..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Nie wszystko złoto, co się świeci



Jest kilka osób, z którymi nie lubię się spotykać i nie cierpię rozmawiać. Jedną z nich jest niewątpliwie biskup. Jest on jednak swoistym wyjątkiem, bo z nim muszę rozmawiać. Czasem nawet opłaca się to robić, bo do kieszeni może wpaść po takiej rozmowie jakiś grosz.
Podstarzały mężczyzna przypominający szczura poprowadził mnie do apartamentów biskupa. Nie ważne, że znam już drogę. Etykieta to etykieta i ktoś o moim fachu niewiele może na nią poradzić.
Biskup siedział za biurkiem i przeglądał jakieś papiery, prychając co chwila z dezaprobatą. Odczekałam długą chwilę zanim mnie zauważył i dał znak żebym usiadła, co też skwapliwie zrobiłam, jako że bolały mnie nogi po marszu przez miasto.
- No przecież wiem, że to było w Tronthaim, nie musi tego powtarzać…-mamrotał przerzucając strony.
- Ekscelencjo…- powiedziałam lekko naglącym tonem, gdyż znudziło mnie już czekanie – wzywałeś mnie?
- Co…? A tak, racja…- odłożył papiery na bok i spojrzał na mnie spode łba. Cóż za zmiana! Normalnie patrzy na mnie, jakby chciał mi wydłubać oczy, a teraz tylko takie pochmurne spojrzenie? Jest pod wrażeniem (nie kryję, że pozytywnym) – Maria de Valés…? – zapytał, jakby było to konieczne. Doskonale wiedział, kto przed nim stoi (gwoli ścisłości to siedzi, ale co tam), chyba, że coś mu skutecznie zamroczyło mózg (nie śmiem nawet zgadywać, co to mogłoby być).
- Tak, ekscelencjo. – skłoniłam się lekko, aby okazać szacunek – Do czego jestem potrzebna?
- Cóż… – czy tylko mi się zdaje, czy wolałby wcale mnie nie wzywać? Skoro tak, to naprawdę mógł tego nie robić – Jesteś egzorcystą i potrzebna jest twoja pomoc…- nie cierpię, kiedy mówią egzorcystą. Czy tak trudno jest powiedzieć „egzorcystką”? – Powiedz mi, ile masz lat?
- Miesiąc temu skończyłam dwadzieścia dziewięć. – pominę milczeniem kwestię, że kobiety nie powinno pytać się o wiek.
- Masz zatem doświadczenie w swojej profesji. Przekonamy się, jak duże. – wyciągnął kartkę ze sterty na biurku.- Napisał do mnie proboszcz z Cambrésis. Twierdzi, że w jego parafii panoszy się zło i podejrzewa działanie demona. Chciałem wysłać do niego inkwizytora, ów ksiądz jednak kategorycznie się nie zgodził. Żąda przybycia egzorcysty i…
- …i jego ekscelencja mnie tam posyła? – podpowiedziałam delikatnie, bo wyglądało na to, że biskupowi zabrakło słów. Oczywiście pojadę, dziwi mnie jednak, że biskup wybrał właśnie mnie. Nie lubił mnie i nigdy tego nie krył, a co za tym idzie, rzadko kiedy przydzielał mi jakieś przyzwoite zadanie. Czyżby reszta egzorcystów wyjechała w nagłym pośpiechu?
- Oczywiście. Zajmij się tym szybko i skutecznie. Nie mam nikogo innego pod ręką – więc jednak….
- Oczywiście, ekscelencjo. Wyruszę jak najszybciej.
- Znakomicie. – ależ ekscelencjo, nie musisz się tak cieszyć! Wziął jakąś kartkę i napisał na niej pospiesznie kilka słów. Podał mi ją i kazał iść do skrybów, którzy przy okazji zajmowali się wydawaniem funduszy na „misje”.
Ukłoniłam się i pospiesznie wyszłam. Miałam już dość towarzystwa biskupa, nie mówiąc już o smrodzie jego perfum. Zerknęłam na kartkę. Sto dukatów. Starczy. Aż nadto.
Skryba niechętnie wydał mi pieniądze (on też mnie nie lubił, być może dlatego, że dałam mu kiedyś lekcję, jak powinien traktować kobiety; z tego co widzę, to zachowała się po tym wydarzeniu pamiątka, w postaci braku dwóch przednich zębów).
Wróciłam do gospody „Pod Zdechłym Kotem” (skąd oni wytrzasnęli tę nazwę?!), gdzie miałam swoją kwaterę. Później będę musiała znaleźć Żyłę i Bernarda, co raczej nie będzie trudne, znając ich zamiłowanie do tanich dziewek. Tu, w Jurgensburgu, nie było trudno o znalezienie domu schadzek. Na szczęście, Żyła chodził tylko do jednego, znajdującego się koło portu. Śmierdziało tam do nieboskiej potęgi i nie mogłam zrozumieć, jak on może tam chodzić. A fakt, że udawało mu się ciągnąć za sobą Bernarda, był dla mnie po prostu niezrozumiały.
Było strasznie gorąco i nie bardzo chciało mi się teraz szukać Żyły. Położyłam się na łóżku (jeśli tę dechę nakrytą starym workiem można nazwać łóżkiem) i zapatrzyłam się na sufit.
- Dlaczego tu musi tak cholernie śmierdzieć? – przechyliłam się na bok i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, skąd ten smród dochodzi. Pod drzwiami musiał stać Żyłą i cuchnął tak, że czułam go aż tutaj. Usłyszałam walenie do drzwi.
- No już, idę…! – wymruczałam pod nosem, bo na nic więcej nie było mnie stać.
Uchyliłam drzwi. Rzeczywiście stał tam Żyła razem z Bernardem. Mój nos jak widać mnie nie zmylił. Wpuściłam ich do środka godząc się z tym, że w moim pokoju zagości odór towarzyszący chłopakom.
- Co jest Żyła? Znowu jakąś dziwkę wystraszyłeś? – zdarzało mu się to aż nazbyt często (głownie z powodu jego zachowania w łóżku, które miałam kiedyś nieprzyjemność obserwować).
Uśmiechnął się tylko, co chyba znaczyło, że tak. Bernard stał w kącie i czyścił paznokcie nożem.
- Słuchaj Żyła. Wiesz gdzie jest Cambrésis?
- Na granicy…- zastanowił się przez chwilę – pomiędzy Remair i Brzozownicą.
- Daleko… - trzeba będzie załatwić porządne konie.
- A co? – spojrzał na mnie z błyskiem w oku – Maria, jest robota?
Nawet Bernard, który do tej pory nawet się nie ruszył (poza czyszczeniem paznokci) podniósł głowę na dźwięk słowa „robota”. Dla niego znaczyło to tyle samo, co „forsa”.
- Jest robota, Żyła, ale nic nie dostaniemy. Od biskupa, zlecona, to forsy nie będzie. Zobaczymy…
Bernard włożył nóż do pochwy i podszedł do okna. Czasami zastanawiam się, jak taki facet mógł zostać zabójcą i to w dodatku dobrym. Wydaje się być raczej biednym żebrakiem albo znudzonym życiem trupem. No dobra, to było złe porównanie.
Żyła zaczął grzebać w kieszeni i wyjął jakiś mały rulonik. Rozwinął go i położył na łóżku. To była mapa.
- To jest Cambrésis – wskazał palcem punkt na samej krawędzi mapy – A tu Jurgensburg – wskazał na plamę na drugim krańcu mapy.
- Żyła, ty sobie jaja robisz! – właściwie, to co to zmienia? – Bernard, załatwisz nam trzy silne konie?
- Na kiedy?
- Jutro rano.
Nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową. Wiedziałam, że mogę na nim polegać. Jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Tak samo jak Żyła. Ale z nim jest inna historia. On ma u mnie dług wdzięczności.
Umówiliśmy się, że jutro rano wszystko jest gotowe. Bernard załatwia konie, a Żyła „inne sprawy”, Bóg jeden wie jakie.
Ja nie miałam z kolei nic do roboty (nie ukrywam, że bardzo mi to odpowiadało), więc uznałam, że dobrze byłoby skoczyć do portu i rozliczyć się z Twardorękim Piotrem, któremu wisiałam sporą sumę pieniędzy, mianowicie dwadzieścia dukatów. Niedobrze było mieć dług wobec Piotra. Szczerze mówiąc, to nawet nie pamiętam, kiedy i po co pożyczyłam od niego te pieniądze.
Wyprawa do portu nie jest najprzyjemniejszą rzeczą, jaką można zrobić w Jurgensburgu i człowiek z reguły unika jak ognia sytuacji, w której musiałby się tam udać. I to nie ze względu na panujący tam smród (do którego można było szybko przywyknąć), ale z powodu grasujących tam pijaków i innych wyrzutków skorych do bijatyk.
Nie stanowiłam wyjątku w tej kwestii. Teoretycznie, umiałabym się obronić, bo sztyletem czy lekkim mieczem posłużyć się potrafię, ale nienawidzę momentów, kiedy mój wątpliwy kunszt walki zostaje wystawiony na próbę. Z tego właśnie powodu, ciągam przy sobie Żyłę i Bernarda. Nie jedno już razem przeszliśmy i możemy ufać sobie nawzajem. Nie znaczy to oczywiście, że jesteśmy przyjaciółmi. Jesteśmy po prostu dobrze dobraną bandą.
Było już dobrze po południu, kiedy doszłam do portu. Miałam szczęście, bo Twardoręki stał niedaleko magazynów, więc nie musiałam zapuszczać się w cuchnący rybami labirynt.
Piotr dojrzał mnie już z daleka. Najwidoczniej domyślił się, że chcę spłacić dług, bo rozpromienił się na mój widok. Był rosłym mężczyzną w kwiecie wieku. Jego spalona słońcem skóra przybrała odcień zbliżony do koloru miedzi, co uwidoczniało siwe pasma w rudo-brązowych włosach. Miał lekki chód i dłonie zaciśnięte w pięści. Wypisz wymaluj, stary wilk morski.
- Kogóż to moje oczy widzą! – zawołał, kiedy podszedł bliżej – Maria, czyżbyś przyszła spłacić dług?
- Dokładnie. Dwadzieścia dukatów. – podałam mu sakiewkę z pieniędzmi.
- Interesy z tobą, to przyjemność. – uśmiechnął się, ukazując pożółkłe zęby.
- Tak w ogóle, to po co ja od ciebie pożyczałam te pieniądze?
- Bo wzięłaś ode mnie dwie butelki wina z Rubello na kredyt.
- Aha. Naprawdę? – dziwne….
Pokiwał głową i odwrócił się, bo ktoś go zawołał. Pożegnał się i odszedł w stronę przystani, a ja znowu nie miałam co robić. Mogłabym iść do jakiejś karczmy, opić się piwa albo wina i pomyśleć trochę nad marnością swojego życia albo wrócić do swojej kwatery, walnąć się na łóżko i robić to samo. Cóż za różnorodność możliwości…! Ostatecznie, zdecydowałam się na tę drugą opcję.
Świtało, kiedy ruszyliśmy w drogę. Trzeba przyznać, że Bernard załatwił naprawdę silne konie. Żyła mnie zaskoczył i zaopatrzył nas w broń i parę innych rzeczy przydatnych podczas podróży.
Jechaliśmy w ciągu dnia, zatrzymując się tylko po to, żeby napoić konie, a pod wieczór zatrzymywaliśmy się w gospodach stojących wzdłuż traktu.
Do Cambrésis dojechaliśmy szóstego dnia w południe, wszyscy zmęczeni długą podróżą. Przejechaliśmy przez rynek pytając ludzi o drogę w stronę kościoła.
Kościół pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego, był okazałym budynkiem z czerwonej cegły. Jak widać, parafia była bogata. Świadczyły o tym wysokie wieże i przesadnie zdobione witraże.
Plebania była piętrowym budynkiem przytulonym do kościoła. Nie wyglądała zbyt okazale, choć może to tylko efekt brudnych okien?
Proboszcz ( jak wcześniej się dowiedziałam, nazywał się Gulch), był niskim mężczyzną o zasuszonej twarzy i chytrych oczkach. Zszarzała skóra nadawała mu wygląd wyjątkowo mizernego szczura. Cudem udało mi się uniknąć ściskania jego dłoni.
- Proboszcz Gulch, jak mniemam – skłoniłam lekko głowę – Maria de Valés, egzorcystka z Jurgnesburga.
- Nareszcie! O przepraszam…- zdał sobie sprawę, że palnął gafę – Zapraszam na plebanie, panią i…- spojrzał na Żyłę i Bernarda - …pani pomocników, tam państwa ugoszczę – wyraźnie się zmieszał, na widok wyposażenia obu moich towarzyszy.
Poprowadził nas na piętro. Miałam pewne opory przed wejściem na schody, które nie wyglądały na zbyt solidnie, ale cóż…mus to mus.
Korytarz był dość długi. Proboszcz otworzył pierwszy pokój po lewej stronie i wprowadził nas do środka, po czym pospiesznie wyszedł, mówiąc jeszcze, że przyjdzie później. I dobrze. Nie lubię księży.
Rzuciłam tobołek na łóżko, które uznałam za moje (Żyła położy się na tym worku z sianem, który leży w kącie, a Bernard ma coś ze sobą), a chłopcy rzucili się na swoje miejsca. Teraz trzeba było ustalić, co będziemy robić. Żaden problem. Zaraz im powiem, co mają do roboty.
- Żyła, pójdziesz do stajni i zajmiesz się końmi. Bernard, przejdziesz się po miasteczku, ale tak, żeby nikt cię nie widział. Później, pójdziecie się razem napić w gospodzie. – rzuciłam im znaczące spojrzenie – wieczorem się tu spotkamy i powiecie mi, czego się dowiedzieliście.
- Pewnie – powiedział Żyła i ulotnił się. szkoda, że jego zapach nie zrobił tego samego. Bernard został jeszcze w pokoju.
- Co? – rzuciłam mu pytające spojrzenie.
- Wierzysz, że coś tu się dzieje? – spytał – Że jest tu…demon? – w jego głosie słychać było ironię.
- Bernard, a co ja wiem? – rzuciłam mu porozumiewawcze spojrzenie – Nic nie wiem teraz, kiedyś. A wtedy, nic nie wiedziałam…- nawiązałam tu do pewnego wydarzenia i wiedziałam, że będzie wiedział, o co mi chodzi.
- Wiem. – złapał swój podręczny tobołek – Wiesz, że…
- Ja też. – uśmiechnęłam się do niego, a on wyszedł. Rozmowa była skończona.
Rozpakowałam się i uznałam, że dobrze byłoby iść do proboszcza i wypytać go o wszystko. Jeśli rzeczywiście jest tu jakiś demon, to muszę wiedzieć, jakiego rodzaju. Nie można walczyć z nieznanym przeciwnikiem.
Proboszcz, tak jak się spodziewałam, był w kościele. Gasił świece stojące wokół ołtarza. Przeżegnałam się i podeszłam do niego.
- Witam ojcze – powiedziałam cicho.
- Cccco?! – poderwał się jak oparzony – Ach, to pani. Ależ mnie pani przestraszyła!
- To nie było zamierzone. Chciałabym porozmawiać. Można? – spojrzałam na niego pytająco.
- Ależ oczywiście.
- Jak to się stało, że ksiądz zaczął podejrzewać działanie złego? – odgarnęłam niesforny kosmyk z twarzy.
- Trudno powiedzieć…- ależ oczywiście – Spotkała się pani ze składaniem ofiar z martwych ludzi?
- Oczywiście. Ofiary z dziewic, niemowląt, młodych mężczyzn…
- Nie, nie oto mi chodzi. – rozejrzał się dookoła, jakby sprawdzał, czy nikt nas nie podsłuchuje – Martwi ludzie wykopani z ziemi.
- O. – niezbyt mądra odpowiedź. – Cóż… nie spotkałam się osobiście z czymś takim, ale znana mi inkwizytorka opowiadała mi o podobnych przypadkach.
- Bo widzi pani…- zająknął się, szukając właściwych słów – Niektórzy twierdzą, że widzieli jak ktoś rozkopuje groby na cmentarzu. Ponoć widzieli też inne dziwne rzeczy.
No cóż, tego jeszcze nie było. Byłam już prawie pewna, że w Cambrésis jest demon, albo przynajmniej działa magia. Bardzo silna magia. Musiałam zrobić jeszcze jedną rzecz.
- Dziękuję za pomoc ojcze.- ukłoniłam mu się lekko i odeszłam.
Wróciłam do swojej kwatery. Wyjęłam z tobołka mały, misternie haftowany woreczek. Miałam tam zioła, o odurzającym działaniu. Zażywane w odpowiedniej ilości, wyostrzają zmysły i pozwalają wyczuć magiczne emanacje.
Wzięłam mięsisty liść o bordowej barwie i zaczęłam go rzuć. Jednocześnie, cicho odmawiałam De profundus clamavi ad Te Domine.
Choć miałam otwarte oczy, powoli przestawałam widzieć. Otoczyła mnie nieprzenikniona ciemność. Nie słyszałam żadnego dźwięku. Poczułam silne zawroty głowy, ale nie przerwałam litanii.
Poczułam delikatne ukłucie pod żebrami. Wpadłam w trans i zamknęłam oczy. Teraz zobaczyłam kilka świetlistych kształtów, które stopniowo ogromniały i stawały się coraz bardziej wyraźne. To była aura ludzi, przedmiotów, domów, zwierząt. Wyglądała zwyczajnie. Ale bardzo daleko ode mnie, tak małe, że niemal niemożliwe do zobaczenia, czaiło się coś złego. Ale szybko się zbliżało. Już wiedziała, co, a raczej kto, to jest. Wymacałam w woreczku małą pestkę, wyjęłam ją i połknęłam. Wstrząsnął mną dreszcz, ale wizja i otumanienie ustępowały.
Kiedy poczułam się już normalnie, wyszeptałam jedno słowo.
- Lughnasadh….
Otworzyłam oczy. Więc jednak. W Cambrésis jest demon. Nie jest bardzo potężny, ale wyjątkowo złośliwy i okrutny. Jego słabością jest to, że potrzebuje ludzkiego nosiciela. Inaczej, nie może zamanifestować swojej obecności. Jego wyznawcy składają mu ofiary z martwych ciał, szczególnie kobiet, choć na inne też nie będzie wybrzydzać.
Lughnasadh najchętniej przybiera postać urodziwego młodzieńca, a to dlatego, że jego pasją jest uwodzenie młodych (najlepiej ładnych) dziewcząt. Jakież to…demoniczne.
Byłam trochę zmęczona, jak zawsze po zażyciu ziół. Nawet pestka niewiele mi pomogła. Wręcz przeciwnie. Czułam w ustach tak ohydny smak, że chciało mi się rzygać. Ale niestety, nie czas teraz na odpoczynek. Mam więcej pracy, niż myślałam.
Ubrałam się w luźną sukienkę (preferuję spodnie, bo wygodniej się w nich chodzi, ale na potrzeby mojej pracy mogę się poświęcić i założyć sukienkę) i cicho wymknęłam się z plebani.
Znalazłam karczmę, która wydawała się całkiem spokojna. Już sama nazwa sugerowała, że jest to ciche miejsce. Tak, tak, karczma „Pod Jedwabnym Całunem” była miejscem, jakiego szukałam.
Weszłam tam, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Przyjrzałam się gościom. Przy ladzie stało dwóch młodych mężczyzn, wyglądających na rolników. Przy kominku siedziała jakaś staruszka poowijana w niebywałą liczbę chust. Przy stole pod oknem siedziała młoda dziewczyna, na oko, osiemnastoletnia. Miała jasne włosy zaczesane w warkocz i bladą, piegowatą skórę. Była ubrana w prostą, szarą sukienkę. Tak, ona się nada.
Podeszłam do niej i uśmiechnęłam się najpromienniej jak umiałam (Ha! Będę miała skurcz mięśni twarzy, bo dawno się tak nie uśmiechałam) i zagadnęłam przyjaznym głosem.
- Witaj. Czy mogę się przysiąść? – omal nie zakrztusiłam się na dźwięk własnego głosu. Czego nie robi się dla pracy?
- Oczywiście. – miała bardzo cienki głos, jak mała dziewczynka – Jestem Anna. Anna Mabon.
- Miło mi. Maria – podałam jej rękę i usiadłam na ławie obok niej – Przyjechałam tutaj niedawno i nie znam tu zbyt wiele osób.
- Och…- zakryła usta dłonią, a cała jej postać wyrażała wzruszenie (inna kwestia, że nieszczere). Mogłaby być aktorką, gdyby papież nie zabronił kobietom występowania.
Rozmawiałyśmy jeszcze kilka minut. Umiem zjednywać sobie ludzi, używając kilku prostych sztuczek. Anna była tak prosta (może trochę głupia(, że czytałam z niej jak z otwartej księgi.
- Powiedz mi, kto jest najładniejszym chłopcem w okolicy…- rzuciłam jej spojrzenie, wyrażające podniecenie tematem.
- Cóż…- sztuczka podziałała, zarumieniła się jak burak i wiedziałam, że powie mi wszystko, co chcę wiedzieć – Chyba Hanz.
- Hanz? Kim on jest?
- Hanz Richter. Mieszka niedaleko młyna. Jest śliczny jak obrazek…- rozmarzyła się na chwilę, a jej oczy zaszły mgłą. Dziękuję, kochana. Nie masz pojęcia, jak mi pomogłaś.
- Och, już tak późno? – wykrzyknęłam patrząc przez okno. Miałam już, co chciałam. – Wybacz Anno, muszę już iść. Dziękuję za rozmowę.
- Ja również. Do zobaczenia!
Uśmiechnęłam się i wyszłam. Szczęka bolała mnie niemiłosiernie od ciągłego uśmiechania się i byłam pewna, że jutro będę miała chrypkę. Dlaczego muszę się aż tak poświęcać dla mojej pracy?
Wróciłam na plebanię i wślizgnęłam się do pokoju. Chłopcy jeszcze nie wrócili, więc miałam chwilę, żeby się przebrać i zastanowić, co robić dalej. Na pewno złożę jutro wizytę Richterowi i sprawdzę, co z niego za ziółko. Mam nadzieję, że moje domysły idą właściwym torem. Jak chłopcy mi powiedzą, czego się dowiedzieli, będę miała dokładny plan działania.
Bernard i Żyła wrócili grubo po zachodzie słońca. Lepiej dla nich, żeby dowiedzieli się czegoś wartościowego, bo jeśli moje czekanie pójdzie na daremne, spotka ich naprawdę sroga kara.
Żyła był lekko podchmielony, ale zachował czystość umysłu. Bernard był taki, jaki zawsze był. Jak znudzony życiem trup.
- Lepiej dla was, jeśli się czegoś dowiedzieliście, bo jak nie… - spojrzałam na nich ostrzegawczo.
- Dużo tego nie ma, ale chyba się przyda. – Żyła walnął się na swój worek ze słomą, a Bernard usiadł na zydlu.
- No to mówcie, panowie, póki mam do was cierpliwość.
- Bernard, powiedz ty, bo mnie już język boli – Żyła zdjął but i izbę wypełnił zapach spleśniałego sera.
- Ktoś im tu wykopuje zwłoki…- zaczął.
- Wiem. – przerwałam mu.
- Aha. No dobra. Jeden chłopak, Heinz, czy coś takiego…- oho, robi się ciekawie. Czyżby Hanz czymś się wsławił? – Dziwnie się zachowywał, jak to wszystko się zaczęło. Rzadko się pokazywał, mało rozmawiał, takie tam.
- Jednym słowem, chłopak odciął się od świata – Żyła zdjął drugi but, co, choć wydawało się to niemożliwe, spotęgowało smród w izbie.
- Właśnie. W tym samym czasie, zmarł Godryg Lamas, mało zamożny, ale ponoć niezwykle urodziwy – nadstawiłam uszu.
- Jedna kobieta powiedziała, że chłopak był jak słoneczko – Żyła uśmiechnął się znacząco.
- Co jeszcze wiecie o tym chłopaku? – zapytał, układając się wygodniej na łóżku.
- Smalił cholewki do Anny Mabon, ale nic nie wiemy o tej dziewczynie. – Bernard odgarnął włosy z twarzy – Ponoć prześcigał się w zalotach z tamtym Heinem, czy jak on tam miał…. Dziewucha chyba do Lamasa ciągnęła, no to ten drugi w czarną rozpacz.
- A jak ten nie żyje, to poszła do tego drugiego. I tyle – Żyła chciał ściągnąć skarpetki, ale razem z Bernardem powstrzymaliśmy go. Śmierdziało już wystarczająco.
A więc tak. Teraz pozostaje jedna bardzo ważna kwestia. Którego z tych dwóch chłopców wybrał sobie Lughnasadh? Tego też będę musiała się dowiedzieć. Resztę informacji wyciągnę od proboszcza.
Było już późno i wszyscy byliśmy zmęczeni podróżą i zbieraniem informacji. Dlatego już po chwili chłopcy spali jak susły. Ja nie. Nie zasnę, dopóki nie wezmę następnego zioła. A nawet jeśli, to zwariuję z powodu wizji, jakie nawiedzą mnie we śnie. Wygrzebałam z woreczka cienki listek porośnięty białymi włoskami i zaczęłam go przeżuwać, pogrążając się w śnie.

Obudził mnie dzwon bijący na poranną mszę. Żyła nawet nie drgnął, tak twardo spał, natomiast Bernard zaczął wyplątywać się ze swojego posłania. To wyglądało naprawdę zabawnie.
Wyjrzałam przez okno. Miałam stąd idealny widok na wejście do kościoła. W tłumie kłębiącym się u drzwi, dojrzałam Annę. Stała razem z jakimś wysokim chłopcem, z włosami o barwie zboża, ubranego w białą koszulę i szare spodnie. Domyśliłam się, że to Hanz. Czy mi się tylko wydawało, czy wahał się przed wejściem do kościoła? A może to po prostu moja wyobraźnia?
Chłopcy jeszcze nie do końca wstali, więc szybko się ubrałam. Kiedy w końcu się obudzili, siedziałam już gotowa na łóżku.
- Wiecie może, czy ktoś z rodziny Godryga żyje? – spytałam.
- Jego matka. Mieszka przy wjeździe do miasta. – Żyła zwlekł się z worka i wygrzebywał z włosów słomę i siano.
- Pójdziecie tam. Zobaczycie, jak ta kobieta się zachowuje, jakie ma zwyczaje, wiecie. Ja pójdę do Hanza Richtera. Hanza, nie Heinza, Bernard.
- Aha. Gdzie się spotkamy? – Bernard wiązał but.
- W karczmie „Pod Jedwabnym Całunem”. – odparłam, po chwili namysłu.
- Jak?! – Żyła wypluł z ust trochę siana.
- Tak jak słyszałeś.- powiedziałam i wyszłam z pokoju.
Postanowiłam skorzystać z tego, że Hanz jest w kościele i poszłam nad rzekę, żeby przyjrzeć się jego posesji.
Dom, tak jak mówiła Anna, stał koło młyna. Był to piętrowy budynek z cegieł i dachem ze strzechy. Wszystkie okna były pootwierane na oścież, tak że mogłam swobodnie zajrzeć do środka. Z tego, co zobaczyłam, to dom był skromnie acz praktycznie umeblowany. W jednej izbie stał stary stół z szarego drewna i trzy krzesła, w drugiej palenisko i komplet garnków.
W jednym z pokoi coś przykuło moją uwagę. Zawróciłam, żeby przyjrzeć się dokładniej. Jedno duże łóżko, dwuosobowe. Dobrze, to rozumiem, skoro Anna ma wyjść za Hanza i z nim mieszkać. Ale kiedy stanęłam w innym miejscu, zobaczyłam w kącie pokoju małe łóżeczko i przystawione do niego krzesło. W łóżeczku, leżał niewielki, uszyty ze szmatek miś. Czyżby Anna spodziewała się dziecka? Tak szybko? Dziwni są teraz ci młodzi ludzie. Dziewczyna ma jeszcze przed sobą całe życie i chce to zmarnować na zajmowanie się dzieckiem?


strony: [1] [2]
komentarz[10] |

Komentarze do "Nie wszystko złoto, co się świeci"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Inspiracje ku...
   Egipscy Bogow...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.032182 sek. pg: