..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Wyrok



Droga była stroma i kamienista. Daennei co chwilę potykała się o ostre skały sterczące z ziemi niczym zęby jakichś wielkich, pogrzebanych tam niegdyś bestii. Wiedziała, że nie może się zatrzymać. Czuła wstręt do tych, za którymi zmuszona była podążać. Ale nie miała innego wyjścia.
Przeszli przez bramę. A raczej to, co z niej zostało, czyli dwa popękane kamienne łuki, które wyglądały, jakby w każdej chwili mogły rozsypać się w pył. Spojrzała na żwir pod stopami. Już od jakiegoś czasu zdawało jej się, że między drobnymi kamyczkami dostrzega kawałki kości. Miała jednak szczerą nadzieję, że to tylko zwidy. Była tu już kiedyś. Ale ową przymusową wizytę pamiętała jak przez mgłę.
Wielkie, okute żelazem i wzmocnione zaklęciami wrota twierdzy otworzyły się zaskakująco cicho. Daennei wiedziała, że chociaż wystarczyła jedna, prosta inkantacja Veitte by je otworzyć, każdy inny mag czy zbrojny prawdopodobnie nie byłby w stanie zmusić ich do wpuszczenia gościa do wnętrza budowli.
Przemaszerowali krótkim korytarzem, zakończonym stromymi schodami prowadzącymi do podziemi. Zapach zgnilizny dało się wyczuć nawet tutaj. Kobieta czuła jednak coś jeszcze. Echa głosów wtopione w ściany, przebrzmiałe wrzaski pochłonięte przez kamienne posadzki razem z krwią. Jeśli się bała, to wcale nie dała tego po sobie poznać. Nie mogła.
Podeszli do zamkniętych na zasuwy drzwi. I wtedy właśnie Veitte dał rozkaz do ucieczki. Musiał wyczuć kogoś w pobliżu twierdzy. Kogoś, przed kim nawet on był zmuszony uciekać jak ostatni tchórz. Nic nie powiedziała. Pomknęła za nekromantą i jego wielkim wspólnikiem. Korytarzem w dół, potem jakimiś schodami do góry, wreszcie wąskim przejściem, które wyglądało, jakby było wydrążone w skałach tworzących wzgórze, na którym rozsiadła się twierdza nekromanty i zarazem jego sekretna siedziba.
Ślepy zaułek, pomyślała kobieta. Pomyliła się jednak, gdyż było tam ukryte przejście. Veitte wyszeptał zaklęcie i pchnął drzwi, które nagle pojawiły się tak, gdzie jeszcze przed chwilą była kamienna ściana porośnięta brunatnym grzybem. Nic nie mówili. W korytarzach, którymi szli, panowała niemal całkowita cisza. Musieli się spieszyć. Chociaż Veitte dopiero kilka minut temu wyczuł zbliżających się do twierdzy zbrojnych i magów, każda mijająca sekunda coraz bardziej zbliżała ich do porażki. Wciąż jednak nie była to porażka nieunikniona.
Minęli kolejny zakręt, a światło magicznej pochodni wydobyło z ciemności połyskliwe kontury małych, metalowych drzwi. Barczysty pomocnik Veitte odciągnął ciężkie zasuwy. Zawiasy skrzypnęły złowieszczo. Kobieta idąca za wielkoludem wzdrygnęła się. Irytujące uczucie, sygnalizujące, że coś jest nie tak, nie dawało jej spokoju. Gdy wyszli za próg, zrozumiała, dlaczego. Naprzeciw sekretnego wyjścia z twierdzy od lat zajmowanej przez Veitte stało dwóch rycerzy Zakonu Róż i jakiś mag w barwach Bractwa. Nekromanta naprawdę wyglądał na zaskoczonego, gdy jeden ze zbrojnych obezwładnił go za pomocą jakiegoś prostego zaklęcia. Na jego twarzy pojawił się wyraz jeszcze większego zdziwienia, gdy stojący obok mag siłą własnego czaru dosłownie wepchnął dopiero co wypowiedziane przez Veitte zaklęcie z powrotem w usta nekromanty. W chwilę później było już po wszystkim. Daennei była w szoku. Jeśli w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, co się wokoło dzieje, to z pewnością jej świadomość była mocno ograniczona. Mag idący obok niej nie mógł tego nie zauważyć. I dostrzegł coś jeszcze. Coś, czego ona, zważywszy na swój stan i zaaplikowane jej zaklęcia osłabiające magiczne zdolności, nie mogła wyczuć.
