..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

[wersja niepoprawiona nie do druku]

Bliźniaczki.



*


Darn był złodziejem. I to nie byle jakim. Jego sława znana była w całym mieście. Wraz ze swoją paczką tworzyli dość zgrany zespół. Ich motto działania brzmiało: "okradamy każdego kto tylko ma coś cennego". I tego się trzymali. Na ich koncie były już takie czyny jak: kradzież wyszywanej drogocennymi kjejnotami bielizny żony patrycjusza; dobranie się do ściśle strzeżonego składu hobbickiej żywności; włam do banku krasnoludów, braci Marmo. To były ich najsławniejsze skoki. Sława ma to do siebie, że rozchodzi się falami. Ich sława uderzyła jak tsunami. Wszyscy ich znali. Patrycjusz i gwardia też.
Tak się jakoś złożyło, że od dłuższego czasu Darn i cała grupa nie znalazła żadnego nowego pomysłu na nowy skok. Przeszukiwali wielkie miasto Irreh wzdłóż i wszeż, pytali wszystkich znajomych z brańcy. I nic. Wydawałoby się jakby wszystkie najbogatsze karawany z zachodu omijały Irreh szerokim łukiem. Większość jubilerów nie zamawiało nieczego cenniejszego niż kilkunasto karatowe diamenty i brylanty. Banki przestały tak jakby obsługiwać ogromne transakcje. W mieście nie było niczego, co byłoby godne ukradzenia.
Parsh, najmłodszy z paczki, który znany był ze swojej niezwykłej pomysłowości także rozkładał ręce. Zaproponował, żeby w ostateczności zmienić miasto. Ale tylko w ostateczności. Bo wiadomo, że stolica zawsze pozostanie stolicą i nadal będzie najbogatszym miastem w kraju. W końcu to tu funcjonował cech kupiecki, a ci jak wiadomo w kasie opływali. Tutaj także był główny bank krajowy etc. Tak więc idąc gdzie indziej zmniejszali by tylko swoje szanse na znalezienie czegokolwiek. Więc pozostali.
Kilka dni później postanowili, że na jakiś czas przystopują i wybadają dlaczego jest tak, a nie inaczej. W końcu musiało istnieć jakieś rozsądne wytłumaczenie tej sytuacji. Nigdy jeszcze się z takim czymś nie spotkali. I wydało im się to nad wyraz dziwne. Tak więc zasiedli w swojej ulubionej karczmie i przy piwie i strawie z nadzieją, że może czegoś się dowiedzą.
- Darn - odezwał się Blugge, ich zbrojmistrz - Tak właściwie to... to czy musimy nadal kraść? W końcu obłowiliśmy się już tak, że spokojnie można by wyżyć z dziesięć lat jak nie więcej.
Darn siedział wpatrzony w kant stołu. W buzi przeżuwał słomkę i wydawał się nad czymś myśleć. W końcu odpowiedział.
- Nie. Nie możemy.
- Ale dlaczego? - zapytał niski Cair popijając piwo - Dlaczego nie?
Darn wydawał się być poirytowany.
- Bo nie. Czyżbyście zapomnieli o naszym Wielkim Celu.
Cała szóstka poruszyła się na krzesłach. Tak, wszyscy pamiętali. Dokładnie. Tego nie można zapomnieć.
- Chyba masz rację - rzekł piskliwie Cair - Tak, masz rację. Nie możemy przestać. Nie teraz.
Rozmowa urwała się wtedy i każdy milczał rozmyślając. W karczmie natomiast wrzała zabawa. Ludzie hulali, bawili się i śmiali w najlepsze. Jak co noc zresztą. Na szynkwasie siedział jakiś bard z pawim piórem w kapeluszu, który grał i śpiewał ballady. Tuzin krasnoluduów wystukiwało o stół rytm, waląc kuflami w takt tancerek, które obnażały swe wdzięki na mini scenie. Zabawa trwała nieprzerwanie.
Nikt nie zauważył, kiedy w drzwiach od karczmy pojawiły się trzy postacie. Jedna niska, w czerwonym płaszczu z kapturem, a dwie pozostałe w takich samych tyle, że czarnych. Ci byli uzbrojeni. Nikt nie zwrócił uwagi, kiedy podeszli do karczmarza i po wymianie kilku zdań udali się na górę do pokoji. Żaden z paczki Darna nie złowił wzrokiem, że postać spoglądała w ich kierunku. Nikt ich nie zapamiętał.
Darn, Blugge, Cair i reszta paczki w końcu zmęczyła się ślęczeniem i nic nie robieniem. Udali się na spoczynek, aby zregenerować śiły i odpocząć trochę. Wynajęli pokoje i poszli spać.
Pierwszy obudził się Tao, stary wyjadacz, który razem z Darnem założyli grupę. Nie wiedział dlaczego, ale czuł jakby coś było nie tak. Pociągnął kaślawym nosem, nadstawił uszu, ale niczego nie wyczuł ani nie usłyszał. Podrapał się w strzeciniatą brodę i usiadł na łóżku. Zimny dreszcz przeszedł mu wzdłóż kręgosłupa. Coś tu jest nie tak, pomyślał. Coś tu jest cholernie nie tak.
Pośpiesznie ubrał się, uczesał i wyszedł na korytarz. Stał tam Cair i kiedy się zobaczyli przestraszyli się nawzajem. Cair jęknął cicho.
- Co jest? - zagadał Tao - Obudziłem się i niewiem czemu.
Cair przestąpił z nogi na nogę i rzekł cicho.
- Ja też się obudziłem i nie wiem dlaczego. Chodźmy po resztę.
Okazało się, że nie tylko im coś takiego się przytrafiło. Każdy członek ich grupki nie spał. Żadem nie wiedział o co biega. A Foot i jego brat bliźniak Hoot, kieszonkowcy, nawet schowali się pod łóżkiem. Wszyscy razem staneli niepewnie w pokoju Darna, jedni ubrani inni w koszulach nocnych.
- Coś tu jest nie tak - stwierdził Cair.
- To pewnie magia - dodał Tao.
- Psia mać - skomentował Blugge.
Darn zamyślić się na chwilę. Istotnie, jego kamraci mieli rację. Coś tubyło nie tak i to napewno nie było normalne. Psia mać.
- Chodźcie, zejdziemy na dół - zakomendował. Ostrożnie, jeden za drugim ruszyli korytarzem pogrążonym w półmroku. Ich kroków nie było słychać. Nawet deski nie skrzypiały. Zeszli schodami do głównego pomieszczenia karczmy i zaczęli przebijać wzrokiem mroki. Niczego nie zauważyli. Stanęli w pobliżu szynkwasu. Cair zapalił kaganek. Mętne światło oświetliło nieznacznie pomieszczenie. Nie było tu niczego szczególnego. Wszystko wyglądało tak jak powinno.
- Niewiem... - powiedział cicho Darn - Niewiem co o tym myśleć. A może to jakiś znak?
- Jaki znak? - zapytali churem Foot i Hoot.
- No... niewiem. Taki jak to, że Bluggeowi przyśnił się złoty miecz i postanowił on zostać złodziejem, aby go odnaleźć. Może to coś w tym stylu.
- Hmmm... może jest w tym trochę racji - stwierdził Blugge.
- Ale co on oznacza? - zapytali churem Foot i Hoot.
Darn nie odpwiedział. Nie znał odpowiedzi. Żaden z nich jej nie znał. Stali tak i rozmyślali, ale żaden do niczego konkretnego nie doszedł. Nie minął kwadrans, a postanowili że udadzą się spać i jutro zaczną się zastanawiać. I poszli.
Ale żaden nie zauważył postaci w czerwonym płaszczu stojącej w głębokim cieniu. Nie zauważyli, że postać trzymała w dłoni tajemniczy przedmiot i że uśmiecha się zagadkowo.

**


Następnego ranka obudzili się wszyscy, w większym lub mniejszym stopniu niewyspani. Nikt nie ukrywał, że ciężko mu wczoraj było ponownie zasnąć. W skupieniu zeszli na dół zjeść śniadanie. Zasiedli przy stole i żaden z nich się nie odzywał.
Podano im bebsztyk i antałek wina, który ochoczo wypili, aby nie zdradzać się ze swoim podenerwowaniem. W milczeniu zjedli śniadanie i potem rozsiedli się na krzesłach.
- I co dalej? - rzekł, chyba od niechcenia Blugge - Będziemy tak udawać, że nic się nie stało?
Reszta drużyny coś zamruczała i zaburknęła, ale nikt się nie odezwał.
- Wypadałoby coś z tym zrobić, nie? - kontynuował Bluuge - Przecież musi istnieć jakieś rozsądne wytłumaczenie, nie? Najpierw okazuje się, że w całym Irreh, największym i najbogatszym mieście w kraju nie ma co ukraść, a teraz to. Psia mać.
Darn ściągnął z głowy zielony kapelusz, otarł twarz z potu i położył go na stół. Jego pucołowata twarz wyglądała, jakby właściciel usilnie się nad czymś zastanawiał.
- Siedząc tak i dumając do niczego nie dojdziemy - powiedział po chwili Darn - Weźmy się lepiej za coś konkretnego i poszukajmy, może dzisiaj znajdziemy coś cennego.
Reszta nie wnosiła sprzeciwu, więc postanowili że puki co to wsio ryba. Zobaczy się co będzie, a potem zacznie się zastanawiać. Tak też zrobili. Na początek odwiedzili główny rynek miasta, gdzie setki mniejszych kupców rozkładało swoje stragany. Kilka godzin zajęło im obejście najważniejszych stoisk, ale niczego właściwego nie znaleźli. Same typowe towary takie jak naszyjniki, klejnoty, drogocenne tkaniny i różne okazy broni. Żadnych unikalnych przedmiotów.
Następnie przeszli główną ulicą Irreh w kierunku dzielnicy kupieckiej, gdzie stały największe i najbogatsze sklepy. Odwiedzili jubilerów, rzeźbiarzy, malarzy, krawców, zbrojmistrzów, płatnerzy i wszystkich, którzy tam byli. Niczego nie znaleźli.
Potem udali się do portu, gdzie stały wielkie kupieckie galery, a obok rokładali się zamorscy kupcy. Było ich bardzo wielu, oferowali wiele cennych rzeczy, ale żadna z nich nie była unikalna i warta ukradzenia. Żadna nie była tym, czego szukali Darn i jego drużyna.
Ostatnim miejscem, które chcieliby odwiedzić był cudowny pałac, ale dzisiaj z niewiadomych powodów wstęp był nieczynny dla ludu. Czwórka halabardników twardo stała przed bramą i niedopuszczała nikogo do wejścia. Czyli w sumie nie znaleźli niczego. Tak jak wczoraj, przedwczoraj i kilka już dni wstecz. Pustki. Tego jeszcze nie było. Zawsze w miesiącu trafiały się trzy, cztery, a czasami nawet pięć do sześćiu łakomych kąsków. Potem trzeba było się na któryś zdecydować i fajrant. Czekać do następnego miesiąca, aż wszystko ucichnie i ludzie przestaną zadawać pytania. I tak w kółko. Tym razem sprawa wyglądała naprawdę dziwnie. I mimo, że drużyna Darna nie wiedziała o co chodzi to jednak powoli, podświadomie zaczynali się tego domyślać.
Zasiedli po raz kolejny w swojej ulubionej karczmie. Znowu przy piwie i jadle. Ponownie siedzieli i rozmawiali w miarę wesoło jak to mieli w zwyczaju. Cair prawił coś o nowych wytrychach, Blugge o broni i ekwpiunku, a Foot i Hoot przytakiwali głowami. Stary wyjadacz Tao przyglądał się im wszystkim od czasu do czasu wtrącając jakąś uwagę. Był znany ze swojego filozoficznego podejścia do życia. I z wielkiego pęcherza. Tylko Darn siedział w posępnym milczeniu zapatrzony w brązowawą ciecz w jego kuflu. Zastanawiał sięm myślał i kalkulował. Inni nie dziwili mu się. Zawsze taki był. No chyba, że dużo wypił. Tak im sielankowo mijał czas i beztrosko siedzieli pogrążeni w rozmowach. Nie zauważyli pośród innych gości tajemniczej sylwetki w czerwonym płaszczu. I dwóch innych w czarnych. Nie zauważyli, że są obserwowani.

***


Patrycjusz miasta Irreh, Rayclown zabębnił palcami po oparciu swego turkusowego fotela. Spojrzał spod byka na postać stojącą przed nim i przemówił swoim dostojnym głosem:
- Jak długo to jeszcze potrwa?
Postać w czerwonym płaszczu odpowiedziała miękko, melodyjnie po kobiecu.
- Już niedługo, miłościwy panie.
- Wiesz, że cech kupiecki naciska mnie cały czas, że zakazałem sprowadzać najcenniejsze towary? Nie mogę tego przedłużać w nieskończoność. W dodatku jutro wraca moja córka. Daję ci maksymalnie dwie doby ma wykonanie zadania. Myślę, że pieniądze które ci zaoferowałem powinnny wystarczyć.
- W samej rzeczy panie - skłoniła się kobieta - Pośpieszę czym prędzej.
Król pokiwał głową i ponownie postukał palcami o fotel. Miał nadzieję, że plan się powiedzie, i że łowczyni nagród którą wynajął poradzi sobie z zadaniem. W końcu uchodziła za najlepszą tam za morzem.
Najskuteczniejszą. Polecił mu ją sam patrycjusz tamtegóż państwa.
Wierzył w jego osąd.
- A co ze skradzionymi dobrami? - zapytał patrycjusz - Czy udało ci się je już odnaleźć?
- Jeszcze nie, mój panie. Ci których mam złapać są dobzi. Nie noszą tych przediotów przy sobie.
- Czy są wystarczająco dobzi? - zapytał ponownie podnosząc brwi.
Kobieta uśmiechnęła się w kącikach ust.
- Nie. Nie wystarczająco.

****


Tej samej nocy siedzieli i grali kośćmi w Kanta. Gra miała proste zasady. Trzeba jednak było bardzo uważać, gdyż każdy z graczy umiał niemal perfekcyjnie oszukiwać. Tak więc trudność wygranej nie polegała na samej grze tylko na dobrym oku i odrobinie szczęścia.
Opróżnili już cztery antałki wina, a obok stało ich jeszcze drugie tyle. Mieli ochotę na balangę. I bawili się w swój swoisty sposób. Karczmarz i stali bywalcy przywkli już do grupki niskich ludzi, którzy od czasu do czasu siedzieli grając w kości do samego rana zaopatrzeni w dziesięć beczułek wina i stos jadła. Więc nie zwracali uwagi.
Darn instynktownie czuł, że ta noc będzie inna niż wszystkie poprzednie. Coś skrobało jego wewnętrzną część czaszki, a to oznaczało, że jego przeczucie go nie pomyli w żadnym stopniu. Starał się nie mówić o tym i zachować puki co tą wiadomość dla siebie. Więc włączył sie do gry i razem z przyjaciółmi łoił w Kanta.
Mniej więcej koło północy opróżnili już osmy antałek. Kazali przynieść dwa następne, a w między czasie przekąsili też parę dań. W końcu byli już tak pijani, że co niektórzy rzucali kośćmi, których wcale nie trzymali w dłoniach. Inni z kolei upierali się, że ni wyrzucili np. cztery tylko dwa razy więcej. Mały Hoot nawet mówił, że nie wyrzucił trzy, a dziewięć.
- Eeeuuu - ziewnął Tao - Kurde mole!. Choleeera by waaas wzięła z tyyym, hyp, Kaaanteeem!. Jestem już staaary i nieee widzę tak dobrzeee jaaak kieeedyś. Wy draaanieee, hyp!
Blugge, który siedział najbliżej i jako jedyny usłyszał co powiedział Tao odpowiedział mu:
- Sam jesteś dradradrań, tytyty ćwoku!
- Ty mi tu nie tego! - Tao wyraźnie poczuł się urażony bo wymierzył swojemu przyjacielowi lewy prosty, który jednak okazał się być krzywy i trafił siedzącego obok Caira.
- Łaaaa! - krzyknął ten, kiedy otrzymał cios - Kto to?
- To ja! - powiedział z dumą Tao. Potem z dumą upadł na ziemię i już się nie podniósł, kiedy Cair wymierzył mu cios metalową misą przez łeb. Blugge popatrzył się na leżącego towarzysza i potrząsnął głową.
- Oj staryry, to żeś się doigrał. Twojeje zdrowie! - jednym łykiem wypił pozostałość wina w kuflu i trzasnął nim o stół. W tym momencie omal się nie udławił, kiedy oczami wyobraźni zobaczył wizję. Taką samś jak wtedy. Zobaczył złoty miecz. Tyle, że tym razem ujrzał coś jeszcze. Ujrzał miejsce, gdzie ten złoty miecz był ukryty.
- Eeee, panowie - rzekł po chwili, kiedy wyszedł z szoku.
- Cichaj mi tam, booo mnie łeeeb pęknie! - zaskowytał Cair waląc łychą w stół.
- Ale ja...
- Ciszej! - krzyknął ponownie Cair potrząsając głową.
- Chciałem tylko powiedzieć... - kontynuował Blugge, ale i tym razem nie dano mu dokończyć.
- Zatkaj się obesrańcze! - zakrzyczał Foot.
Blugge zrezygnował. A huj, pomyślał. Potem będą się plulu, że im nie powiedziałem. Pokiwał nerwowo głową i wsparł ją na łokciach.
Złoty miecz. Na samą myśl aż się oblizał. Prawdziwy, złoty miecz. Taki jak kiedyś. Pamiętał tamtą chwilę jakby to było wczoraj. A przecież minęło już dobre kilka lat. W końcu to wtedy porzucił swój fach bycia zbrojmistrzem i postanowił, że owy miecz odnajdzie. A że raczej nigdy go by było na to stać to postanowił zmienić profesję. Traf chciał, że ze swoim doświadczeniem wykonywał znakomity ekwipunek wielce pomocny w byciu złodziejem-włamywaczem. Tak wielce, że wkrótce stał się jednym z najbardziej poważanych w Irreh. Do czasu aż spotkał Darna. Ten to miał łeb, pomysłał. Nie było jeszcze miejsca w tym mieście do którego nie zdołałby znaleźć jakiejś drogi wejścia. I czy to było dachem, oknem czy podkopem to zawsze, ale to zawsze coś znalazł. To właśnie był jego wielki talent - doskonale potrafił znalejdować dziurę w całym. Blugge wolał nie sprawdzać, ale był niemal pewien, że chłopak znalazł by nawet kant na najdoskonalszym kole.
Darn z kolei już wcześniej rozegrał się porządnie. Wygrywał oczywiście, bo to on najlepiej oszukiwał, ale nikomu to nie robiło różnicy. Cwany Cair próbował przyuważyć jego sztuczki. Jak robi to, a jak tamto. Jakie ma ułożenie dłoni, a jakie nadgarstka. Ale nic nie widział. Po części dlatego, że jego ruchy były zbyt szybkie, a po części z powodu dużej zawartości wina we krwi.
Tak więc bawili się wszyscy doskonale, tylko Blugge się naburmuszył, ale nikt tego nie zauważył. Tak samo jak nikt nie zauważył postaci w czerwonym płaszczu i jej dwóch towarzyszy. I nie zauważyli, że kobieta trzymała w dłoniach niewielki, tajemniczy przedmiot w kształcie piórka.

*****


Dnia kolejnego obudzili się wszyscy z wielkim, ale to ogromnym uczuciem, które możnaby określić jako ból głowy. Ale to nie był ból głowy. Ból głowy by tylko bolał. Nie powodowałby, że przy każdym uderzeniu własnego serca mózg się lasował, a przy najmniejszym odgłosie robiła sie z niego sieczka. To był potwór zwany kacem. Na szczęście wiedzieli jak go udobruchać.
- Aaa... uuu - zajęczał Cair - Mój łeb. Tao, dziadzie złaź z mojej nogi. Dajcie mi pić.
Tao obrucił się na drugi bok. Blugge podał przyjacielowi kufel z resztką życiodajnego płynu.
- Achh... uchh. Tak lepiej. Darn, wstawaj.
Cair poszturchał nogą nieprzytomnego szefa. Ten coś burknął, podniósł na chwilę głowę, a potem opuścił ją spowrotem z głośnym PUK.
- Wstawaj, szefie. Trzeba wziąść dupę w troki bo nas stąd zaraz wykopią.
W między czasie ocknęli się mamrocząc Foot i Hoot. Blugge też się obudził i miał dziwne wrażenie, że o czymś zapomniał. O czymś bardzo, ale to bardzo ważnym.
Darn podniósł się, uderzył głową o stół i położył się ponownie. Dopiero po chwili doszedł do siebie.
- Kto mi w nocy po głowie skakał? - zapytał - Koniem po mnie jeździliście, czy znowu robiłem za krzesło?
Kwadrans potem zasiedli przy tym samym stole i znowu było tak samo. Zaczęli coś tam gadać, wymieniać ogólne uwagi na nieistotne tematy i posilać organizm jedzeniem. Tym razem tylko Blugge milczał. Usilnie próbował sobie coś przypomnieć. Ale sam nie był pewny co.
W końu wyszli się przejść do swojego mieszkania bo w końcu dawno tam nie byli i ruszyli główną ulicą w stronę Dzielnicy Kupców.
- Tak więc co robimy? - zapytał Cair - Przydałoby się rozejrzeć po mieście, ale to jest bez sensu, nie? I tak nic nie znajdziemy.
- Trzeba iść bo przecież łup sam nie przyjdzie - odrzekł z wyższością stary Tao.
- A może przyjdzie - rzucił Darn widząc orszak, który nadjeżdżał właśnie ulicą w kierunku pałacu. Były tam ze cztery tuziny ciężkozbrojnych kawalerzystów w wypolerowanych zbrojach. Pomiędzy nimi jechała karoca wyglądem przypominającym cukierek. Bardzo smakowity i słodki cukierek. Darn prowizorycznie przeciął sznur trzymający ubrania nad ulicą. Mokre szmaty runęły na kilku pierwszych kawalerzystów. Orszak stanął.
Oczywiście nikt nie zauważył, że to Darn. Poszli kawałek dalej. A wtedy Darn omal nie wpasował się w kamienną ścianę budynku. Oto z okienka karocy wyjrzała niewielka głowa z burzą złotych loków, z anieslko piękną twarza i oczami jak jeziora przy wchodzącym słońcu. Kobieta, którą Darn ujrzał wyglądała cudownie. I choć widział ją przez kilka tylko sekund to jej wizerunek wrył mu się w umysł jakby go tam wyryto dłutem. Przez kilka minut jego przyjacielie cucili go, aby doszedł do siebie. Myśleli, że zasłabł albo co i zanieśli go do ich mieszkania. Tam podali mu kieliszek krasnoludzkiego spirytusu na rozbudzenie. Ku ich zdziwieniu chłopak łyknął całość jednym duszkiem, a potem powiedział - Jeszcze. Nalali mu więc kolejny kieliszek, ale on chwycił kufel i sam sobie nalał. A potem jednym duszkiem wygulgotał.
- ?! - powiedzieli wszyscy churem. Darn potrząsnął głową i widocznie odzyskał kontakt z rzeczywistością. Bo nagle zrobił się czerwony.
- Yyych - jęknął łapiąc się za gardło - Woo...d..y - wystękał. Dano mu dzban wody, ten wypił go nie duszkiem, a półduszkiem. Owszem, po krasnoludzkim spirytusie chce się pić.
- Widzieliście? - wysapał Darn - Widzieliście?
Jego towarzysze popatrzeli się po sobie i wzruszyli ramionami.
- Niby co? - zapytał podejrzliwie Cair.
- Widzieliście ją? Tą anielicę... tą cudowność...
Cair rzucił porozumiewawcze spojrzenie do Bluggea. Tamten kiwnął głową.
- Darn szefuncio, nie chce ci się czasem spać? - zapytał Cair, a w tym samym momencie Blugge palnął chłopaka w łeb. Jego zwłoki osunęły się na krześle.
- O - zdziwił się Foot wskazując na niego palcem - Usnął.

******


W pałacu patrycjusz Rayclown oczekiwał w zniecierpliwieniu swojej córki. Przechodził wokół tronu bawiąc się zawieszonym na szyi naszyjnikiem. Zaraz, pomyślał, zaraz powinna tu być.
Patrycjusz bardzo był rad z odwiedzin swojej jedynej córki. I choć kochał ją bardzo to kochałby ją jeszcze bardziej gdyby była mężczyzną. Ale jak się lubi co się nie ma to się lubi co się nie ma. W końcu kobieta także mogła piastować tak zaszczytną pozyjcę jak on. Ale tak czy siak to nie ma to jak męska ręka.
Do sali wszedł służący i zapowiedział, że przybyła jego córka. Patrycjusz czym prędzej ruszył jej na powitanie. Pierwotnie planował przywitać ją w sali tronowej, ale nie mógł się doczekać i sam wyszedł. Cukierkowa karoca właśnie się zatrzymała. Kiedy wysiadła poczuł jak wzbierają w nim emocje. Za każdym razem kiedy ją widywał wydawała mu się piękniejsza niż poprzednim razem. Teraz też taką się wydawała.
Miała na sobie srebrnoszarą suknię z mnóstwem falbanków. Jej złociste włosy opadały gęsto na ramiona, a piękna twarz powitała go uśmiechem.
- Witaj, Eiran! - patrycjusz uściskał ją i poprowadził w kierunku pałacu.
- Ojcze... dawno tu nie byłam - odrzekła.
- Jak minęła podróż?
- Ach, cudownie. Dużo by opowiadać.
Przeszli do sali bawialnej i zasiedli przy stole. Służba wniosła wykwintne potrawy i doskonałe wino.
Rozmawiali ze sobą bardzo długo. Do późnego wieczora. O różnorakich sprawach. Obydwoje wydawali się być szczęśliwi ze spotkania. Ustalili, że jutro urządzą wielkie przyjęcie na jej cześć i zaproszą całą szlachtę i wiele ważnych osobistości.
Kiedy w końcu postanowili udać się na spoczynek patrycjusz pożegnał się, ale nie poszedł jeszcze do swoich komnat. Powiedziano mu bowiem, że ktoś do niego przyszedł. Poszedł więc na salę tronową wiedząc kogo oczekiwać.
- Witaj panie - przemówiła kobieta w czerwonym płaszczu.
- Witaj. Co tam nowego?
Kobieta zbliżyła się.
- Panie, przyszłam prosić o dodatkowy dzień.
Patrycjusz zatrzymał się i stanął na wprost kobiety.
- Nie mogę. Przecież powiedziałem, że nie mogę. Czyżbyś sobie nie radziła?
- Poradziłam sobie doskonale - powiedziała zimno - W każdej chwili mogę ich tu przyprowadzić. Ale prosiłeś panie abym odnalazła także skradzione rzeczy. Do tego potrzeba mi jeszcze jednego dnia.
Patrycjusz zastanowił się dokładnie. A że był w doskonałym nastroju pokiwał twierdząco głową.
- Dobrze, masz jeszcze jeden dzień, ale ani sekundy więcej. Jeżeli nie zdążysz to będę zmuszony zabrać ci twoje zabawki.
Kobieta skłoniła się i wyszła tym samym sposobem jakim się tu dostała. Jeszcze jeden dzień, pomyślała, i zapłacisz.

*******


Obudził się godzinę później. I wcale nie wyglądało na to że było mu lepiej. Jakby tego było mało, Blugge właśnie sobie coś przypomniał.
- Eee, panowie - zaczął - Chciałem coś powiedzieć...
- Nie teraz, głąbie! - krzyknął zezłoszczony Cair - Nie widzisz, że szef zbzikował?!
- Ale ja wiem...
- Zamknij pysk!
Blugge stracił cierpliwość. Zakręcił młynek prawą ręką i walnął kantem dłoni Caira między oczy. Foot i Hoot dostali kopa w brzuch, a stary Tao wyłapał w szczerbatą koparę.
- Uchhh! Ympf! Ouuch! - rozległy się krzyki.
- Jeżeli łaska! - powiedział spokojne Blugge - To chciałbym wam moi drodzy rzec, że wiem gdzie jest złoty miecz!
Reszta jakoś przemogła bóle twarzy i brzucha i wlepiła w niego i w Darna pytające spojrzenia.
- To jakaś zasrana klątwa! - krzyknął Cair - Najpierw nie ma co kraść, potem nie możemy spać, a teraz już dwóm z nas odjebała szajba! To pfl...
- Zawrzyj gębę Cair - uciszył go Tao wkładając mu do buzi serwetkę -
Pozwól mu mówić.
Blugge wsadził kciuki za pas i odrzekł spokojnie.
- Wczoraj wieczorem miałem wizję. Taką samą jak przed laty. Widziałem wtedy ten sam złoty miecz, który ujrzałem wczoraj. To było to samo uczucie. Ale dane mi było zobaczyć coś jeszcze. A mianowicie miejsce w którym ten miecz jest ukryty. Otóż jest on w naszym kochanym Pałacu, w skarbcu patrycjusza.
- ?! - powiedzieli Cair, Foot, Hoot i Tao.
- Wielki Cel! - zakrzyknął Darn zrywając się z krzesła - Czy to możliwe?
- Widocznie - rzekł Tao - Przeznaczenie wreszcie doprowadziło nas na miejsce. Czyli, że ani Darnowi, ani Bluggowi nie odbiła szajba.
- Panowie - rzekł Darn stając dumnie - Dziś wieczorem dokonujemy włamu do pałacu. I kradniemy tam dwie rzeczy.
- Dwie? - zdziwił się Blugge - Przecież mówiłem o jednym mieczu.
- Drugą rzeczą jest piękna pani, którą widziałem w karocy!
- Chybaś zgłąbiał, szefie. Mamy kogoś porwać?
- Nie porwać, tylko ukraść - powiedział Darn chodząc w kółko z rękoma za
plecami - Ukraść. Ustaliliśmy kiedyś, że kradniemy tylko to co najrzadsze i najpiękniejsze. Ta niewiasta jest najrzadsza i najpiękniejsza. Musimy ją ukraść.
- Ale...
- Nie ma żadnego ale. Kradniemy i ją i miecz.
- Ale co ty z nią zrobisz, szefie? Chyba nie oprawisz ją w szkło i niepostawisz w kiblu tak jak reszty naszych eksponatów?
- A niby dlaczego nie? A poza tym... to się później będziemy martwić. Teraz trzeba wymyśleć Wielki Plan specjalnie do wykonania Wielkiego Celu. Tylko pałacowego skarbca jeszcze nie okradliśmy. Pamiętacie? Zawsze żeśmy się cykali, że nas tam złapią bo tam ponoć krasnale płapki pomontowali, ludzi czterech na każde pół korytarza i zabezpieczeń magicznych od zajebania. Teraz to się zmieni. Jak to powiedział Tao, przeznaczenie chce abyśmy się tam włamali. I ukradli te dwie rzeczy. Panowie, układamy Wielki Plan.
Dumnym, marszowym krokiem udali się, jak to mieli w zwyczaju w kierunku ich wielkiego kibla. Tam skorzystali z tajnego przejścia ukrytego za klopem i wąskim przejściem zeszli po drabince w dół. Tam jeszcze węższym tunelem przeszli do obszernej sali, gdzie mieli swoją tajną kryjówkę. W centrum pomieszczenia stał duży stół z sześcioma krzesłami. Na stole leżały zwoje, mapy i przybory do rysowania. Przy lewej ścianie wisiały różne części ich ekwipunku od stroi zacząwszy, a na broni kończąc. Przy prawej ścianie stały oprawione w szklane pokrywy trofea ich wypraw. Same bezcenne okazy warte niewyobrażalną fortunę. Pod ścianą za stołem oprócz biblioteczki wisiał ich wielki sztandar wyszyty w formie arrasu. Przedstawiał on symbol... złotego miecza.
Zasiedli na odpowiednich miejscach.
- Otwarcie rozpoczynam naradę w celu ustalenia Wielkiego Planu. Cel, pałac patrycjusza, pałacowy skarbiec. Plany?
- Są! - zakomendował Tao rozkładając odpowiednią mapę.
- Propozycje?
- Słabych wejść brak. Mury doskonale strzeżone, wieże też. Brama zabezpieczona przed wybuchem. Wstęp w pełni kontrolowany, nawet wśród własnychludzi.Podkopniemożliwy, twarde fundamenty. Brak rozsądnych propozycji - stwierdził jednym tchem Cair.
- Czyli jednym słowem misja niewykonalna - stwierdził Tao.
Pucołowata twarz Darna w charakterystyczny sposób się pomarszczyła. Widać było wyraźnie, że bardzo mocno nad czymś się zastanawia.
Skoncentrował się, a na jego twarzy pojawiły się krople potu. Próbował raz jeszcze wyzwolic w sobie talent szukania dzury w całym.
-Skoronieda się podziemią ani ziemią - rzekł po chwili - To trzeba iść... powietrzem.
Wszystkich aż zamórowało. Zerwali się na równe nogi.
- Powietrzem? - zapytali churem.
- Mleche. Powietrzem.
- Niby jak? - zaciekawli się churem.
- Niby tak, że czarodzieje używają takich kolorowych balonów dosprawdzania czegoś tam z pogodą, nie?
- Nio! - krzynkęli churem.
- W taki wypadku... trzeba wykombinować kilka takich baloników.
- A czy czarodzieje nam te balony dadzą ota tak sobie?
- Czarodziejki by dały... - skomentował stary Tao.
- Nie - odparł Darn wyszczeżając zęby - Ale mamy coś co ich przekona.
Wskazał dłonią jedną ze szklanych osłon. Ta jedna była wąska i wysoka. W środku stała laska wykonana z magicznych materiałów, pokryta runami i z rzeźbieniami o motywie smoczym. Należała do byłego rektora gildii czarodziejskiej. Byłego bo po stracie tego cuda przestał nim być.-
- Panowie, idziemy do gildii - zakomendował Darn i marszowym krokiem ruszył w kierunku wyjścia. Pozostali ruszyli za nim. Tylko Blugge jeszcze się ociągał. W jego głowie z niedowierzaniem krążyła jedna myśl.
- Znalazł - powiedział sam do siebie - Znalazł dziurę w najdoskonalszym kole - i pobiegł za przyjaciółmi.

********


Gildia czarodziejów była położona mniej więcej pomiędzy dzielnicą kupciecką, a głównym rynkiem. Stanęli przed trójkątnymi drzwiami i Darn zastukał okrągłą kołatką. Judasz otworzył się i ukazała się w nim ogolona głowa.
- W czym mogę pomóc?
Wszyscy milczeli toteż Cair popchnął Darna. Ten rzekł:
- Tego, no... Mamy ważną sprawę.
- Słucham.
- Tego, no... Mamy bardzo ważną sprawę.
- Słucham.
- Cholera! Mamy tak ważną sprawę, że jeśli nas nie wpuścisz to rektor do dupy ci potem nakopie! - wydarł się Cair tracąc cierpliwość.
- Słucham.
- Grrrr! - Cair próbował zaatakować, ale powstrzymano go.
- Chodzi i berło waszego poprzedniego rektora - powiedział z niewinnym uśmiechem Darn. Ogolona głowa wybałuszyła oczy i szybkim ruchem zamknęła judasza. Potem coś zazgrzytało i drzwi stanęły otworem.
- Trzeba było tak od rzu mówić - powiedział odźwierny. Poprowadził ich ciemnym korytarzem obwieszonym jakimiś wielkimi obrazami. Weszli na jakiś główny hol wysłany czerwonym dywanem i ze stojącymi tu i ówdzie posągami. Na wszystkich ścianach wisiały ogromne, drogocenne arrasy.
- Dawno tu nie byliśmy - mruknął Blugge.
Mineło ich kilku ludzi w kolorowych ubraniach i śmiesznych czapkach z dzyndzelkami. Minęła ich też papuga, lampart i kilka małp.
- Cholernie dawno - dodał potem Cair.
Marmurowymi schodami dostali się na wyższe piętro i wkrótce stanęli przed podwójnymi drzwiami rzeźbionymi w smoczy wzór. Odźwierny zastukał i po usłyszeniu stosownej komendy weszedł z całą szóstką.
W środku było bardzo, ale to bardzo bogato. Oczy całej szóstki nerwowo latały po wszystkim wyceniając każdy, nawet najmniejszy przedmiot. Większość była bezcenna.
Za stołem siedział brodaty mężczyzna o bliżej nieokreślonym wieku (Blugge dawał mu ze dwa tysiące).
- Tak? - zapytał przeciągając środkową literę.
- Ekhm - zakasłał odźwierny - Oni w sprawie berła byłego rektora.
Aktualny rektor podniósł wzrok znad papierów.
- Ile chcecie?

*********


Siedzieli w sześciu w swojej tajnej siedzibie. Darn, Tao i Cair siedzieli przy stole, a obok pozostała trójka napełniała balony powietrzem. Używali do tego celu jakiś dziwnych urządzeńa, które otrzymali od Rektora. Ponoć powietrze zawarte w urządzeniach było magiczne. Było czy nie dmuchali. W sumie mieli pięć tuzinów różnokolorowych balonów. Potrzebowali teraz jednak tylko połowy. Dodatkowo wymyślili jak kontrolować wysokość lotu. Użyli do tego specjalnej rórki z zaworem. Jeśli chcieli się wznieść - dodmuchiwali, jeśli opaść spuszczali powietrze.
Na stole były porozkładane mapy, zwoje i schematy. Przedstawiały one już mniej więcej ogólny szkic i zarys całego przedsięwzięcia.
- Dobra - zaczął Darn - Taki jest plan: dzięki balonom dostajemy się na zamek pod osłoną nocy. Dzisiaj jest chmurno, a księżyc mały. Widoczność będzie w sam raz. Lądujemy w pałacowej wieży numer jeden - tu zrobił małą przerwę i wskazał palcem na wieżę znajdującą się na jednym z centralnych zabudować - Jest to biblioteka. Nikogo nie powinno tam być o tej porze. Z biblioteki przechodzimy na niższe piętro, do pokojów dworzan. Stamtąd idziemy tędy tu i wchodzimy na główny hol. Tutaj dzielimy się na dwie grupy. Grupa A to ja, Cair i Tao. Grupa B to wszyscy pozostali. Grupa A ma za zadanie ukraść córkę patrycjusza, a grupa B złoty miecz ze skarbca. Działamy niezależnie aż do momentu, kiedy te klepsydry się nie przesypią. Wtedy przechodzimy do wieży strażniczej. Stamtąd przechodzimy za mury i uciekamy. Jakieś pytania?
- Mhm - powiedział Tao z kawałkiem mięsa w buzi - A fo jakby cof poszło nie taf jak trzeba?
- Jeśli któraś z grup zostanie wykryta, druga przychodzi z odsieczą. My jesteśmy ważniejsi od Wielkiego Celu.
- A jefli cof pójdzie nie taf?
- Jeśli coś pójdzie nie tak to przechodzimy na plan B.
- Plan B?
- Mleche. Plan B polega na tym, aby w razie czego porwać córkę patrycjusza i w zamian za jej cnotę TFU życie zarządać złotego miecza. Potem zwiewamy i córkę bierzemy ze sobą.
- A jefli cof pójdzie bardzo nie taf?
- To wtedy przechodzimy to planu bardzo C. Czyli wycofanie się na z góry upatrzone pozycje.
- Czyli sperfalamy?
- Taaa. Jeszcze jakieś pytania? Nie, to dobrze. Dawać, trzeba przygotować sprzęt.
- Hehe - zaśmiał się Blugge - Mam coś ekstra.
Zbliżyli się do prawej ściany gdzie rozwieszony był cały ich dobytek. Dość specjlalistyczny ekwipunek pochodził jakby wprost z gildii złodziejskiej. W końcu Blugge był ich zbrojmistrzem.
Wzięli klasyczne stroje kamuflujące. Wzięli też kusze, dmuchawki, liny, haki i kilka kompletów doskonałych wytrychów. Oprócz tego oczywiście zestaw klinów, piłek, młoteczków i wiele innych drobnych przedmiotów. To co Blugge mówił, że jest ekstra nie wyglądało nijak szczególnie. Ot mała buteleczka wypełniona przeźroczystym płynem.
- Jeżeli zrobi się gorąco to rozbijcie te fiolki. Wszyscy przeciwnicy padną od smrodu jaki to cacuszko wywoła. Śmierdzi gorzej niż jakby się stado skunksów zesrało, hehe!

**********


Niebo było bardzo pochmurne. Płaszcz szarości zasłaniał wszystkie niemal gwiazdy. Księżyc był widoczny tylko momentami. Było ciemno. Bardzo ciemno.
Ktoś kto stałby na ulicy pałacowej zauważyłby może sześć cieni przemykających bezszelestnie pośród ciemności. Cieni, które wspięły się na jeden z pobliskich budynków i znikły gdzieś na dachu. Zauważyłby może, gdyby umiał widzieć cienie w ciemności.
Darn i cała reszta przywiązała się do balonów. Potem zaczęli je dodmuchiwać za pomocą tajemniczego urządzenia. Kiedy Blugge oderwał się od ziemi stęknął z cicha. Popchano go w odpowiednim kierunku. Po chwili wszyscy byli już w powietrzu. Wznosili się powoli.
- Teraz - szepnął Darn, kiedy księżyc znikł. Wszyscy gwałtownie dodmuchali powietrze. Szybko wznieśli się dość wysoko, ponad mury pałacu. Widzieli w dole zapalone lampy i pochodnie. Ale wiedzieli, że nikt nie ma prwa ich dostrzec. Kiedy minęli mury popuścili zawów w rurce. Powietrze z cichym sykiem zaczęło ulatywać, a oni wylądowali na tarasie bliblioteki. Bez żadnego odgłosu otworzyli drzwi i weszli do środka.
Zapalili łuczywo i małą, osłonioną latarenkę. Biblioteka niczym szczególnym się nie odróżniała. Stały tam duże, długie regały wypełnione różnorakimi książkami. W powietrzu czuć było zapach inkaustu i papirusów. Przeszli pomiędzy nimi w kierunku wyjścia. Drzwi nie były zamknięte. Korytarzem udali się według planu do schodów, którymi trafili na piętro zamieszkałe przez szlachtę. O tej porze wszyscy spali. Tylko w jednym pokoju, który mijali słychać było niedwuznaczne odgłosy.
Kolejne przejście zaprowadziło ich do głównego holu. Stało tutaj kilku strażników, ale nie zwrócili zbytniej uwagi na to, że przechodzi obok nich szóstka cieni. Cała grupa rozdzieliła się na umówione dwa zespoły. Przywódcy obrócili małe klepsyderki na znak czasu do wspólnego spotkania. I każda grupa ruszyła w swoją stronę.
Darn myślał w jaki sposób ukraść córkę patrycjusza. Wydawało mu się, że raczej nie zadziała znany motyw z ciemnym workiem, chowaniem zdobyczy do niego i czystą ucieczką. Tu trzeba było czegoś więcej. I to go trapiło. Nigdy wcześniej nie kradł ludzi. To tak jakby być farmerem i mieć sąsiada farmera. A potem przychodzić co noc i kraść mu trzodę.
Nie podobała mu się też z kolei wizja oprawionego w szkło człowieka. Inne ekspontaty zazwyczaj nie miały żadnych sprzeciwów, ale żaden eksponat nie był żywy. A nawet jeśli by się już zgodził to trzeba by zrobić szybę z otworami. Bo inaczej się przecież podzuszą.
Te myśli trapiłu Darna od początku wyprawy. Ale starał się je od siebie odpędzać i skupiać się na czynach, a nie wyjaśnieniach. Dlatego też z głównego holu skręcili w lewo i jedną z pustych komnat wydostali się na taras, a stamtąd na dach. Według mapy, komnaty rodzinne są kilka dachów dalej. Tam też się udali.
Żaden z licznych strażników nie zauważył przemykających po dachu cieni. Ani ci na wysokich murach, ani ci patrolujące ziemię. Ani ci, którzy stali przed każdym budynkiem. Było ciemno. Bardzo ciemno. Żaden też nie zauważył trzech innych sylwetek, w tym jednej w czerwonym płaszczu.
Darn zręcznie przeskakiwał po dachach lądując bez najmniejszego nawet szmeru. To samo robił Cair i Tao. Byli zawodowcami. I od małego skakali po dachach. Dlatego też nie stanowiły dla nich żadnego problemu pochyłości, śliskie dachy i brak uchwytów pomagających utrzymać równowagę. Biegli szybko, sprawnie, lekko pochyleni i z rękoma blisko ziemi, aby w razie czego móc się asekurować.
Po przeskoczeniu kilku dachów wylądowali tam gdzie być powinni.
- Dobra - szepnął Darn - Jesteśmy. Według mapy dwa piętra niżej powinien być pokój w którym będzie córka patrycjusza.
- ?! - powiedzieli ze zdziwieniem Cair i Tao. Byli zadziwieni wprawnością z jaką Darn sporządzał mapy wraz z umiejscowieniem celu.
- Dwóch z was opuści się tam na linach. Ja zejdę normalnie i dostanę się tam drzwiami. Na mój znak wchodzicie.
Kiedy skończył mówić dwójka towarzyszy miała już na sobie liny i mocowała je właśnie do pala na którym powiewała flaga. Darn zeskoczył na taras. Nie usłyszał jak za jego plecami Cair i Tao opuszczają się na linach. Ostrożnie uchylił drewniane drzwi i zajrzał do środka. Była to typowa komnata, w której przyjmowano gości. Na szczęście pusta. Weszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Potem podszedł do tych wyjściowych i bezszelestnie czmychnął na zewnątrz. Korytarz miał po lewej i prawej stronie szereg takich samych drzwi. Ruszył wzdłóż nich trzymając się plecami ściany. Przemnkął cicho przed dwoma strażnikami i zeszedł po schodach. Tutaj zwolnił. Na korytarzu, którym musiał przejść stało przeszło tuzin strażników. Nie wiedział co robią akurat tutaj, ale nie chciał ich o to pytać. Zamiast tego przesunął się wzdłóż ściany przemykając od posągu do posągu, od arrasu do arrasu. Modlił się w myślach, aby go przypadkiem nie zauważyli. Miał szczęście. Prawie. Kiedy już stanął przy drzwiach miał dziwne wrażenie, że wisi mu na plecach wzrok tuzina ludzi. Odwrócił się powoli lewą ręką szykując amunicję, a drugą dmuchawkę. Strażnicy ciekawie przyglądali się jego sylwetce.
- Te - rzekł przepitym głosem jeden z nich - Co to?
To były ostatnie słowa jakie powiedział. Darn nie miał zamiaru czekać aż połapią się kim jest więc zaczął pruć z dmuchawy ile sił w płucach. Zanim którykolwiek ze strażników zdążył coś powiedzieć lub wydać jakiś niepowołany odgłos z cichym łoskotem osunął się na czerwony dywanik. Słychać było tylko chrapanie. Darn wyszedł i spiralnymi schodkami spadł na to właściwe piętro. Tutaj też jak na złość byli strażnicy. Widać patrycjusz był albo bardzo przezorny, albo jego strażnicy mieli zamontowany judasz do pokoju jego córki.
Tak czy siak znowu musiał się jakoś przedostać pomiędzy nimi. Nie chciał już ich usypiać bo wzrastało ryzyko, że zostanie niepotrzebnie odkryty. Dlatego wpadł na prosty pomysł.
Blugge z dwoma bliźniakami szedł wolno i nie śpieszył się. Nie lubiał niepotrzebnie biegać a pośpiech był jak najmniej wskazany. Dlatego ostrożnie przemykali pomiędzy kolejnymi tunelami pałacu schodząc co rusz na niższe piętro. Tajny skarbiec był położony w zbrojowni, a żeby się tam dostać trzeba było kawałek przejść. Dlatego starali się omijać wszystkich strażników szukając okrężnych dróg. Jeśli chcieli zaatakować musieli być jak najbliżej celu. I w końcu się tam dostali.
O dziwo zbrojowni pilnowało tylko dwóch niewyspanych strażników, którym Blugge zrobił łaskę. Zamknięte na kilka zamków drzwi nie stanowiły większego problemu. Wnieśli ciała do środka i zamknęli się na wszelki wypadek.
Zbrojownia była obszerną salą, a w dodatku podzieloną na kilka mniejszych pomieszczonek. Wszędzie stały regały z bronią, różnej maści mieczami, halabardami i kilkoma innymi rodzajami broni. Sporo tego tu było i dość dobrej ręki. Musiały drogo kosztować.
Odszukali według mapy odpowiednią ścianę i zaczęli przygotowania. Dwójka bliźniaków oprócz talentu kieszonkowego znała się również niepomiernie na włamaniach. Rozłożyli swoje pasy z wytrychami i zestaw innych narzędzi. Blugge odszukał w regale książkę, która otwierała tajne wejście. Regał z cichym szumem otworzył się tak jak zwykłe drzwi. Za nim była lita powierzchnia wypolerowanej stali z całą gamą pokrętełek, uchwytów i zameczków.
- Drzwi pancerne - stwierdził Blugge - Ostatnio mieliśmy takie w krasnalim banku, nie? Phi... też mi coś.
Bliźniacy zabrali się za rozpracowywanie zamków. Wpierw przyłożyli gumowe ucho do metalowej ściany i od czasu do czasu popukiwali małymi młoteczkami. Potem wzięli specjalne rysiki i wymalowali niektóre z miejsc tak, żeby były widoczne. Następnie zaczęli zabawę z piłkami i wytrychami. W sumie otwarcie tych drzwi zajęło im jakiś kwadrans. Normalni włamywacze nigdy by ich nie otworzyli. Do tego potrzeba było wprawy jaką posiadali tylko nielicznie spośród najlepszych. Kiedy więc otworzyli te metalowe wrota czuli się dumni. Do momentu, kiedy zobaczyli szeroki tunel z czterema wielkimi, topornymi sylwetkami wykutymi w kamieniu.
- Panowie - rzekł przełykając ślinę Blugge - Mamy problem.
Darn szedł po ścianie. Tunel ze strażnikami był wysoki jak w wszystkie inne w pałacu. Dlatego za pomocą zręcznych palców i dwóch wbijaków przemknął prawie nad głowami strażników. Problemem okazało się przejście przez przejście przy którym stało dwóch strażników. Ryzykownie weszedł nad ich głowy i opuścił się tuż za ich plecami. Czuł ich pot i wiedział, że jeśli tylko któryś się poruszy w tył to zobaczą go.
Na szczęście stali spokojnie nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Darn przykucnął i ruszył tunelem. Odnalazł właściwe drzwi, przyłożył ucho i otworzył je szybkim ruchem wytrychów.
W środku panował półmrok. Stojąca na stole świeczka dawała odrobinkę światła. Pomieszczenie było obszerne, wywieszone ozdobami, obrazami, ze stojącymi rzeźbami, regałami książek i innymi drobiazgami. Łóżko było obszerne, a leżała na nim kobieca sylwetka o zgrabnych kształtach.
Darn podszedł i przełknął nerwowo ślinę. Popatrzył na ciemny worek, który trzymał w ręce i potrząsnął głową. Nawet gdyby chciał, to i tak by z tego nic nie wyszło. Worek był za mały. Przez chwilę zastanowił się co by tutaj zrobił, kiedy w szybie od tarasu pokazała się gęba Caira i Tao szerzących się w uśmiechu. Darn podszedł i po cichutku otworzył drzwiczki. Dwa cienie wsunęły się do środka. We trójkę stanęli po każdej stronie łóżka i poczęli przyglądać się niewiaście. Była piękna jak obrazek. Jej cudowna twarz, bajkowe włosy i inne... szczegóły komponowały się w istotę niezwykłej urody. Prawie jak księżniczka z bajki. Stali tak we trójkę urzeczeni tym pięknem i zdawali się zapomnieć o czekającym ich zadaniu. Ocknęli się dopiero, kiedy przedmiot, który mieli ukraść poruszył się niespokojnie i nagle ziewnął szykując się do wstania. Jak jeden mąż zanurkowali w dół i pod łóżko. Tao tylko cudem uniknął przydepnięcia. Cudem mieścili się pod spodem. Zauważyli jeszcze tylko jak para przecudownych stóp po cichutku udaje się w stronę drzwi. Wyskoczyli spod łóżka.
- Wy debile! - krzyknął szepliwie Darn - Wy osły obesrane!
- No co no co?! - oburzył się Cair - To twoja wina.
Zamilkli kiedy usłyszeli jak drzwi się otwierają. W ułamku sekundy znaleźli się spowrotem pod łóżkiem. Tym razem dla odmiany do pokoju weszły dwie pary bosych stóp. Jedne anielskie, a drugie kudłate i męskie. Trójka przyjaciół popatrzyła po sobie pytająco. Tao tylko uśmiechał się obleśnie pokazując wystawionego do góry kciuka.
- Ach, mój kochany - usłyszeli anielski głos z niebiańskiego łoża.
- Ach, moja kochana - usłyszeli głos kudłatego jegomościa.
Nie musieli długo czekać. Nagle łóżko zaczęło się podejrzanie kolebać, a oni we trójkę robili za amortyzację. Tao z zamkniętymi oczami poruszał się w takt łóżka. Z góry usłyszeli ciche, anielskie pojękiwania.
- Łi... Łi.. Łi. Łi.
Towarzyszyyły im drugie, kudłate pojękiwania:
- Ła... Ła.. Ła. Ła.
Tak siedzieli w milczeniu obserwując starego Tao, który nie poprzestawał wyczyniać najrozmaitszych rytuałów. Dopiero, kiedy Darn zdzielił go przez łeb to tamtem się uspokoił. Wtem jakimś dziwnym trafem trójka przyjaciół zobaczyła ze zdziwieniem, że do pokoju wchodzi para kolejnych, kudłatych stóp. Popatrzyli po sobie, po stopach, po sobie po stopach, a Tao uśmiechnął się tak szeroko, że o mało mu zęby nie powypadały. Darn pogroził mu pięścią, ale nie poskutkowało. Według oczekiwań łóżko zaczęło kolibać się nieco gwałtowniej. Trójka przyjaciół odbijała się to od niego, to od podłogi. I tak w kółko, bez ustanku. - Ach - usłyszeli nagle z góry - Jakieś niewygodne to łóżko.
Cair właśnie chciał wyjść i wydrzeć na nich japę, ale z zaciśniętymi zębami rzekł tylko szeptem:
- Nie dość, że kochają się na czyimś grzbiecie to jeszcze śmią mówić, że im niewygodnie. Ja im zaraz kór...
- Ciii - powiedział Darn wskazując drzwi. Pojawiła się w nich kolejna para stóp, a zaraz za nią jeszcze jedna. Trójka przyjaciół popatrzyła się po sobie z taką miną jakby zobaczyli ducha. Cair mruknął jeszcze tylko, że niech tylko spróbują narzekać to jak on im przyp...
Łożko uginało się z finezją co świadczyło o kunszcie jego konstruktorów. A chyba najważniejszą jego zaletą było to, że wogóle nie spkrzypiało. Prawdziwie mistrzowska robota. Widać właścicielka wiedziała czego chce.
- Golemy - stwierdził Blugge - Cholerne golemy - splunął - Jeżeli tylko miecz opuści swoje miejsce te kupy gruzów zostaną aktywowane. I tak nas rozniosą po okolicznych ścianach, że nie będzie nawet czego zeskrobywać. Widziałem zwłoki kogoś, kogo potraktowały kamienne golemy. Zaiście, pozostała z niego tylko miazga.
Dwójka bliźniaków popatrzyła po sobie z postrachem.
- No to mamy problem - stwierdził Foot.
- Tak. Mamy cholerny problem - dodał Hoot.
Blugge zrobił kilka niepewnych kroków do przodu i starał się przebić wzrokiem ciemności panujące w tunelu.
- Dajcie ognia - rzekł i poczekał aż dwójka bliźniaków odpoali lampę.
Kiedy jednak dojrzał to co znajdowało się w przeciwległej ścianie zapragnął, aby tego światła wogóle tam nie było.
- O fak - stwierdził - Takie same... jak w banku... od skarbca...
Dwójka bliźniaków popatrzyła po sobie. Wiedzieli co to oznacza. I nie byli tym wcale zachwyceni. Doskonale pamiętali, kiedy takie blaszane wrota trzeba było wysadzać bo nie potrafili ich otworzyć. Teraz z kolei nie byli pewni, że było to na tyle dawno, że dzisiaj zdołają to zrobić.
- Trudno - rzekł Foot - Raz bliźniakom śmierć. Mówisz Blugge, że możemy spokojnie dobierać się do drzwi? Golemy się nie uruchomią?
- Raczej nie - stwierdził pewnie - Golemy chronią przedmiot i podążają za nim gdziekolwiek by się nie znalazł jeśli tylko ten opuści swoje miejsce. Głupio by było takie coś montować na drzwiach, nie?
- No dobra. Hoot, dawaj sprzęt.
We dwójkę weszli w tunel niepewnie i wolno przechodząc obok stojących nieruchomo golemów. Były one niemal trzykrotnie większe od nich samych. Woleli nie myśleć co by się stało, gdyby się przypadkiem obudziły i zechciały iść się odlać.

Darn stracił już cierpliwość. Od tej całej skakaniny bolały go już plecy. Cair aż wrzał od złośliwych komentarzy o niewygodnym łóżku. Tylko Tao wydawał się być zadowolony i zbytnio mu ta cała kołyska nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Zdawał się doskonale bawić.
Postanowili zakończyć tę hulankę. Mogli goście w końu tak skakać bez celu do samego rana. Córka patrycjusza widać zahartowana w takich bojach była bo stękała już w rytmie i wcale widać się nie męczyła. Toteż z twardym postanowieniem trójka przyjaciół wysunęła się z pod łózka. Każdy ze swojej strony. Szybkim ruchem wstali i ujrzeli dość nietypową pozycje pięcioro ludzi polegającą na tym że każdy był z dwóch stron połączony z innym partnerem. Obojętnie z której strony. Kolebali się wszyscy w różnych kierunkach i zdawali się nie widzieć trzech stojących obok cieni, którym głowy chodziłi do taktu. W końcu jednak jeden z mężczyzn zauważył Caira.
- Obsługa pałacowa - wysyczał przez zacisnięte zęby Cair - Przyszliśmy zmienić niewygodne łóżko.
Kilka strzałów z dmuchawki rozwiązało sprawę. Pięć ciał leżało bezwładnie na łóżku.
- Dobra. Bierzemy kobitę. Ubierzcie ją w jakieś szmaty.
- Ja ją ubiorę i będę niósł - zaoferował się Tao. Dostał jednal w łeb i się zamknął.
- Cair. Nieś ją. Trzeba stąd zmiatać. Klapsydra powoli chyli się ku końcowi.
Szybko przyodziali jako tako anielskie ciało córki patrycjusza. Czwórkę mężczyzn wrzucili na łóżko wygodnie ich układając. Potem bezszelestnie wyszli na taras. Nie zauważyli, że w pokoju cały czas był ktoś jeszcze. Ktoś w czerwonym płaszczu.

Blugge i dwaj bliźniacy majstrowali w skupieniu przy drzwiach. Od czasu do czasu spoglądali za plecy, czy aby przypadkiem golemy się nie obudziły. Na szczęście jednak nie przejawiały żadnych oznak życia.
- Kurde! - rzucił młodszy Hoot - Zasrane krasnale z tymi blaszanymi drzwiami!
Młodszy z bliźniaków zerknął w kierunku klepsydry.
- Mamy jeszcze ze dwa kwa kwadranse. A jesteśmy przy osmej zasówie...
- Nie gadaj tylko otwieraj! - zdenerwował się Blugge podejrzliwie patrząc w kierunku klepsydry - Zdążycie! Cztery zasówy w dwa kwadransy to nie jest dużo!
Obydwaj bliźniacy zaklęli coś niewyraźnie pod nosem i ponownie wzięli się za rozbrajanie krasnoludzkich zamków.
Blugge miał złe przeczucie. Od samego początku tej wyprawy. A nawet jeszcze wtedy, w karczmie. Coś tu było nie tak. Jego wielki jak klamka kinol podpowiadał mu, że wyraźnie dzieje się coś co się nie powinno dziać. To było denerwujące. Bardzo denerwujące.

Darn z resztą szli cichutko w kierunku umówionego spotkania. Przeskakiwali po płaskich, zaokrąglonych dachach nie śpiesząc się zanadto. Cair nie chciał obtłuc skradzionego przed chwilą towaru, więc co chwila syczał do resztym, aby przystanęli na chwilę. Poza tym niesienie takiego ładunku na plecach było męczące... i wygodne.
Minęli sklepienie sal królewskich, potem przez harem i na końcu byli już przy budynku biblioteki. Darn popatrzył na klepsydrę po czym skoczył na sąsiedni budynek. Ukryli się pomiędzy kominami i ozdobnymi miniwieżami. Siedli naokoło zwiniętej córki patrycjusza. Wszyscy w milczeniu patrzyli się to na nią, to po sobie. Oprócz Tao, który cały czas patrzył na nią. Darn ponownie zerknął na klepsydrę.
- Zaraz powinni tu być - szepnął. Pozostała dwójka kiwnęła głową. Cair podłubał nożem w zębie.
- Darn... jak ty chcesz ją oprawić w szkło?
Darn chrząknął nieznacznie i poprawił się w siedzeniu.
- Nie wiem... Nie wiem...

Blugge nerowo chodził wokół małej klepsydry. Dwójka bliźniaków pracowła przy drzwiach ostro i bez wytchnienia. Słychać było tylko od ciche popukiwanie i cykanie pokręteł od zamków.
- Długo jeszcze? - rzucił Blugge już po raz setny.
- Byłoby szybciej, gdybyś się zamknął - odpowiedzieli mu po raz setny.
Rozpracowali już trzy. Została ta jedna jedyna. Najgorsza. Krasnoludzkie zamki miały to do siebie, że każdy następny był gorszy i bardziej skomplikowany od poprzedniego. W dodatku trzeba zacząć od tego najsłabszego.
- Jeszcze jeden - stwierdził Hoot. Foot siadł koło niego i podrapał się po głowie. Teraz będzie gorąco, pomyślał. Wzięli do rąk odpowiedni sprzęt, szykowany specjalnie z myślą o takiej okazji. Diamentowe wytrychy, obsydianowe szpule, kościane bloczki... Sprzęt najwyższej klasy przeznaczony do starych zamków w zapomnianych grobowcach i ruinach oraz do... krasnoludzkich zamków. Z wigorem, ale ostrożnie zabrali się do pracy. Mieli niecały kwadrans. Młoteczki z cicha popukiwały, przykładali uszu, badali i szybko wyciągali wnioski. Szybko doszli do jednego - tego zamka nie da się otworzyć.

Darn zaczął się niecierpliwić. Co chwila nerwowo spoglądał w kierunku klapsydry, a ta nieubłaganie przesypywała swą zawartość. Czas płynął teraz z zadziwiającą prędkością. A powinni już tu być, myślał co chwilę Darn, powinni być przed nami...
- Coś mi tu śmierdzi - rzucił nagle Cair - Coś tu jest nie tak.
We trójkę zerwali się na równe nogi i stanęli do siebie plecami.
W rękach mieli broń. Nerwowo spoglądali po okolicy.
- Mógłbym przysiąc - wysyczał przez zaiciśnięte zęby Cair - Że już kilka razy wydawało mi się, że kogoś gdzieś tam widzę. Raz to mogło być błędne przeczucie, drugi raz też, nawet trzeci, ale teraz myślę, że coś tu jest nie tak.
Darn nigdy nie dyskutował z Cairem o jego przeczuciach. Wiedział, że jego przyjaciel bardzo rzadko się mylił. A jeśli mówił, że ma przeczucie to zazwyczaj okazywało się ono prawdziwe. Fakt przeważyło to, że Darnowi też wydawało się, że parę razy kogoś widział.
- Po lewej, komin - syknął Cair i powoli ruszyli w tamtym kierunku. Zaszli z obu stron i wyskoczyli po drugiej. Niczego tam jednak nie było. Pusto. Kiedy jednak wrócili spowrotem okazało się, że tam też już niczego nie ma. Niczego ani nikogo.

Blugge stanął jak wryty widząc jak w klepsydrze przesypuje się ostatnie ziarenko. Rzucił w kierunku spoconych bliźniaków:
- Koniec! Spadamy, nie ma czasu!
- Jeszcez chwila, stary pierdzielu, jeszcze parę minut. Już prawie mamy. Blugge zaklął siarczyście i znowu zaczął chodzić w kółko. Nie podobało mu się, że spóźnią sie z bliżej nieokreślonego powodu. Pewnie Darn się będzie wkurzał.
- Dobra, szlag z tym! - rzucił - Wysadzamy!
Dwójka bliźniaków popatrzyła się na niego krytycznie. Na ich gębach po chwili zagościł szeroki uśmiech.
Szybko rozpakowali materiały wybuchowe. Szybko też zamontowali je wokoło metalowych drzwi i zamka. Po chwili jednak dali go dwa razy więcej. Tak dla pewności i na wszelki wypadek. A już dla całkowitej pewności położyli wszystko co mieli.

- Nie ma - stwierdził Tao - Znikła.
Darn i Cair zaklęli równocześnie i przeszli parę kroków po okolicy.
- Może sturlała się na dół.
Nagle dobiegł ich z początku cichy, a potem coraz głośniejszy odgłos przypominający wrzący garnek. Spoglądnęli w kierunku pałacu i zobaczyli, że w niektórych oknach zaczyna się palić światło. To tu to tam, ktoś wyraźnie zapalał lampy czy może świeczki. Po chwili zdali sobie jednak sprawę, że to ani nie jedno, ani drugie. Dokładnie w momencie, kiedy kawałek dachu z hukiem poleciał w ich kierunku, a wszystkie pałacowe drzwi i okna wyleciały we wszystkie strony jak łaty z dziurawego balonu. Dach, okna i drzwi ścigane były przez świecące smugi ognia, które oświetliły tę ciemną noc swoim jaskrawym blaskiem.
- Wyjebali - stwierdził Cair.
Reszta nie skomentowała. Usłyszeli za to czyiś głos tuż za swoimi plecami.
- Ach, żeby wszyscy ludzie na świecie byli tak głupi!
Obrócili się momentalnie i z bronią w ręku. Przed nimi stały trzy sylwetki w czerwonym i czarnych płaszczach. Sylwetka w kapturze była kobietą.
- Ktoś ty? - rzucił Tao - I gdzie mieszkasz?
Cair zasadził mu z łokcia, a Darn przemówił:
- Czego chcesz? I gdzie jest dziewczyna?
W odpowiedzi usłyszeli tylko śmich.
- To nieładnie - pomachał palcem Tao - Żeby złodziej okradał drugiego złodzieja. To bardzo nieładnie. I nie wypada.
- Oddawaj dziewczynę suko! - nie wytrzymał Cair. Wszyscy we trzech rzucili się do przodu z szybkością błyskawicy. I kobieta jużby była w ich rękach, kiedy dwóch czarnych drabów zagrodziło im drogę dzierżąc w łapach szable.
- Z drogi, osrani murzyni! - rzucił Tao mierząc się do ciosu. Cair i Darn jednak byli szybsi. Starzeję się, pomyślał.
Walka rozewrzała na dobre. Ciosy latały na przemian, iskry sypały się na lewo i prawo. Początkowo wydawało się, że dwójka czarnych przegra, ale szybko okazało się, że wyśmienicie walczą. Siły były mniej więcej wyrównane. Do czasu jednak, kiedy za plecami usłyszeli znajomy krzyk Bluggea:
- Na pochybel skurwysynom!!! - który darł się skacząc po dachach i wymachując dziwnym, złotym mieczem. Kiedy go zobaczyli wszyscy oniemielii zaprzestali walki. Trójka zrównała się z nimi.
- Mamy - wysapał Blugge - Musieliśmy wysadzać.
On i dwójka bliźniaków byli usmoleni sadzą i czarni niemal jak węgiel. W zasadzie tylko oczy i zęby odróżniały się w ciemnościach. Za nimi zaczynał płonąć pałac. Blask ognia nijak się jednak miał do blasku złotego miecza. Był cudowny. Długie ostrze było poprzecinane czarnymi, wypalonymi runami, rękojeść przeszywana różnorakimi nićmi, a zamiast głowni miecz miał duży, połuskujący szmaragd.
- A to kto, znajomi? - zapytał podejrzliwie Blugge. Tamci jakby na rozkaz opamiętali się i zaatakowali. W szóstkę jednak przyjaciele poradzili sobie z nimi bez większego problemu. Dwa ciała sturlały się z dachu i znikły za jego krawędzią. Kobieta w czerwonym płaszczu uciekała.
- Za nią! Biegiem!
Rzucili się w szaleńczą pogoń. Co jakiś kawałek zmieniali się w noszeniu złotego miecza, bo mimo że ładnie wyglądał to był cholernie ciężki. Przeskakiwali po dachach szybko, nie zwracając zbytniej uwagi na pochyłości i śliskie nawierzchnie. Dlatego doganiali kobietę. W końcu zatrzymała się na krawędzi.
- Nie dostaniecie mnie! - wysyczała, obruciła się i skoczyła. Szóstka przyjaciół podbiegła pod krawędź i zobaczyła jak kobieta w czerwonym płaszczu powoli zlatuje w kierunku czekającego konia. Przez siodło przewieszona była córka patrzycjusza. Wszyscy oprócz Caira szybko zamocowali liny i zaczęli się spuszczać na dół. Ten jednak odrzucił cały ekwipunek i wziął do ręki niewielką, ręczną kuszę. Podniósł ją na wysokość oczu i przymierzył.
Pozostali wylądowali na ziemi w momencie, kiedy kobieta w czerwonym wylądowała obok konia. Rzucili się w jej kierunku z szybkością błyskawicy, ale nim zdążyli dobiec ona już wskoczyła na siodło, spięła wierzchowca i ruszyła jak z bata. Nie dogoniliby jej na piechotę. Próbowali rzucać co prawda w nią kamieniami, ale to też nie przyniosło żadnego efektu.
Cair przymierzył. Wolno, nie śpiesząc się. Musiał trafić. W końcu pociągnął za cyngiel i strzała ze świstem poleciała w kierunku celu. Trafił. W sam środek końskiej dupy.
- Jiiicha!!!! - zakrzyknął Cair, kiedy koń stanął dęba i zrzucił swój bagaż. Cair zjechał na linie i pobiegł w kierunku towarzyszy. Tamci już stali wokół dwójki neruchomych ciał. Darn podszedł i odsunął kaptur kobiecie w czerwonym płaszczu. Odskoczył jak oparzony.
- Eeee... panowie - zaczął - Skądś znam tę twarz. Reszta popatrzyła się z zaciekawieniem i po kolei głośno przełknęli ślinę.
- O faken! - krzyknęli churem. Zaczęli z niedowierzaniem spoglądać to na twarz córki patrycjusza, to na twarz kobiety w czerwonym płaszczu. Tylko na twarzy dwójki bliźniaków gościł tajemniczy uśmiech.


Corwin.
komentarz[2] |

Komentarze do "Bliźniaczki."



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Inspiracje ku...
   Egipscy Bogow...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.034827 sek. pg: