabłkami. Widać moja przemiana materii jeszcze się nie ustabilizowała. On tylko siedział i patrzył. Kiedy chciałem mu zwrócić uwagę, że źle mi się je, kiedy on tak gapi odwrócił się do okna. Po jedzeniu zapytałem czemu nie zamówił czegoś do pokoju.
-Nie chcę, żeby ktoś się dowiedział, że tu jesteś.
Tyle tylko udało mi się z niego wydusić. Zachowywał się jakby każde słowo było dla niego zbyt cenne, żeby je na kogokolwiek marnować.
Otworzył się trochę dopiero półtora miesiąca później. Zapytał mnie, kiedy sprzątałem, czy chciałbym dowiedzieć się, kim jest.
-Jeszcze pytasz.
-Tak, żebyś nie stłukł wazonu. -Spojrzałem na odkurzacz pożyczony przez niego w recepcji. Zrobił to, żeby nie przychodziły tu sprzątaczki. Sprzątałem akurat pod stolikiem, na którym stał mały ceramiczny wazon.
-Tacy jak ty nie są jedynymi wyjątkami od normalnych ludzi. –kontynuował –Spotkałem też takich, którzy potrafią się porozumiewać z drugą stroną. Są to przykłady bardzo pobieżnego zespolenia. Częstsze niż twój przypadek. Poza nimi najciekawszym i najrzadszym zespoleniem jest zespolenie całkowite. Powstaje jedna osoba, która może podróżować między światami.
-Ty jesteś taką osobą?
-Nie, moja historia jest zupełnie inna. W młodości natknąłem się na pewną starą książeczkę. Otworzyłem ją i spróbowałem czytać. Tak się zaczęło, zemdlałem, a wiedza z księgi zakodowała się w moim umyśle. Tak przynajmniej interpretuję to teraz. Pierwszy rok był normalny. Tylko częściej miałem dejavu. Potem zaczynałem sobie przypominać całe sceny zanim się wydarzyły. Sceny ze wszystkimi szczegółami. Jednocześnie czułem, że muszę postępować w zgodzie z tym scenariuszem. Uczyłem się korzystać ze swoich zdolności jak ty z twoich. Tylko moje przychodziły wolniej. W końcu udało mi się dotrzeć do przeszłości. Z zakamarków pamięci wykopałem sceny stworzenia świata, jego układ. Teraz wiem nawet, co się dzieje w tamtym świecie.
-Zdobyłeś wielką potęgę. -Zaśmiał się, po raz pierwszy odkąd go znam. Aż się wzdrygnąłem. To nie był normalny śmiech, który słyszy się po opowiedzeniu żartu. Ten mógłby rozbrzmiewać, co najwyżej na cmentarzu, albo w wariatkowie.
-Chyba mnie nie zrozumiałeś. Mam w mózgu scenariusz życia, którego nie mogę zmienić, którego nie potrafię zmienić. Dopiero niedawno zacząłem sobie pozwalać na zmianę jednego słowa w zdaniu. JEDNEGO SŁOWA! Od pięciu lat nie zrobiłem nic bardziej szalonego. Nie wspominając o tym, że żeby jakkolwiek funkcjonować potrzebuje, co najmniej szesnastu godzin snu. A żeby się jako tako wyspać dwudziestu. O notorycznym zmęczeniu nie wspominając.
-Smutne.
-O nie, to jeszcze nie jest smutne. -Przerwał na chwilę, jakby zbierając się w sobie. Gdy znów zaczął mówić robił to jeszcze wolniej i ciszej niż zwykle. -Miałem szesnaście lat przypomniałem sobie, że za dwa dni zginą moi rodzice. To był wypadek samochodowy. Potem, zaczęli uważać, że coś ze mną nie tak. Normalnie dziecko w moim wieku nie próbuje całego swojego czasu spędzić z rodzicami i nie płacze, kiedy tylko na nich spojrzy. Okazało się, że w dniu swojej śmierci mają zamiar wyjść z domu tylko raz, na konsultacje z psychiatrią w mojej sprawie. Tego dnia, pożegnałem się z nimi już normalnie. Bez łzawych scen i przytulania. Kiedy, oni wykrwawiali się na jezdni, a umierali długo, ja piłem herbatę zastanawiając się, a dokładniej próbując sobie przypomnieć, co zrobić z ich rzeczami. To jest smutne. Więc nie mów mi tu o potędze, którą zdobyłem, bo mnie mdli.
Po tym wyznaniu nie miałem odwagi spojrzeć mu w oczy przez cały dzień...”
Adam zdjął z nosa okulary i przetarł oczy. Było już dosyć późno i prawie wszyscy wyszli. Tylko on siedział nad tym dziwacznym grafomaństwem. Pociągnął łyk dawno już ostygłej kawy z ekspresu. O ile gorąca smakowała jak olej silnikowy teraz była już kompletnie nie pijalna. Że też nie chciało mu się przejść trochę dalej i kupić jakąś sensowniejszą.
-Niech mnie zwolnić jak chcę, ja tu tyle czasu siedzieć nie będę. -Mruknął do siebie pod nosem zamykając notes.
*
Adam zorientował się, że coś się stało na posterunku jeszcze zanim zobaczył, że jego malutkie biuro zostało odgrodzone taśmą. Wszyscy biegali bezładnie. Grafolog chwycił za ramie pierwszego policjanta, jaki próbował obok niego przejść.
-Co tu się stało?
-Było włamanie do twojego biura. Ktoś wszedł przez okno. Jeszcze nie wiemy, czy coś zginęło.
-Nie pieprz, nikt przy zdrowych zmysłach nie włamywałby się na komisariat.
-No to mamy wariata, z tym, że cholernie dobrego.
-Nic nie znaleźli?
-Poza twoimi odciskami nic. Idź do komendanta, tylko uważaj, jest wściekły jak nigdy.
-Domyślam się, dzięki.
Biuro komendanta stanowiło dokładnie odwrotność jego. Zaczynając od rozmiaru na porządku kończąc. Nawet kolorowe karteczki ułożone były odcieniami. Po posterunku krążyły plotki, że komendant jest gejem, ale to nie prawda. On po prostu używał większej ilości kosmetyków niż gwiazdy filmowe, o czasie spędzanym u kosmetyczek i fryzjerów nie wspominając.
-Wytłumaczysz mi, co się stało Wójcik? -Faktycznie był wściekły. Normalnie uznawany był za popychadło, nawet przez podwładnych. Teraz podniósł głos i wyglądał jakby nie zamierzał na tym poprzestać.
-Nie mam pojęcia.
-To je zdobądź i to szybko. Idź do Karpińskiego, on się zajmuje tym włamaniem. –Ostatnie zdanie wyszło z jego ust z wyraźną niechęcią.
Adam zrezygnował z dopytanie o szczegóły. Jeżeli ten człowiek mógł osiągnąć stan wrzenia to właśnie mu się udało. Szybko wyszedł z gabinetu szefa. Jerzy Karpiński, wydział wewnętrzny, ładnie. Spodziewał się, że nie będzie lekko, ale skoro on się zajmuje tą sprawą to może być naprawdę ciężko. Zwłaszcza, że skoro przydzielono wydział wewnętrzny podejrzewano kogoś z policji. Jerzy był chyba najmniej lubianym policjantem wydziału. Pobił chyba wszelkie rekordy we wsadzaniu policjantów do więzienia. Chodziły nawet plotki, że sam pozorował przestępstwa żeby polepszyć sobie statystyki. Adam w to nie wierzył, ale jeśli były prawdziwe to chyba na niego najłatwiej było by to zrzucić. Otrząsnął się trochę. Przecież nawet nigdy nie zamienił z tym człowiekiem słowa. Może nie będzie tak źle, zajął się tym oficjalnie najlepszy fachowiec.
Karpińskiego spotkał przy swoim biurze.
-Co się tu stało panie Wójcik? –W głosie słychać było, że do całej sprawy przypasowana była już teza. Zostało tylko przypasowanie sprawy do tezy.
-Właśnie przyszedłem się o to samo zapytać.
-Cóż tu mówić, jest nieciekawie. Z resztą sam zobacz. -Jerzy przepuścił Adama. Grafolog obejrzał biuro dokładne starając się niczego nie dotykać. I tak była tu masa jego odcisków, ale mógł być podejrzany o zmienianie czegoś na miejscu przestępstwa. To przysporzyłoby mu jeszcze więcej kłopotów.
Biuro było mówiąc łagodnie w nieładzie, co oznaczało, że niewiele się tu zmieniło. No poza oknem. Właśnie, nie było tu za dużo szkła, jeśli ktoś wybił szybę to…
-Szkło jest na zewnątrz.
-Bingo, ciekawe prawda.
-Jak dla mnie aż za bardzo.
-Jakieś pierwsze podejrzenia?
-Jakiś policjant mi się włamał do biura i wybił szybę dla niepoznaki.
-Tylko po co?
-Chyba nic nie brakuje…
-Naprawdę? -Przerwał szybko Jerzy.
Adam zlustrował jeszcze raz pomieszczenie, tym razem dokładniej. Walające się przy koszu opakowania po Fast-foodach, masa papierów na biurku i…
-Brakuje dziennika, który miałem zbadać.
-Fakt, a kto wiedział, że go pan ma?
Cholera -Zaklął w duchu Adam.
-Ja i Głowacki, który mnie prosił o obejrzenie go. Przy czym tylko ja ten notatnik czytałem.
-Ciekawe prawda?
-Co ty mi tutaj insynuujesz? -Adam natarł na drobnego człowieka. Jerzy był chyba najspokojniejszym celem ruchów kontynentalnych w historii.
-Ja, jeszcze nic.- Jerzy odsunął się trochę z miną niewiniątka.
-Coś jeszcze?- Spytał grafolog przez zęby.
-Raczej nic. Żadnych odcisków poza twoimi, chyba nic poza tym nie zginęło. To cię stawia w niekorzystnym świetle, ale wiesz o tym na pewno.
-Czemu miałbym kraść tą książeczkę?
-Oto jest pytanie. Sprecyzowałbym jednak, po co ktokolwiek miałby ją kraść?
Adam trochę odetchnął. Rozmowa schodziła wreszcie z niego.
-Nie mam pojęcia. Nie było tam nic ważnego. Zapisane było jak dziennik, a treść miała zupełnie nierealną jakieś s-f, czy coś.
-A dokładniej…
Adam opowiedział jak najdokładniej to, co przeczytał w dzienniku. Jerzy tylko stał i słuchał. Nie dało się przeniknąć, o czym myśli.
-Sądzę, że lepiej byś wziął sobie urlop.
Słowa „...zanim cię zawieszą” zawisły w powietrzu. Adam od razu wyszedł. Poinformuje, że bierze urlop telefonicznie. Teraz po prostu musiał wyjść. Nie był pewien czy po to by kogoś nie zabić, czy żeby odetchnąć. Szlag by trafił Głowackiego, szlag by trafił komendanta i przede wszystkim szlag by trafił Karpińskiego. Szczęście, że miał jeszcze urlop macierzyński. Najpierw się z niego śmiał, a tu proszę, przydał się. W filmach takie numery zdarzały się codziennie. Teraz powinien rozpocząć śledztwo na własną rękę i dotrzeć do jakiegoś kartelu narkotykowego. Taaak, właściwie kto normalny wszczyna śledztwo na własną rękę?
Między myślami „czemu ja?”, a chęcią skręcenia karku temu, co go tak urządził wypadły na niego czyjeś ręce i wciągnęły do pustej klatki schodowej. Zamrugał. Stał przed nim mężczyzna średniego wzrostu. Raczej nie wyglądający na siłacza, choć wciągnął jego sto czterdzieści kilogramów z hakiem jakby przerzucał worek ziemniaków. Ubrany w koszule i lekką kurtkę nie przypominał przeciętnego blokowego bandyty.
-Co się stało z dziennikiem?
Więc to o to chodziło. Same utrapienie z tym tałatajstwem. -Przebiegło przez myśl grafologa
Mężczyzna potrząsnął nim energicznie.
-Spokojnie, zostaw mnie to pogadamy.
Drab puścił go, ale ciągle wyglądał jakby był gotów się na niego rzucić. Adam był z siebie dumny, że zachował tyle zimnej krwi. Normalnie błagałby o litość, teraz jednak był zbyt nakręcony.
-O co chodzi z tym dziennikiem?
-Ja go napisałem.
-Czyli po prostu chcesz odzyskać swoje notatki?
-Dokładnie.
-No to przykro mi, zostały skradzione, nie wiem czemu. Proszę pójść ze mną na posterunek. Tam dowie się pan więcej.
Mężczyzna uderzył pięścią w ścianę tak, że posypał się tynk. Adam szybko odrzucił chęć napomknięcia o niszczeniu cudzej własności.
-Czyli nie chce pan iść na posterunek?
Odpowiedziało mu tylko machnięcie ręki. Mimo wszystko nie chciał za nim iść. Mógłby jeszcze oberwać. Z wariatami lepiej nie zaczynać.
*
Więc mieli już dziennik. Cały plan mógł dostać w łeb. A wszystko było już gotowe. Co mnie podkusiło do zapisania tego całego planu. A potem ta bomba. Jedyne pocieszenie stanowiło, że Albert o wszystkim wiedział. Z drugiej strony nie mówił mi prawie o niczym. Twierdził, że jeśli za dużo powie w newralgicznym momencie nieodpowiednio się zachowam. Tylko czy odpowiednie zachowanie nie sprowadzi na niego śmierci? Albo na mnie...
„-Więc chcesz zniszczyć tą księgę?
-Wręcz przeciwnie. Faktem jest, że zamieniła moje życie w koszmar, ale zwróć uwagę, że jest ona uwzględniona w kośćcu. Wiele razy działałem przez wiedzę inaczej.
-Czyli co się stanie jeśli zniszczy się książkę?
-Nie wiem.”
Z Albertem zawsze trudno się było dogadać. On nie rozpatrywał możliwości, mówił tylko co będzie, a i w tym czasem kłamał. W kamienicy twierdził, że nic im nie grozi, a chwile później wszystko wyleciało w powietrze. On co prawda stanął tak, że miał ledwie siniaka, a i mnie się nie oberwało za mocno. Tylko gospodarz nie miał szczęścia, ani wyczucia czasu przychodząc po czynsz.
Nogi same niosły mnie do motelu, w którym się zatrzymaliśmy. Warunki były tragiczne, ale przynajmniej nikt nie zadawał pytań. Pamiętałem jak przenosiliśmy się z Victorii. Pewnego dnia Albert po prostu stwierdził, że nie możemy tu dłużej mieszkać i bez wytłumaczenia przenieśliśmy się do wynajętego mieszkanka w kamienicy. Nie było ono brzydkie, trochę małe, ale przytulne. Jeden pokój, łazienka i kuchnia. Można było się przyzwyczaić, ale już trzy dni później wszystko wyleciało w powietrze. Ktoś podłożył bombę w kuchni. Albert za żadne skarby nie chciał powiedzieć kto.
Zapukałem trzy razy jak ustaliliśmy. Na stole czekał już obiad. Jakieś tureckie danie, pewnie z barku na przeciwko.
-Nie kłopocz się opowiadaniem, wiem że ukradli dziennik. –Wypalił Albert od progu. –Zjedz coś.
-Jakieś zmiany w planach?
-Żadnych, a propos mam coś dla ciebie. –Wstał i wyciągnął z szuflady jakieś zawiniątko.-To Glock 18. Całkiem poręczna broń. Wziąłem do niego normalny siedemnastonabojowy magazynek. Ta wersja ma trzydziesto jedno, bo może strzelać serią, ale taki trochę by zawadzał.
Prawie zakrztusiłem się fasolą, kiedy usłyszał o broni, ale wziąłem pistolet.
-Gdzie ty to kupiłeś, w sklepie?
-Oczywiście, że nie. Kolekcjoner broni urządził pokaz dla kolegów. W związku z pożarem był pewien rozgardiasz, więc wziąłem sobie jeden pistolet. Masz dwa magazynki. Obok leżał jeszcze Browning, ale uznałem, że ten jest lepszy. No i było więcej amunicji.
-Chyba nie będziemy musieli użyć broni?
-Bądź jakby, co na to przygotowany. W planach jest oczywiście tylko straszenie bronią.
Nerwy mi puściły, wstałem odsuwając stolik.
-Plany znam, pytałem co będzie! –Albert zmroził mnie wzrokiem. Krzesło jakoś samo znalazło się na powrót pod moimi pośladkami. Powinienem się już nauczyć, że nie ma sensu zadawać takich pytań.
Jakby ostatnia uwaga nie padła obaj zajęliśmy się jedzeniem.
*
Plan miał być wykonany jutro rano. Albert wchodzi do banku, siada z boku. Potem ja podchodzę do okienka, wyciągam broń i proszę o zawartość skrytki numer pięć. Kasjerka mówi, że nie ma drugiego, potrzebnego klucza, że ma go właściciel skrytki. Ja na to, że jest zapasowy i strzelam w sufit. Do tego momentu nie licząc nerwów wszystko szło gładko...
Strzał padł, ale wystrzelił ktoś inny. Bernard padł na ziemię. Oberwał w prawą rękę i wypuścił broń. W tym momencie wpadło dwóch uzbrojonych ludzi. Ubrani na czarno, maski na twarzach. Wyglądało na to, że strażnik był jednym z nich. Krzyczeli coś. Jednak Bernard nie patrzył się w ich stronę tylko na Alberta. Na jego niedomknięte usta, szeroko otwarte oczy i skórę, która zdawała się bledsza niż normalnie. Siedział tak całkowicie sparaliżowany i patrzył jak bandyci terroryzują kasjerkę i odbierają starą książkę. Robią to, co oni mieli robić parę sekund temu. Jeden z nich podszedł do Alberta i wręczył mu notatnik. Chciał wybiec za resztą bandy, ale Bernard dochodził już do siebie. Wysłał w jego stronę cały magazynek. Chyba nawet trafił, bo tamten wypuścił swój pistolet. Zdążył jeszcze zobaczyć wybiegającego Alberta, który niby niechcący upuścił obok broni notatnik. Bernard podniósł się, schował glocka i w biegu chwycił obie lezące na ziemi rzeczy. Wybiegając z Banku trafił tuż przed podjeżdżający radiowóz. Kątem oka zobaczył, że faktycznie trafił tamtego i to nie raz. Wyraźnie widać było trzy rany wlotowe, nie chciał zabijać, ale zabił. To było jednak teraz mniej ważne. Bernard wyminął szybko samochód policyjny i wpadł w pierwszy z brzegu zaułek. Za sobą słyszał groźbę użycia broni i jej potwierdzenie. Biegł najszybciej jak umiał wybierając najcięższą trasę przez wąską uliczkę. Wybiegając z niej usłyszał kolejny strzał. Poczuł na twarz odpryski tynku. Skręcił w park, potem dalej przez jakiś placyk, aż w końcu wskoczył do autobusu. Dopiero wtedy zauważył, że nikt go już nie goni. Wysiadł na następnym przystanku i obwiązał ranę kawałkiem koszuli. Ktoś go chyba zapytał, czy nic mu nie jest. Z ciągle walącym sercem pokonał biegiem trasę do motelu. To nie było daleko. Z trudem trafił kluczem w dziurkę. Kiedy tylko zatrzasnął za sobą drzwi zwymiotował. Ostatnim wysiłkiem woli skierował jeszcze swoje ciało w bok, żeby nie zemdleć we wspomnienia po śniadaniu...
Bernard nie wiedział ile leżał nieprzytomny. Jego zegarek pokazywał, że jest 14:30. Musiało to być co najmniej dwie godziny. Usiadł na kanapie i rozejrzał się. Chwilę, przecież zemdlał, nie doszedł do kanapy. Na stole, leżał jakiś kawałek papieru. Wziął go i zaczął czytać.
„Nie pamiętałem tego, co stało się tam w banku. Wszystko miało iść dokładnie zgodnie z planem. Muszę to sobie poukładać. Przez lata marzyłem, żeby mnie coś zaskoczyło, a kiedy się tak stało jestem zdruzgotany. Nie wiem co zrobię i tobie też nie zostawiam instrukcji. Rób co uznasz za słuszne.
Albert”
Odłożył list i usiadł chowając twarz w dłoniach. Obok niego leżał pistolet, który zabrał tamtemu bandycie. Musiał mu wypaść z kieszeni, kiedy leżał. A gdzie Glock? Schował go do kabury pod pachą. Teraz go nie było. Czyżby Albert? Co on chciał zrobić? Bernard wstał i poszedł umyć zęby. Chciał się pozbyć smaku wymiocin. Swoja drogą trzeba je będzie posprzątać. Teraz jednak nie miał do tego głowy. Nie miał głowy do niczego. Siedział tylko i patrzył przed siebie. Gdyby chociaż Albert tu był. Jeżeli to wszystko co mówił było prawdą, a dotąd nie wątpił praktycznie w jego słowa musiał być naprawdę załamany. Swoją drogą, czemu tak mu wierzył? Albert coś w sobie miał. Nawet nie licząc jego wiedzy. Mógłby przekonać astronautę, że ziemia jest płaska. Po prostu nie dało mu się zarzucić kłamstwa. Teraz jednak, kiedy go nie było całe nieprawdopodobieństwo jego historii zaczęło docierać do Bernarda. Stało to w opozycji z całą znaną mu fizyką. Inny wymiar, połączenie, predestynacja i nie wiadomo co jeszcze.
Wziął do ręki swój notatnik i odnalazł jeden fragment, w którym budziły się w nim ziarenka zwątpienia.
„-Od jakiegoś czasu nurtuje mnie jedno pytanie. Czemu podczas połączenia nie doszło o anihilacji?
-Prawda, zapomniałem, że kiedyś pisałeś o antymaterii do gazety. Otóż nie połączyliście się dosłownie. Nie doszło do spotkania elektronów z pozytronami, protonów z antyprotonami itp. Jesteście połączeni na jeszcze innej płaszczyźnie. Zawieszonej między antyśmiatem, a światem. Nie przeniknąłem tam jeszcze, ale nazwałbym to wymiarem astralnym. Taka przestrzeń pomiędzy.”
To było wygodne tłumaczenie, ale coraz bardziej odchodziło od klasycznych praw fizyki. Co jednak teraz mógł zrobić? Idąc za Albertem spalił praktycznie wszystkie mosty. Rodziny nie miał, w pracy to już o nim pewnie zapomnieli, mieszkanie opróżnili, bo przecież nie płacił czynszu. Ciekawe co zrobili z jego gratami. I tak nie było tam naprawdę czegoś wartego zachodu. To, co miał i kim był wydawało się odległe o całe lata świetlne. Choć gdyby chciał, gdyby się postarał może mógłby wrócić. Przebłagać szefa, znaleźć jakieś mieszkanie. Czy właśnie tego nie będzie musiał zrobić? Jednak Albert mógł mieć racje. Tamci będą chcieli zniszczyć księgę, czy wiec będzie do czego wracać? Trudno było o tym myśleć poważnie, ale Bernard będzie musiał uratować świat. Sam przeciw... przeciw komu? Albert co prawda coś mu o nich mówił. Nie podał jednak żadnych konkretów.
Właśnie, co z Albertem? Myśl, wokół której cały czas krążył uderzyła w niego z całym impetem. Jego świat się załamał. Teraz był on zdolny do wszystkiego. Czy przypadkiem nie będzie chciał się zabić? Dotąd żył tylko ze swojego „przekleństwa”. Znajdował portfele, grał w totka, inwestował na giełdzie. Teraz był tylko wrakiem człowieka bez perspektyw. Czasami Bernardowi wydawało się, że Albert pragnie śmierci, bał się tylko nieokreślonych konsekwencji. Miał swoje zadanie, swój scenariusz. Teraz nic go już tu nie trzymało. Czy jednak Bernard znał Alberta dość dobrze? Czy ktokolwiek mógł w ogóle znać Alberta? Przewidzieć co on może, a czego nie może zrobić.
Bernard postanowił. Zostanie tu dopóki starczy mu pieniędzy. Albert miał gdzieś na koncie sporą sumkę. W gotówce jednak znalazł tylko dwa tysiące czterysta złotych. Na jakiś czas powinno starczyć. Sam też miał jakieś oszczędności, ale ich nie chciał ruszać. Przydadzą się, kiedy będzie chciał wrócić do normalnego życia. Poza tym ile mógłby czekać. Zapomniał o policji! Był przecież ścigany. Ścigany za usiłowanie kradzieży i morderstwo. Nie mógł wrócić. Ostatni most spadał popiołami do wzburzonej rzeki.
Bernard poszedł pod prysznic i posprzątał wymiociny. Znów poczuł się słabo, może sen to wszystko jakoś ułoży. Następny poranek nie przyniósł jednak ani jednego rozwiązania, czy odpowiedzi. Musiał na nie czekać do trzeciej po południu.
Byłem głodny, ostatni posiłek był tylko bladym wspomnieniem. Nawet się do końca nie liczył, bo nie został w żołądku do końca. W domu nie było nic. Musiałem wyjść po coś do jedzenia, ale bałem się. Policja na pewno mnie szukała. Głodzenie się jednak i czekanie na niewiadomo co nie miało sensu. Sprawa tak szybko nie przycichnie.
Pukanie rozeszło się echem po pokoju. Podskoczyłem szybko do judasza. Za drzwiami stał jakiś dobrze ubrany młody brunet. Czego on tu mógł chcieć?
-Wiem, że mnie słyszysz Bernardzie. Otwórz, kupiłem coś do jedzenia.
Niemożliwe, a jednak. Albert zmienił się nie do poznania. Tylko głos został ten sam. Szybko otworzyłem mu drzwi i wziąłem jedzenie. Kupił je w jakiejś dobrej restauracji. W torbie było też czerwone wino.
-Co się z tobą działo? –Zapytałem od razu.
-Musiałem dojść ze sobą do ładu. Porozmawiamy przy jedzeniu. Sznycle stygną, a ty jesteś piekielnie głodny.
-Zgadujesz, czy wiesz?
-Wiem.
-Więc nie straciłeś...
-Nie. Nasz przeciwnik to bardzo inteligentny człowiek i ryzykant zarazem. Długo sobie łamałem głowę jak mu się udało. W końcu mnie olśniło. Przesunął kościec.
-Co zrobił?
-Zabił tych ludzi w obu światach. Równocześnie zmienił kościec tu i tam tak by nadal do siebie pasowały.
-Czyli musi być taki jak ty.
-Zgadza się, trafił na książkę przede mną.
-Wiesz kim on jest?
-Tak samo jak on wie, kim ja jestem.
-To po co było to całe skradanie? On i tak wszystko wie.
-Nie jestem absolutnie wszystkowiedzący. Nie potrafię czytać w myślach...
-Ale mnie potrafisz, ciągle mi przerywasz i kończysz moje wypowiedzi.
-Bo wiem co byś powiedzieć, pamiętam to. Gdybyś nigdy nie chciał mówić nie wiedziałbym co powiesz.
-W każdym razie teraz oboje wiemy, co druga strona planuje.
-I?
-I musimy postąpić tak jak przeciwnik, nieszablonowo.
-Nie zniszczył jeszcze księgi?
-Najpierw chce się spotkać. Dał mi o tym znać.
-Jak?
-Najprościej jak mógł, powiedział.
-Ale jak można go pokonać?
Albert uśmiechnął się. Zmienił się bardziej niż można by przypuszczać.
-Gdybym powiedział nie byłoby niespodzianki.
Łuska uderzyła bezgłośnie o dywan. Dymiący jeszcze glock trząsł się w ręce Bernarda. Tak więc wyglądał koniec. Przed chwilą staruszka rzuciła księgę, która leciała teraz nieubłaganie w kierunku kominka. Kobieta leżała bezwładnie z kulą w sercu. Ostatnia kula nie uratowała świata. I po to włamywali się do kamienicy, przemykali się obok trzech strażników, unieszkodliwili ochroniarza? To po to cała ta strzelanina, która miała osłonić rozmowę? Co to z resztą była za rozmowa? Dwoje wszechwiedzących stało naprzeciw siebie nic nie mówiąc, tylko spoglądając na zegarki. Dosłownie sekundę temu Bernard odwrócił się od drzwi, gdzie skończył wymianę ognia z zaalarmowanym najemnikiem, żeby zastrzelić kobietę. Kolejny człowiek zginął z jego ręki. Cóż to z resztą za różnica. Teraz wszystko się skończyło. Zachłanne płomienie lizały księgę zamieniając jej kartki w popiół.
Albert stał niewzruszony obok patrząc w płomienie, a świat nadal istniał. Mijały minuty ciszy. Obok nich przystanęli pozostali przy życiu strażnicy. Nie do końca rozumieli co się dzieje, ale zorientowali się, że to już koniec. Nikt im nie zapłaci za dalsze wysiłki. Dlatego stali tak czekając aż coś się wydarzy, na wytłumaczenie całego zajścia.
-Możecie już odejść panowie. Elżbieta poprosiła mnie żebym wypłacił wam pensję i mam zamiar to zrobić. Skontaktuję się z wami, jakby co jednak mój numer znajdziecie w pierwszej szufladzie biurka stojącego w pokoju gościnnym. -Powiedział Albert podchodząc do ognia.
Strażnicy spojrzeli skonfundowani, po czym wyszli szepcąc między sobą. Choć zdaje się przyzwyczajeni już byli do dziwnych zdarzeń.
-Powiesz mi wreszcie co jest grane? –Spytał Bernard pochylając się obok pogrzebacza.
-Już, tylko zamknij oczy.
Trzymane przez Alberta szczypce wreszcie wyciągnęły z ognia błyszczący zielony kamień. Zawinął on go szybko w wyciągnięta z kieszeni chustę i pozwolił towarzyszowi odsłonić oczy.
-I co?
-Mamy remis.
-To znaczy?
-Wszyscy mają to co chcieli. Elżbieta nie żyje, a my mamy księgę.
-Przecież się spaliła.
-W pewnym sensie. Długo tego nie rozumiałem, ale wreszcie mnie olśniło. Księga to nazwa klejnotu. Żeby nie można było przez przypadek na niego spojrzeć opakowano go w tamte stronice.
-Ona wiedziała?
-I to od dawna.
-Ciągle nic nie rozumiem, czemu więc nie zniszczyła klejnotu?
-Zawarliśmy układ: ona da mi klejnot, a ja go ukryję i pozwolę jej umrzeć.
-Czyli znów zmiana kośćca?
-Tym razem nie. Chciała go zmienić niszcząc klejnot, ale za spokój zmieniła plany.
-To po co to całe przedzieranie? Po co kolejne trupy?
-Przyszedł ich czas. Ponad to masz jeszcze ten dar, że nie jesteś w stanie zabić z zimną krwią.
-Naprawdę? –Bernard wyciągnął browninga, w którym zostało jeszcze trochę naboi i wycelował w głowę Alberta. Miał dość tego ciągłego używana go jak pionka. Gra się skończyła i jego cierpliwość też. Jakby ostatnia kula wystrzelona z magazynka była tez ostatnią kroplą w kielichu goryczy. Zmusili go do zabicia bezbronnej staruszki i nie uświadomili go, o co tu chodziło.
On też się zmienił i to bardzo. Ziarna wątpliwości rosły w nim od chwili zniknięcia Alberta. Trzymał się go jeszcze, bo wierzył, że tak trzeba. Przestał jednak wierzyć, a złamana wiara to straszliwe zjawisko.
-Naprawdę. -Albert odwrócił się i zaczął odchodzić. Nie doszedł jednak nawet do progu. Już nigdzie nie doszedł. Padł od kuli, która przeszła na wylot zabierając ze sobą kawałek oka.
Na tym możnaby zakończyć, gdyby nie list, który Bernard znalazł po powrocie do domu.
Bernardzie
Przepraszamy, że cię wykorzystaliśmy, ale wybór był znikomy. Nie wyobrażasz sobie nawet jak. Nie jest to w żaden sposób wytłumaczenie dla śmierci tylu osób i postawienia cię w takiej sytuacji. Wybacz mi te, że tak wyglądało twój drugie dorastanie. Nie staramy się usprawiedliwiać naszych czynów, ale wiedz, że nie było to wszystko dla nas proste, tak samo jak nie było dla ciebie.
Mielibyśmy jeszcze ostatnią prośbę. Ukryj księgę jak potrafisz najlepiej. Dla swojego dobra robiąc to nie odwijaj klejnotu z chusty.
Twoi oprawcy i ofiary Elżbieta i Albert.
PS: Pod listem znajdziesz numer konta w banku, w którym znajdują się nasze pieniądze, po potrąceniu paru wydatków. Wiemy, że poradzisz sobie z ucieczką z kraju.
Driden Wornegon. |
komentarz[17] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Stara książeczka" |
|
|
|
|
|
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal
|
|
|