Kilka razy ktoś ją popchnął. Pewnikiem jeden z rycerzy. Poprowadzili więźniów na plac przed główną bramą twierdzy. Dopiero tam pojmana kobieta nieco oprzytomniała. I zaraz spostrzegła, że zarówno jej współwięźniowie, jak i rycerze wraz z magiem gdzieś zniknęli. Rozejrzała się wokoło. Nie wiedziała, jak długo tu stała. Nie mogła się skoncentrować. Rozproszone myśli rozbiegały się po wszystkich zakamarkach umysłu gdy tylko próbowała poskładać je w jakąś całość. Widziała grupki rycerzy stojących w różnych miejscach na placu i wokół twierdzy. Byli tu także magowie w szatach typowych dla członków Bractwa Róż.
Spojrzała w stronę bramy, przez którą przechodziła idąc do twierdzy. I wtedy go zobaczyła. Nie mogło byś mowy o pomyłce. To musiał być d'Averc. Powlekła się ku bramie. Przechodząc obok niego, chciała spuścić głowę, żeby nie widział wyrazu jej twarzy. Nie zdołała. Znów zobaczyła te niezwykłe, błękitne jak letnie niebo oczy. A w nich wyraz politowania. I nic więcej. Nie podszedł do niej. Nic nie powiedział. Stał przy portyku i rozmawiał z jakimś zbrojnym w barwach Zakonu. Miał na sobie jasną szatę i błękitny płaszcz przerzucony przez jedno ramię. Dostrzegła fragment wyhaftowanej na nim srebrno-białej róży. O magach z Bractwa i rycerzach z Zakonu mówiono niegdyś, że są „białymi różami wśród gnijących chwastów”, bo zajmowali się między innymi tępieniem wszelkich przejawów nekromancji i innego plugastwa. Dlatego właśnie jako swój symbol przyjęli białą różę i to od niej wywodziły się nazwy obu zgromadzeń.
D'Averc zupełnie zignorował mijającą go Daennei. Jakby nie zasługiwała na jego uwagę. Jakby była nikim, a cała przeszłość przestała się nagle liczyć. Wrócił do przerwanej rozmowy. Wiatr bawił się jego ognistymi włosami. A ona tłumiła w sobie płacz. Chciała krzyknąć, że to wszystko pomyłka, ale wiedziała, że i tak by jej nie uwierzył. To był już koniec. Marzeń, nadziei, szans. Wszystkiego.
Przeszła przez pozostałości bramy. Widziała straże i krążących po okolicy magów z Bractwa. Nie było szans na ucieczkę. Zresztą, każda taka próba byłaby jednoznaczna z przyznaniem się do winy. Spuściła głowę i ruszyła drogą w dół. I tak już uznano ją za winną, pomyślała. Więc co to właściwie za różnica?
-Przykro mi, ale nikt nie może opuszczać terenu twierdzy. – Usłyszała głos strażnika stojącego przy pozostałościach zewnętrznego muru. Zawróciła zrezygnowana. Powlokła się w górę, z powrotem ku twierdzy. Nigdzie nie widziała pozostałych schwytanych. Za to widziała porąbane na kawałki szkielety, które jeszcze przed chwilą były ożywionymi żołnierzami Veitte. Za to widziała porąbane na kawałki szkielety, które jeszcze przed chwilą były ożywionymi żołnierzami Veitte. Widziała też ludzi uwolnionych z lochów twierdzy. Było ich niewielu. Kilkoro dzieci, najpewniej pochodzących z biednych, wieśniackich rodzin, w których nikt zbytnio nie przejmował się zaginięciem jednego potomka, gdyż na jego miejsce zaraz pojawiał się następny, a nawet, jeśli nie, to przynajmniej było o jedną gębę mniej do wykarmienia. Nikt ich nie szukał, a Veitte mógł je porywać bezkarnie. I eksperymentować.
Czuła się słaba. Nie wiedziała, czy to skutek jakiegoś dyskretnie rzuconego zaklęcia, czy też wynik szoku, jakiego doznała. I szczerze mówiąc, niewiele ją to obchodziło. Obrazy przed oczami stawały się rozmyte. Szła chwiejnie, zataczając się, jakby była pijana. Ale gdy dostrzegła siedzącą pod murem dwójkę dzieci, nagle oprzytomniała. Malec, najwyżej pięcioletni, przyciskał do rany na czole kawałek niezbyt czystej gazy. Nikt nie pofatygował się, by go opatrzyć. Szkolono ją w sztuce uzdrawiania. I nauczono, że nie wolno odmawiać rannemu czy choremu pomocy. Dobrze to zapamiętała.
Podeszła do kulących się pod murem dzieci. O dziwo wcale się jej nie przestraszyły. Odwróciła się do strażników plecami i ostrożnie wyciągnęła z torby mały flakonik z ciemnozieloną cieczą. Rozsmarowała kilka kropli na ranie, wyszeptała krótką magiczną formułę i owinęła czoło dziecka kawałkiem tkaniny oderwanej ze swojej własnej szaty. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Nie związano jej. Nie kazano pilnować straży. Może myśleli, że to zbędne? Że była zupełnie bezbronna i tak czy inaczej nie mogła uciec? A może ignorowali ją, by poznęcać się nad nią psychicznie? Żeby poczuła się nikim? Zupełnym zerem, które nikogo nie obchodzi? Nie wiedziała. Ale nie zamierzała się poddawać. Zdawała sobie sprawę z tego, że prawdopodobieństwo, iż przeżyje najbliższych kilka dni jest prawie równe zeru. Jednak słowo „prawie” zawsze oznaczało, że są jakieś alternatywy, jakieś szanse na przetrwanie. Gdzieś na pewno są. Wystarczyło je tylko znaleźć.
Chciało jej się płakać. Wstała i ruszyła przed siebie, nie zastanawiając się dokąd właściwie zmierza. Gdy drogę zagrodził jej wysoki mur obronny, po prostu skręciła i pomaszerowała wzdłuż kamiennej ściany. Za twierdzę. W cień. Jak najdalej od tego wszystkiego. Jak najdalej od NIEGO, od maga o błękitnych oczach. Walczyła sama ze sobą, z poczuciem niemocy i świadomością, w jak beznadziejnej sytuacji właśnie się znalazła. Wcale nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że Veitte to wszystko zaplanował. Żeby zobaczyć, jak ona traci wszystko, co dla niej drogie i w końcu ginie z rąk własnych przyjaciół z Bractwa…
-Nie bój się. – Powiedziała nagle dziewczynka, tuląca małego chłopca, którego Daennei przed chwilą opatrzyła. – Będzie dobrze. Zobaczysz. – Jej głos wcale nie brzmiał jak głos dziecka. Był zupełnie pozbawiony emocji. Martwy. I miał to dziwne, ledwo słyszalne, metaliczne brzmienie.
-Nie bój się. – Powtórzyła dziewczynka. I pogładziła kasztanowe włosy kobiety swoją małą, umorusaną błotem rączką. Daennei poczuła nagły zawrót głowy. Świat wokoło zakołysał się i rozmazał w dziesiątki barwnych plam.
-Ty masz dobre serce. O, tutaj… - Dziewczynka dotknęła palcem koszuli kobiety. – Oni o tym nie wiedzą. Jeszcze nie. Ale będzie dobrze… - Głos dziecka brzmiał coraz bardziej nieludzko, obco, strasznie. To Wyrocznia – zdążyła pomyśleć kobieta. A potem myśli zerwały się z uwięzi i utonęły w mętnym chaosie obdartych ze znaczeń słów.
Gdy się ocknęła, dziewczynka spała. Teraz była pewna. Trafiła na Wyrocznię! Ale skąd ona wzięła się tutaj, w twierdzy? Wiedziała, że takich dzieci rodzice zwykle pozbywali się gdy tylko pojawiły się pierwsze objawy tego, co większość wiejskich kapłanów określała mianem „opętania”. Wyrocznie nie żyły więc długo. Ginęły w lasach koło wsi i miast, z których je wypędzano. Z głodu, z zimna lub rozszarpywane przez dzikie zwierzęta. Ale kobieta wiedziała, że każde z tych dzieci zmarłoby i tak, dożywszy najwyżej dziewięciu, może dziesięciu lat. Wtedy zanikał dany im talent. I zabierał ze sobą życie. Pamiętała, że wiele czytała na ten temat w księgach zgromadzonych w bibliotekach Zakonu i Bractwa Róż. Jednak żaden uczony mag czy kapłan nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak właśnie się działo. Nikt nie był w stanie odkryć, czemu Wyrocznie skazane były na śmierć w tak młodym wieku.
Daennei spojrzała na śpiące dziecko. Sen był typową reakcją obserwowaną po Transie. Jako mag wiedziała o tym dobrze. Ostrożnie pogładziła czoło dziewczynki. Mogła liczyć sobie siedem, najwyżej osiem wiosen. Niewiele lat życia jej zatem zostało.
-Śpij, kochanie. – Powiedziała cicho, sama nie wiedząc skąd właściwie te słowa wzięły się w jej głowie. – Ciesz się życiem. A może kiedyś spotkamy się po drugiej stronie? I może nam obu będzie tam lepiej niż tu?
Wstała powoli, wciąż czując zawroty głowy. Oparła się o mur, bojąc się, że za chwilę straci równowagę. Słyszała trąby, którymi rycerze z Zakonu wzywali do wymarszu. Westchnęła cicho. Jej koniec nadszedł. Oto zabrzmiały trąby i świat rozsypał się, grzebiąc pod gruzami nadzieję i prawdę… i mnie, pomyślała z goryczą. Przesunęła dłonią po szorstkiej powierzchni kamiennego muru. I wtedy mur się do niej uśmiechnął. A gwoli ścisłości, uśmiechnęła się kamienna gęba, która nagle się z niego wyłoniła.
Odurzyli mnie czymś, otruli, łajdacy, pomyślała. W obecność jednej z Wyroczni była jeszcze w stanie uwierzyć, ale w uśmiechające się szelmowsko mury – już nie. Odsunęła się o kilka kroków i rozejrzała wokoło udając, że nic dziwnego nie widzi. Przed wzrokiem stojącego przy bramie d'Averca, maga o ognistych włosach, krył ją cień twierdzy. Cieszyła się, że jego niezwykłe, błękitne oczy nie widziały łez, które spływały po jej twarzy, gdy podszedł do niej jeden z rycerzy Zakonu. Głos trąb wzywał. Łańcuch w rękach zbrojnego zabrzęczał. Jakoś dziwnie. Jakby dźwięk dochodził z daleka. I wtedy dwa wielkie łapska, wyglądające jak wyciosane z kamienia zacisnęły się na korpusie rycerza. Kobiecie krzyk uwiązł w gardle. Nie wiedziała, co się dzieje.
-B-i-e-g-n-i-j! – Powiedział jakiś głos, brzmiący jak dudnienie kamieni staczających się po stoku.
-Biegnij! – Krzyknął mały chłopiec, któremu opatrzyła ranę na czole.
-Biegnij! – Śpiewały chórem półmaterialne twarze wyłaniające się z murów twierdzy, jakby te zamiast kamieniami, obłożono brudną błoną o barwie skał. Twarze zmarłych zakopanych pod murami dawno, dawno temu.
Nie wiedziała co robić. Czuła barierę rozciągniętą nad całą twierdzą. Nikt poza rycerzami Zakonu i członkami Bractwa Róż przez nią nie przejdzie. Przynajmniej nie jako żywy. I wtedy zobaczyła formujące się w murze przejście, które było jednocześnie przerwą w kopule magicznej bariery. Daennei nie rozumiała co i dlaczego dzieje się wokół niej. Ale nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać. Jeśli miała udowodnić swoją niewinność, musiała się spieszyć. Bo co do tego, że była to ostatnia dana jej szansa, nie miała najmniejszej nawet wątpliwości. Pobiegła. Przez dziurę w murze i dalej w dół stoku. Podkasała szatę, mając gdzieś tak zwane „dobre obyczaje” i szeroko pojętą przyzwoitość.
Tymczasem rycerz stojący przy murze za twierdzą zamrugał, poddając w wątpliwość informacje, które do mózgu chwilę wcześniej przesłały jego oczy. Nie wiedział, co się stało. A jedynym, co pamiętał, był fakt, że jeszcze przed sekundą stała przed nim ta pojmana kobieta, a teraz nie było nikogo. Zanim otrząsnął się z zaskoczenia i wszczął alarm, minęło kilka chwil. D'Averc był szybszy. Jeszcze zanim okolicę wypełnił głos trąb ogłaszających alarm, on pędził już stokiem w dół w towarzystwie dwóch innych magów z Bractwa.
Daennei biegła w dół, lawirując między rosnącymi tu wyjątkowo gęsto drzewami. Wiedziała, że ma mało czasu. Wiedziała, że ją ścigają. Że ON ją ściga. Jedyną rzeczą, która dawała jej przewagę był fakt, że oni nie mieli pojęcia, dokąd biegnie. A ona znała trasę aż nazbyt dobrze. Pod stopami zgrzytały kamienie. I kawałki kości. Gdy zobaczyła prześwit między drzewami, wiedziała, że jest już blisko. Zatrzymała się przed jednym z wielkich drzew otaczających polanę, po czym ostrożnie wyjrzała ze swej kryjówki.
Nie było tu ani wielkiego ołtarza podobnego do któregoś z tych przedstawionych na ilustracjach w wielu księgach bibliotek Bractwa Róż ani magicznych symboli wypalonych na ziemi. Nie było też świec ani nagich kobiet kręcących w transie gołymi tyłkami, jak to opisywało wielu znanych dworskich pisarzy, tworzących swe głupie dzieła głównie ku uciesze nie bardziej inteligentnych magnatów i ich nałożnic. Veitte najwyraźniej kichał zarówno na dworskie opowiastki jak i na magiczne księgi. On w ogóle miał gdzieś wszystko poza własnym interesem. Dlatego też na polanie leżał tylko pień niedawno przewróconego drzewa, przy którym paliło się małe ognisko. I nie byłoby w tej scenie nic szczególnie niezwykłego, gdyby nie dwa fakty. Po pierwsze, ogień był niebiesko-granatowy, a po drugie do pnia przywiązany był trup o zmasakrowanej twarzy i odciętych dłoniach.
-Możesz stamtąd wyjść, laleczko. – Powiedział nagle Veitte. Nie wiedziała, jakim cudem zdołał uciec i dotrzeć tu tak szybko. Nie miało to jednak większego znaczenia. Teraz najważniejsze było to, że już przystąpił do realizacji swojego planu, o którym tyle jej opowiadał i który napełniał ją prawdziwym przerażeniem.
–Już się bałem, że nie przyjdziesz… - Kontynuował nekromanta. - Ale jednak to prawda, co o tobie mówią – zawsze przybywasz na czas.
Zagadać go, pomyślała, to moja jedyna szansa. Zająć do czasu, gdy przybędzie pościg. Dać im szansę na atak z zaskoczenia. A potem niech się, kurwa, dzieje, co chce.
Wyszła zza drzew. Wyprostowana. Dumna. Ruszyła wolno w stronę zwalonego pnia. W myślach powtarzała zaklęcie ochronne. Nie miała pojęcia, jak Veitte pokonał czar rzucony na nich przez maga, który ich pojmał. Czuła jednak, że na nią jego moc wciąż działa. I nie była to pocieszająca informacja. Nie miała jednak wyjścia. Teraz nie miała też nic do stracenia, bo wszystko to, na czym naprawdę jej zależało, odebrano jej tam, na placu przed twierdzą.
Wypowiedziała krótkie zaklęcie. Snop iskier pomknął w stronę przewróconego drzewa, nie czyniąc mu jednak większej szkody. Gdyby nie zaklęcie blokujące, ten czar mógłby puścić z dymem spory kawał lasu.
-Zawsze lubiłem fajerwerki, laleczko. – Powiedział Veitte, a jego usta wygięły się lekko w drapieżnym uśmiechu. – Chciałaś mnie oszukać, udając sprzymierzeńca, a potem zdradzić. To takie niehonorowe, nie sądzisz? Zaplanowałaś sobie wszystko. A tu niespodzianka – JA byłem szybszy. Wprawdzie z początku planowałem popatrzeć sobie jak ten mag, na którego ukradkiem zerkasz z taką miłością, własnoręcznie wykona na tobie wyrok Bractwa, ale zmieniłem zdanie. Skoro przychodzisz tu osobiście, oferując mi swoją śmierć, nie mogę takiej oferty odrzucić. To byłoby nierozsądne, a nawet zakrawałoby na głupotę, nieprawdaż? Zawsze szczerze nienawidziłem głupoty, laleczko.
-Wiesz, czego ja szczerze nienawidzę, Veitte? – Zapytała, stanąwszy przed nekromantą.
-Wiem. – Powiedział, zaciskając palce na jej karku. - Znam cię lepiej niż myślisz. Obserwowałem cię od bardzo dawna. I widziałem, że gdyby nie ci staroświeccy zwierzchnicy Bractwa, którzy krzywo patrzą na siostry wśród Róż, osiągnęłabyś szczyty, laleczko. No, nie patrz tak na mnie. Przecież wiesz, że to prawda. Masz wielki talent, a całe dnie spędzasz w bibliotece i szpitalu. Czy to sprawiedliwe?
-Zrób mi tę łaskę i zamilknij.
-Dlaczego? Bo prawda w oczy kole? Bo mówię to, o czym wszyscy Sprzymierzeni milczą? Ja jestem wolny, laleczko. Mogę mówić, co chcę. Łącznie ze skrywaną przez wszystkich prawdą.
-Wypaczasz prawdę dla własnych korzyści.
-Jak wszyscy. To natura ludzka. To właśnie jest inteligencja, laleczko. Umiejętność naginania reguł rządzących światem do własnych potrzeb.
-Powiedz to wszystkim tym ludziom, których zamordowałeś. Powiedz to dzieciom, których krew wsiąkła w kamienne podłogi twej twierdzy… echa ich wrzasków jeszcze w niej czasem słychać, wiesz?
-Wiesz co? Zamiast tego wszystkiego, powiem coś TOBIE. Tak od serca. Zanim zdechniesz jak pies. Powiem ci coś, bo myślę, że mimo wszystko warto. Nie jesteś taka jak oni. I nigdy nie będziesz. Zbyt wielu magów spośród twoich przodków parało się wolną magią, nekromancją. Masz to we krwi, laleczko. I nic na to nie poradzisz. Mogłaś wysoko zajść. Mogłaś być kimś. Mogłaś mieć wszystko. Ale spieprzyłaś sprawę. Na własne, osobiste życzenie. Zapamiętaj to. I pozdrów ode mnie te dzieciaki. Pozdrów je w piekle, do którego zaraz trafisz.
-Jestem sobą. Nie którymś z moich przodków, Veitte. Mam wolną wolę. I to pieprzone „prawo wyboru”! – Krzyknęła. I zaczęła w myślach recytować magiczną formułę. Zaśmiał się. Upiornie. Nieludzko.
-Tak ci się tylko wydaje, laleczko.
- D'Averc, wybacz mi… - Wyszeptała, nie przerywając bezgłośnej inkantacji.
-Wybacz jej, że cię kocha, skurwysynie! – Krzyknął Veitte, pewny, że na polanie nie ma nikogo poza nimi i trupem przywiązanym do drzewa. - Wybacz jej, że jest tylko głupią babą, podległą idiotycznym emocjom! Wybacz jej, pieprzony magu, gdziekolwiek teraz jesteś!
-Głupiś. – Powiedział spokojnie d'Averc, wyłaniając się z zarośli okalających polanę.
-No proszę, i któż to zaszczycił nas swą obecnością? Powitać, powitać szanownego pana. – Veitte zgiął się w parodii ukłonu, uderzając przy tym głową Daennei o ziemię. I wtedy właśnie popełnił pierwszy i bynajmniej nie ostatni błąd. Chwila nieuwagi, nawet najkrótsza, zwykle bywa bardzo kosztowna. A tym razem była akurat dostatecznie długa, by pozwolić kobiecie na wyciągnięcie zza pasa maleńkiego flakonika. Wyglądał na pusty. Ale nawet najgłupszy mag, gdyby go zobaczył, wiedziałby, że pusty nie jest i że moment, w którym widzi się taki właśnie flakonik w rękach wroga jest ostatnią szansą na ucieczkę. Veitte jednak nie zdążył go w porę zobaczyć.
-Można spytać, co zacnego gościa przywiodło do naszej siedziby? – Mówił dalej. Jego głos był jak zawsze zimny i pozbawiony emocji. Wiatr szarpał kruczoczarne włosy nekromanty. - Czyżby to chęć obejrzenia przedniego przedstawienia? Tedy zapraszam…
I wtedy właśnie zaklęcie, które w myślach formowała Daennei eksplodowało. Najpierw był wielki rozbłysk, a potem pojawiły się robaki. Tysiące wijących się larw wypełzło z ziemi i ruszyło w stronę Veitte. Na twarzy nekromanty pojawił się wyraz zdziwienia. I podziwu. Nie czekał na ciąg dalszy. Wykrzyczał magiczną formułę. Granatowo-niebieskie płomienie ogniska zmieniły się nagle w sięgający nieba słup ognia, od którego co chwila odrywały się płonące strzępy, spadające na polanę niczym grad pocisków. A w słupie ognia Daennei zobaczyła coś, co przypominało Bramy, jakie widziała na ilustracjach w kronikach Zakonu. Przejścia do domeny Duchów, drzwi do świata wyższych bytów.
Kobieta chciała umknąć przed ognistą śmiercią spadającą z nieba, ale potknęła się o coś. Zerknęła na leżący obok jej buta przedmiot. I zachłysnęła się powietrzem. Teraz już wiedziała, gdzie podziały się dłonie trupa przywiązanego do drzewa. Spojrzała w niebo. Flakonik, który trzymała w dłoni upadł na ziemię i pękł. A ona zaczęła wrzeszczeć. Przeraźliwie. Tak, że kryjący się za drzewami rycerze i magowie musieli zatkać uszy. Niewiele im to jednak pomogło. Kobieta krzyczała, a z każdą chwilą jej własny głos wydawał jej się bardziej obcy. I wtedy właśnie zapanowała ciemność. Nie było już ani słupa ognia ani drzewa z trupem. Zdawało jej się, że tonie. A po chwili z ciemności wyłoniły się postacie.
-Będzie dobrze. – Powiedziała Wyrocznia z twierdzy. Obok stał ten mały chłopczyk z opatrunkiem na czole. Miał w piersi dziurę wypaloną przez magiczny pocisk.
-Dasz sobie radę… – Pocieszał dziadek Daennei. Martwy od kilkunastu lat. Na czole miał znak, który przed egzekucją wypala się na głowach ludzi oskarżonych o nekromancję.
-Teraz wszystko się zmieni… - Przekonywał jakiś martwy rycerz, którego widziała po raz pierwszy w życiu. W miejscu połowy twarzy miał krwawą miazgę, z której wystawały kawałki kości. W tle słychać było odgłosy walki. Echa. I inkantacje. Daennei czuła zapach magii. Dopalających się zaklęć. A potem była już tylko cisza… Zacisnęła powieki. A gdy otworzyła oczy, widziała tylko wirujące kolorowe plamy. Zamrugała. I zobaczyła burzę włosów barwy ognia i błękitne oczy, przed których wzrokiem zawsze uciekała. Mag miał poparzone dłonie oraz ubrudzoną błotem i krwią szatę.
Rozejrzała się wokoło. Polanka wyglądała jak pole po bitwie. Widziała rycerzy Zakonu i magów z Bractwa. Płaszcze z wyhaftowanymi różami łopotały na wietrze. Nie wyczuła obecności Veitte. Jednak wśród unoszących się w powietrzu śladów magii znalazła niknącą smugę energii mogącą być tylko znakiem Śmierci, która zabrała nekromantę. Znakiem gasnącego życia.
-Tak więc doczekałam się wreszcie końca, jaki mi się należał. – Powiedziała Daennei, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Ale nie było w nim ani ciepła ani radości. Tylko gorycz. - Za dziadków i wujów – za wszystkich ludzi w mojej rodzinie, którzy skrycie praktykowali wolną magię.
-Mój ojciec był nekromantą. I nawet się z tym nie krył. – D'Averc wzruszył ramionami. Siedział na spalonej ziemi, tuż obok niej. - Twoi przodkowie się dla mnie nie liczą. Nie przyszedłem tu, by wykonać wyrok. Bo nie ma żadnego wyroku. Pomyliliśmy się. Przez naszą własną głupotę omal nie popełniliśmy tak tragicznego błędu…
-Ta rzeczywistość jest okrutna. – Powiedziała, przerywając mu. – Codziennie popełniane są błędy o jeszcze gorszych skutkach. A świat się przez to jak dotąd nie zawalił. Teraz wybacz, pora mi w drogę…
-Nie. – Powiedział niespodziewanie. Klękając. Po rycersku. I czyniąc całą scenę równie kiczowatą, co te z wielu rycerskich legend, które czasem czytała przesiadując w bibliotece Zakonu. Nie przeszkadzało jej to. W ogóle już nic jej nie obchodziło. A rycerze Zakonu i magowie z Bractwa stali wokół i patrzyli. Na syna nekromanty i kobietę z wyklętego rodu. Patrzyli na nich wszyscy. Z szacunkiem, nie pogardą.
Przytulił ją. Mocno. A powietrze wcale nie pachniało słodkimi malinami, tylko dymem, krwią i dopalającą się magią. Wokoło nie rosły białe kwiaty – była tylko spalona, splamiona szkarłatem ziemia. Nie było ani słodko ani pięknie. Ale było naprawdę.

***

Podobno nigdy nie dowiedziała się, że była „po drugiej stronie”, że to ona zamknęła Bramę… i to od wewnątrz. Ale może to i lepiej. Dla niej. Chociaż niektórzy w Bractwie jeszcze długo po owym zajściu twierdzili, że zataiła prawdę, że pamiętała, co się wówczas stało, nikt jednakże nigdy o nic nie zapytał. Poza jedną osobą. I kobieta odpowiedziała. Jeden jedyny raz. A mag o błękitnych oczach uśmiechnął się tylko. I jak każdego ranka poprowadził ją za rękę drogą wśród ciernistych krzewów o drobnych, białych kwiatach, rosnących w ogrodach, odgradzających siedzibę Bractwa i Zakonu od reszty świata.


Almare.
komentarz[7] |

Komentarze do "Wyrok"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Inspiracje ku...
   Egipscy Bogow...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.027523 sek. pg: