..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Athan



Jedni mówili, że nadszedł ze wschodu, inni, że z północy. Ani jedni, ani drudzy nie mieli racji. Przynajmniej nie do końca. On przyszedł znikąd.
Zmierzchało, gdy wychodził z lasku. Przeprawił się przez chaszcze, porastające starą chatkę leśnika i podniósł głowę. Złoty diadem na jego czole lśnił w zachodzącym słońcu, przytwierdzony do pasa miecz o szerokiej klindze chybotał się na dwóch łańcuchach. Powoli ruszył pod górę, często potykając się i podpierając rękami. Przeszedł po spuszczonym moście zwodzonym, minął dwóch zaspanych strażników i budkę strażniczą. Uliczką doszedł do niewielkiego placu na środku miasta. Podszedł do fontanny, prawie zabijając przebiegającego dzieciaka kolcami na pancernej rękawicy. Zdjął obie, położył na murku koło fontanny, nabrał wody w ręce i zmoczył twarz. Pozwolił, by woda zmyła z niego brud, krew i zmęczenie. Wytarł krople, które kapnęły na napierśnik, podniósł rękawice.
Rozglądnął się. Dookoła stała gromadka dzieciaków, przypatrujących się dziwnemu przybyszowi. Bez słowa ruszył przed siebie, a bachory rozbiegły się na wszystkie strony. Po chwili spaceru ujrzał zielony szyld. Mimo zmęczenia przyspieszył kroku.
Mijał domki, pomalowane kiepską farbą, która pękała już od zeschnięcia, niektóre chaty wyglądały na niezamieszkane. Koło jednej z takich chat zobaczył kruki siedzące w zardzewiałej rynnie i zawzięcie dziobiące coś, co w niej się znajdowało.
Jeden z ptaków zatrzepotał skrzydłami, zaskrzeczał przeciągle, po czym szybko dziobnął głęboko w środek rynny. Gdy wyjął głowę, inny kruk ukłuł go w klatkę piersiową, a z dzioba pierwszego coś wyleciało i pacnęło na wysoką, zaniedbaną trawę. Kruki patrzyły przez chwilę na niedoszłe pożywienie, ale po chwili wróciły do dziobania.
Athan zrobił trzy kroki w stronę domku i poszukał tego co upadło tam, gdzie, jego zdaniem, upaść powinno. Po chwili znalazł. Ale nie podniósł tego.
Bo to była gałka oczna.
Rzucił jeszcze jedno spojrzenie krukom, woląc nie przekonywać się, co jedzą i ruszył dalej. Palisada uniemożliwiała dalszy marsz, ale on i tak był już u celu.
Pchnął lekko uchylone drzwi. W twarz uderzyło go światło, gwar i kamień, których rzucaniem kilku gości uprzyjemniało sobie pobyt w karczmie. Popatrzył na tego, który rzucił. Mężczyzna próbował udawać, że nic się nie stało i zwykły człowiek może by się na to nabrał, ale nie on.
Zaskakująco zwinnie, jak na opancerzonego człowieka, doskoczył do wieśniaka i chwycił za kark. Chłop próbował się wyrywać, ale uścisk był mocny. Niemożliwie mocny. Przybysz zbliżył swoją twarz do jego twarzy, na taką odległość, że wieśniak czuł jego równy oddech na czole.
- Nie... będziesz… już… nigdy… rzucać… kamieniami. – warknął, po każdym słowie ściskając mocniej.
Wyrzucił rękę w bok . Wieśniak trafił w ścianę i oklapł. Zapanowała cisza. Długa. Za długa. Przerwał ją brzęk monet o szynkwas.
- Piwa.
Szynkarz popatrzył zdumionym wzrokiem na monety, przerywając czyszczenie kufla. Na miedziakach widniał wizerunek króla Urgena I, legendarnego założyciela miasta Othar.
- To nietutejsze monety – wychrypiał – A nawet jeśli, to i tak nie starczy. Piwo kosztuje trzy miedziaki, tu leżą dwa. Nie masz normalnych monet?
- Nie.
- Nie ma pieniędzy, nie ma piwa.
Zbrojny zaklął.
- Co to za miejsce? – spytał po chwili.
- Punwas, gród niedaleko rzeki Kartir. Za to za dwa miedziaki mogę wynająć ci pokój na cały dzień. Może nie luksusowy, ale żeby odpocząć w sam raz.
- Pojąć nie mogę – przybysz potarł czoło – dlaczego piwo jest droższe od pokoju?
- Bo tu jest dobre piwo. Jedno z lepszych w Galandii.
- Galandia... o cholera, ale daleko zaszedłem. No dobra, daj pan ten pokój.
Odszedł od barmana, biorąc klucz. Po schodach wszedł na piętro. Na ścianach wisiały obrazy, część z nich była zniszczona lub zgniła. Na prawej ścianie był rząd drzwi. Wyszedł zza narożnika, zobaczył stół i krzesła. Stały przy barierce. Wychylił się za nią.
W dole widać było karczmę. Usiłował przypomnieć sobie ten balkonik, ale nie zdołał. Czyżby z dołu nie był on widoczny? Już chciał to sprawdzić, kiedy drzwi tawerny otworzyły się. Do środka wszedł człowiek w zbroi łuskowej, w hełmie, spod którego wyglądała utwardzana skóra, okrywając kark. Chwilę porozmawiał z barmanem, po czym ruszył po schodach.
- Athan, nie uciekaj!
Na ten głos zatrzymał się w pół drogi do drzwi. Mężczyzna wyszedł zza narożnika, powiewając płaszczem zarzuconym na plecy.
- Nie poznajesz mnie? – spytał. Athan pokręcił przecząco głową. – To ja, Farbott Bildefragen.
Farbott? To niemożliwe, pomyślał, przecież on zginął. A... jeśli nie?
Przypomnij sobie, mówił głos w jego głowie, przypomnij!
Nie! Nie chce przywoływać tych wspomnień! Odejdź!
Ja nie odejdę. Nie możesz wyrzucić wspomnień. Forteca Abdam, twój jedyny dom! Pamiętasz?
Nieeee! Nie chcę! Odejdź!
Ciemność.

i
Mężczyzna i kobieta idą przez las, potykają się. Kobieta niesie dziecko. Nagle mężczyzna upada, potykając się o niski krzak. Kobieta kładzie z boku dziecko, próbuje pomóc mężowi. Ten jednak już nie żyje.
Wstaje, bierze dziecko na ręce i biegnie, biegnie, aż w końcu wybiega na polanę. Dostrzega zjawy wychodzące z zarośli. Ogląda się. Twierdza, budynek z kamienia, cywilizacja! Zrywa się do biegu. Ostatniego. Upada na twarz tuż przed bramą, wypuszczając płaczące dziecko. Słyszy jeszcze głos wypowiadający zaklęcia, po chwili więcej głosów. A potem nie słyszy już nic.
i
- Szybciej, szybciej Athan! Nie ociągaj się!
Chłopak przeskakuje po kołyszących się belkach, wysmarowanych tłuszczem. Potyka się, druga belka uderza go w twarz, Złoty diadem upada w błoto. Ktoś podnosi go, inna osoba wyciąga diadem z błota.
- No patrz, prawie przeszedłeś. Tak czy owak, dziś doszedłeś najdalej. Gratulacje – mówi wąsaty mężczyzna, uśmiechając się szeroko. U boku zwisa mu szabla. Chłopak uśmiecha się lekko, ktoś zakłada mu diadem z powrotem.
- Nieźle nam dzisiaj dałeś wycisk, chłopie – Tuddan Stromfrade, barczysty młodzieniec podchodzi do niego, klepie go po ramieniu. – Szkoda tylko twojego nosa.
- Nic mi przecież nie jest – odpowiada chłopiec i dalej idzie o własnych siłach.
Do Tuddana podchodzi drugi uczeń, Balfas Ianberg. Na sobie ma szyty złotymi nićmi płaszcz, na palcu wskazującym pierścień. Jego pewne, nieco aroganckie spojrzenie podąża za Athanem, odchodzącym w kierunku kwater.
- On chyba nie jest człowiekiem.
- On jest po prostu twardy.

i

Było ich pięciu. Athan, wysoki, ze złotym diademem na czole. Rodziców nie znał, trafił do Abdam jako niemowlę.
Tuddan Stromfrade, najstarszy i najsilniejszy z nich. Miał czarne jak smoła zakręcone wąsy, takież krzaczaste brwi i złotego zęba. Taki ząb musiał dużo kosztować, jednak Tuddan nie był z bogatej rodziny. Ubierał się tylko w czerń.
Balfas Ianberg, bogaty blondyn, wysłany do twierdzy przez bogatych pobożnych rodziców. Nosił tylko najlepsze rzeczy, ale czasem inni nim pogardzali, uważając go za rozpieszczonego bobasa. Był najmłodszy.
Iveri Dukta. Ten długowłosy półelf o nietypowym nazwisku, tak jak Athan nie znał rodziców. Został porwany z domu przez elfy i przez nie wychowywany. Tak naprawdę nie jest półelfem, ale wszyscy myślą, że jednak jest.
Rudy, barczysty i nieco otyły paladyn, ćwiczący najdłużej z nich wszystkich. Dłużej nawet od Athana. Farbott Bildefragen był gadatliwy, chętny do pomocy. Dużo łączy go z Athanem, kiedyś przebąkiwał coś, że są braćmi. Zawsze byli najlepszymi przyjaciółmi. Pewnego dnia na ćwiczeniach Farbott stracił oko. Nigdy nie wyglądał na paladyna, więc przeciwnicy lekceważyli go. Na własne nieszczęście.
Mieli trzech nauczycieli. Pintarr var Ytagen uczył ich walki. Lekka łysina i bokobrody pocięte w paski pozwalały rozpoznać go z daleka. Nieprawdopodobnie szybki, potrafił sparować każde uderzenie. Tylko Athanowi udało się go pokonać w walce na miecze.
Jego ojciec, Ghaband var Ytagen był paladynem nastawionym bardziej na magię, aniżeli na fechtunek. Uważał swoją starą, zniszczoną zbroję ze skóry wilkołaka za szczęśliwą i magiczną. Jako jedyny używał dębowego, okutego żelazem kija.
I wreszcie Evlaen Canhalesio, elf. Nie był paladynem, jednak został przyjęty do zakonu z powodu gibkości i zręczności. Nikomu nie pokazywał swej elfickiej szabli, ćwiczył z młodymi paladynami uniki i zwinność.
Wszyscy zebrali się na placu pośrodku fortu, stanęli w okręgu, a Ghaband var Ytagen wolnym krokiem wyszedł na środek.
- Słuchajcie uważnie! – wykrzyknął, rozglądając się – Według szpiegów wyznaczono wysoką nagrodę za nasze głowy. Jak nietrudno się domyślić, ruszyła z miejsca cała zgraja najemników, w tym Ogryzki z Markavu, skąd do nas im niedaleko. Myślę, że jeszcze dzisiaj przybędą pod nasze mury. Cóż, – westchnął, żując źdźbło trawy – trzeba się szykować. Do roboty! – zakomenderował i podreptał do swojego pokoju, głośno stukając przy tym kosturem.
Zapanowała krzątanina, jakiej Athan nie potrafił zrozumieć. W Tuddanie obudziła się nagle chęć współdziałania i wraz z Iverim dźwigali skrzynie wypełnione wszelaką bronią, Balfas skakał z podniecenia, bełkocząc przy tym coś o wielkiej, epickiej wojnie, o bohaterach i magicznych mieczach.
Co ty wiesz o magicznych mieczach, pomyślał Athan, zdejmując ze stelaża kilka toporów i kuszę. Jedyny magiczny miecz, jaki w swym krótkim życiu widziałeś, był moim. I to i tak tylko w pochwie, bom ci go nie pozwolił dotykać.
Wszedł po schodach wiodących na blanki. Farbott, jak zwykle milczący, ustawiał niewielkie, wysokie beczki na broń. Athan zaczął wsadzać do nich topory, kuszę oparł o wieżę, po czym wszedł do niej. Krętymi schodami zszedł w dół, minął Balfasa, z uśmiechem na ustach taszczącego związanie włócznie. Porwał ze stołu bułkę, szybko zjadł.
- E, ta była moja!
Obrócił się. Tuddan stał pod ścianą, dotąd przysłonięty płachtą, narzuconą na kolejną skrzynię. W rękach trzymał miecze. Po trzy w jednej ręce i trzy w pochwie na plecach. Ponadto przez plecy przewiesił łuk i kołczan.
- Dobrze to ująłeś. Była. – odparł, kierując się ku drzwiom do jego pokoju.
- Kpisz? – warknął wąsaty paladyn.
- Gdzieżbym śmiał – Athan lekko parsknął – Ale jak chcesz, to masz. – I zwymiotował na posadzkę prosto pod nogi zaskoczonego Tuddana. – Smacznego.
Trzasnął drzwiami. Zapomniał, że miał pokój obok nie lubianego Tuddana. Zamknął się w pokoju. Położył klucze na szafce, zdjął diadem i powiesił go na wygiętym gwoździu. Otworzył szafę i wyjął z niej zbroję. Była zadziwiająco lekka, złożona z dwóch części. Włożył dolną część, potem górną. Musiał się chwilę namęczyć, ale w końcu udało mu się zapiąć płyty. Taką konstrukcję zbroi umożliwiał materiał, z jakiego ją wykonano.
Mithril.
Zbroje z mithrilu były lekkie, ale wytrzymalsze od ciężkiej stali, w jakiej lubował się choćby Tuddan, przez godzinę pieczołowicie dopasowując kolejne części. Zbroja Athana była zrobiona z profilowanych płyt, połączonych kolczugą i rzemieniami. Zakładało się je jak koszulę i spodnie.
Zapiął szeroki pas z czerwonymi skórzanymi łuskami i złotymi ćwiekami. Podszedł do ściany, na której wisiała jego duma. Jego miecz. Każdy zazdrościł mu tego oręża, ale nikt się do tej zazdrości otwarcie nie przyznawał. Wyjął go z pochwy, powoli, z namaszczeniem. Sprawdził kciukiem ostrość klingi, po czym wsunął go z powrotem do miękkiej, skórzanej pochwy i zawiesił u pasa. Założył diadem na czoło i opuścił pokój. Wbiegł prędko po schodach, biorąc spod ściany włócznię.
Wszyscy byli już na murze. Balfas sprawdzał łuk, Tuddan poprawiał zbroję i ułożenie ciężkiego, dwuręcznego miecza, Iveri wywijał spokojnie mieczem, a Farbott siedział pod murem i wpatrywał się w ziemię. Nauczyciele chodzili powoli w tę i nazad, pogwizdując. Oparł się o blanki, popatrzył w las.
Nagle ptaki zerwały się do lotu, zaszumiały drzewa, zaskoczone tym nagłym zrywem. Dało się słyszeć odległe pohukiwania i okrzyki. Następne ptaki, już bliżej, wzbiły się w powietrze. Paladyni zerwali się na równe nogi, wzięli łuki i szybko nałożyli strzały na cięciwy. Iveri nałożył trzy. Dociągnęli cięciwy do bród. Czekali.
Krótko.
Wataha wojowników wpadła na polankę, wrzeszcząc i rycząc, szczękając bronią i tupiąc. Obrońcy zwolnili cięciwy. Wszystkie trzy strzały Iveriego trafiły, trzech najemników zwaliło się z rykiem. Tuddan chybił. Odrzucił łuk i porwał z beczki dwie włócznie. Kolejne strzały świsnęły. Cisnął włóczniami.
Napastnicy byli już bardzo blisko, najbardziej wysforowani dobiegli do murów i stawiali drabiny. Kilka lin z hakami zaczepiło się o blanki. Athan zestrzelił jednego gigantycznego barbarzyńcę, który już wchodził na drabinę strzałem w głowę.
Paladyni cisnęli łuki i dobyli mieczy. Athan oddał ostatni strzał i także wyjął miecz z pochwy. Między blankami pojawiła się głowa. Tylko na chwilę. Potem leciała już w dół, odcięta. Zaczęła się dzika rąbanina. Balfas zrobił krótki unik i jakiś niziołek wturlał się na mury. Miecz przebił mu brzuch, krew trysnęła w dół, na dziedziniec.
Athan rzucił proste zaklęcie, zrzucając drabinę i kilku wojowników, którzy akurat na niej przebywali. Ghaband miotał zaklęcia jak mistrz magii, jednocześnie okładając przeciwników kijem. Pyntarr i Farbott walczyli ramię w ramię, siekając kolejnych, niestrudzonych żołdaków. Bełt świsnął Iveriemu koło ucha, dobytym niewiadomo kiedy toporem odbił kolejny i cisnął nim w stronę kusznika. Ten nie zdążył uciec, ciężkie żeleźce rozpłatało mu głowę.
Evlaen odciął brodatemu najemnikowi rękę krótkim, błyskawicznym cięciem i poprawił, wbijając szablę w twarz wroga. Sztych wyszedł przez potylicę.
- Następny! – wykrzyknął i splunął gęstą śliną.
Tuddan tymczasem oburącz płatał głowy nadchodzących najemników. Athan kopniakiem odesłał próbującego go dźgnąć sztyletem niziołka do krainy wiecznych łowów. Kątem oka ujrzał, jak dwóch najemników wtacza się na mury. Jeden w żółtym kaftanie z halabardą, drugi w zniszczonej zbroi łuskowej, prawdopodobnie Zordalańczyk. Szabla, która w chwilę później wbiła się w szczelinę zbroi Tuddana również na to wskazywała.
- Tuddan! – krzyknął Athan. Niepotrzebnie. Wąsaty paladyn szerokim cięciem odciął obu najemnikom głowy. Na marmur spływała krew z rozciętego brzucha.
- To nic... – wydyszał Tuddan. Krzywił się z bólu.
Athan podszedł do niego, położył mu ręce na ramionach i wypowiedział zaklęcie. Rana przestała krwawić, a zapewne także mniej bolała, bo Tuddan trochę się rozluźnił. Podniósł miecz z ziemi, rozejrzał się. Dookoła wrzała walka, ale nie było nigdzie widać Balfasa ani Iveriego.
Popatrzyli na siebie wymownie. Nagle noga Athana eksplodowała bólem. Paladyn Wrzasnął, lecz nim ujrzał sprawcę bólu, krew trysnęła mu na twarz.
Ale to nie była jego krew.
Tuddan zwijał się pod blankami, wymiotował krwią. Spod zbroi buchała krew, barwiąc kamienie szkarłatem, dwa bełty sterczały mu z pleców, zgruchotany naramiennik wisiał na jednym rzemieniu, odsłaniając rozerwany materiał i skórę rozciętą do kości. Athan zerwał się, ignorując ból w rozciętej nodze, ale było za późno. Jedynymi ruchami Tuddana były drgawki pośmiertne.
Athan spojrzał w górę, za siebie. Stało nad nim kilku żołdaków, dwóch z kuszami, jeden z toporem, paru z mieczami. Gęby mieli wykrzywione w paskudnym uśmiechu. Osunął się pod blanki, usiadł koło martwego Tuddana.
Gdzieś z boku giną moi koledzy, pomyślał Athan. A ja nic na to poradzić nie mogę. I na co zdały się te lata treningów? Zginę, zakłuty na śmierć przez kilku wieśniaków.
- Zamierzacie mnie zastrzelić jak psa? – wychrypiał.
- My nie strzelamy do psów – warknął jeden.
- Rzeczywiście, to był zły przykład – westchnął paladyn i stracił przytomność.
i
Leżał na łóżku. Nie pamiętał, kiedy go tam przyniesiono. Na dworze było już widno, słońce stało w zenicie, oświetlając stół swym blaskiem. Jęknął, otworzył oczy. Ujrzał twarz Farbotta, zatroskaną, współczującą. Takiego go pamiętał. Spróbował podnieść się na łokciach, ale ból mu nie pozwolił.
- Leż, nie jesteś jeszcze gotów do drogi. – powiedział spokojnie rudzielec.
- Dlaczego wszystko mnie boli?
- Nie wiem. Ale to nie rana. Rzucałem czar leczenia, ale nie dało ci to ulgi. Zemdlałeś z grymasem bólu na twarzy, a po policzku ciekła ci łza.
- Wspomnienia potrafią boleć – mruknął Athan, ale jego towarzysz najwyraźniej tego nie usłyszał, bo przekręcił się na stołku i wziął coś ze stołu.
- Masz – powiedział, kręcąc się na krześle. Podał mu zielony kubek z porcelany, z którego parowało. – Masz, pij – powtórzył Farbott. – Dobrze ci to zrobi.
- Co to?
- Herbata – uśmiechnął się rudy paladyn. – Zwykła herbata. Lecz jakże skuteczna, gdy trzeba sobie ulżyć w żalu.
- Dlaczego w żalu? – zdziwił się Athan, unosząc brew.
- Myślisz, że nie wiem, dlaczego jesteś tak przygnębiony? Bitwa w Abdam była piekłem, to fakt, ale musisz się pozbierać. Jeśli podczas walki zawahasz się przed uderzeniem, to rozpłatają ci łeb, nim zdążysz powiedzieć „Ups”. Trza być silnym, a nie miękkim, jak mawiał mój nieboszczyk ojciec.
Chwilę pili gorącą herbatę w milczeniu. Ciszę przerwał Athan.
- Muszę jechać.
- Dokąd niby? – uniósł brwi Farbott.
- Do Valtilu. Dowiedzieć się, co się dzieje z Pyntarrem, Iverim, Balfasem i resztą.
- Oni nie żyją. Zapamiętaj to, chłopcze. Już ich nie spotkasz. No, chyba że w zaświatach. Ale chyba nie masz zamiaru tam iść?
- Jeśli będzie trzeba, to i wśród zmarłych szukać będę.
- Wybij to sobie z głowy. Bo zaczynasz śmierdzieć patetycznością. W tym świecie jest jeden cel: przeżyć – powiedział, celując w niego palcem. - A nie szukać zmarłych dawno temu przyjaciół. To jest bez sensu. – powiedział rudzielec, wyraźnie oddzielając poszczególne słowa w ostatnim zdaniu. – Prędzej zginiesz, niż odnajdziesz kogokolwiek, kto zechce ci pomóc. Dookoła trwa wojna...
- Ja muszę... – zaczął Athan, ale urwał, bo złapał go nagły atak suchego kaszlu.
- ...Nawet Zordal się zbuntował. Pewnie te Tarkaforskie psy ich przekupiły, wszak u nich kryzys gospodarczy – kontynuował, niezrażony tym, że jego obolały kompan zaczął machać mu ręką przed oczami, dając znak, że chce coś powiedzieć. – Swoją drogą, ciekawe, kiedy podda się Rokard. Gdyby orkom udało się wziąć ich w niewolę... Przeca tam jest tyle chłopa, że tylko patrzeć, jak nas zaleją od północy. Chociaż nie, orki nigdy nie zdołają przejść przez dolinę Hekkab.
Później Athan przekonał się, że przejść cało przez dolinę Hekkab jest bardzo trudne. Wąska dolinka, przez środek której przepływała rzeka Akara, miała niecałe sto metrów szerokości i była prawdopodobnie najszerszym możliwym przejściem przez Góry Łukowe, nie licząc oczywiście lasów Gherkfang, lecz one nie leżą już w górach. Wiatry wiejące w dolinie tworzą tak silne wiry powietrzne, że niejednokrotnie podróżnicy kończyli w lodowatej rzece, o ile nie była zamarznięta. A zamarzała często, przez co niepodobna było handlować za pomocą rzeki.
Athan przestał już zwracać uwagę na paplaninę Farbotta, zajął się dopijaniem herbaty. Gdy na dnie zostały już same fusy, postawił kubek na stole. Wyjrzał za okno.
Na podwórzu dzieci walczyły kijami, grały w berka, rzucały kamieniami. Kto rzuci dalej. Przywołał do pamięci obraz, gdy sam z kolegami z twierdzy, pozostałymi przyszłymi paladynami bawił się beztrosko, nie martwiąc się, co przyniesie jutro. Z zamyślenia wyrwał go głos Farbotta.
- Athan? – paladyn odwrócił się. – A po co ty chcesz jechać do Valtilu? Bo choć odnajdywanie zaginionych przyjaciół jest w twoim stylu, to jakoś nie chcę mi się w to wierzyć. Nie chce mi się wierzyć, że mógłbyś być aż tak głupi, by szukać zmarłych.
- No dobrze, wygrałeś. Jadę, by spełnić śluby...
- Śluby? Jakie śluby?
- ...a raczej zdjąć klątwę – dokończył. Rudzielec omal nie spadł ze stołka, na którym siedział okrakiem.
- Klą...kląt...twę? – wyjąkał. – Ciąży na tobie klątwa?
- Chyba tak.
- Chyba! - parsknął Bildefragen. – Chyba! Aleś wymyślił. Paladyn, a nie umie rozpoznać, czy jest pod klątwą, czy nie. Ironia...
Athan dopadł do niego jednym susem, chwycił za lnianą koszulę.
- To geas, o ile wiesz co to jest – wysyczał. – Złożyłem Pyntarrowi przysięgę, że po straszliwej bitwie go odnajdę. Mówił mi, że jego ojciec, czcigodny Ghaband var Ytagen, wieszczył. Przepowiedział rozłam naszego zakonu, wojnę, którą ten rozłam zapoczątkował, śmierć wszystkich paladynów. Poza Pyntarrem i mną. Wszystko się spełniło. Wiem, że ty też jeszcze żyjesz, ale niedługo to potrwa. Dlatego mam go odnaleźć. Nie wiem kiedy, gdyż nie dane mi jest poznać daty bitwy, o której mowa. Nie wiem gdzie, bo ostatni raz widziałem go na murze Adbamu, strzelającego z łuku. Nie wiem gdzie jest, ale przysięgi muszę dotrzymać
- Słyszałeś o tym, że na Valtilu mieszkają bogowie? – podjął po chwili. – I o tym, że można zażądać odpowiedzi na jedno pytanie? – Farbott kiwnął głową. – Ale tylko na jedno. Jadę do Valtilu. Albo spotkam Pyntarra po drodze, albo dowiem się od bogów gdzie jest.
Obaj milczeli przez dłuższą chwilę. Głosy dzieciaków, bawiących się na podwórku zmieniły się, ścichły. Obaj wyjrzeli przez okno. Kilkanaścioro dzieci rozpierzchło się we wszystkie strony, trzy pobiegły do bramy miasta. Po chwili dzieci wróciły ze strażnikiem. Wymachiwały kijami i wskazywały ręką w jakimś kierunku. Strażnik i paladyni dopiero teraz się spostrzegli co się dzieje.
W kierunku miasta cwałowali jeźdźcy odziani w czarne zbroje płytowe i w czarnych hełmach na głowach. Na napierśnikach mieli wygrawerowane niebieskie gwiazdy. Granatowe płaszcze łopotały.
- Uuthli Slyannen – wyszeptał Athan. – Niebieskie Gwiazdy.
- Uciekajmy! Nie zdołamy stawić im czoła! - krzyczał Farbott.
W pośpiechu wrzucili bagaże do toreb, włożyli zbroje, przypięli miecze do pasów. Farbott założył hełm i wybiegli z pokoju. Ludzie w karczmie barykadowali się, przygotowywali do obrony. Paladyni widzieli w ich oczach strach, obawę o własne życie. Zbiegli po schodach, minęli barmana, który w pocie czoła znosił ławki, blaty, stołki, krzesła, kije i wszystko co się nadawało, by zabarykadować drzwi. Otworzyli jeszcze niezablokowane drzwi, wybiegli na ulicę.
Kobiety i dzieci uciekały do domostw, mężczyźni zbierali się w zbrojne grupy. Athan wiedział, że w starciu z Niebieskimi nie mają żadnych szans.
Uuthli Slyannen byli ciężkozbrojną jazdą mrocznych elfów, zamieszkujących północne lasy i góry Karduvarinu. Mroczne elfy nienawidziły innych ras za pogardę, jaką czują wobec nich. Tak naprawdę ludzie się ich bali, małe dzieci straszono powiedzonkiem w języku elfickim: Natha Ilythiiri orn plynn dos tarthe – drow cię zabierze. Mroczne elfy uciekły jak najdalej od swych dawnych braci, wysokich elfów, Eldalie. Drowy są wygnańcami, niechcianymi we własnej ojczyźnie, nierzadko głodują i są prześladowane. Ich serce wypełnia mrok.
Niebieskie Gwiazdy to elita, pomyślał Athan, nie to co ci wieśniacy. Niebiescy umieją się bić, umieją stać się niewidoczni w mroku, a mordowanie do dla nich rzecz tak normalna, jak dla nas, ludzi, jedzenie i picie. Oni częściej mordują niż jedzą. I dlatego zabijają. Błędne koło.
Od strony bramy dały się słyszeć odgłosy walki, po chwili nieludzkie krzyki zarzynanych strażników. Jeźdźcy wjechali kłusem przez bramę, lawirując pomiędzy zmasakrowanymi ciałami. Było ich trzydziestu dwóch. Na czele jechał drow ze złotymi gwiazdami na napierśniku, w hełmie ze złotymi zdobieniami. Wąski miecz trzymał w opuszczonej ręce. Niebiescy stanęli półkolem za swoim dowódcą.
- Albo mnie wzrok myli – zahuczał z wnętrza hełmu elf – albo widzę tu paladyna.
- Dwóch – mruknął Farbott, zaciskając dłoń na głowicy miecza, aż mu knykcie zbielały.
- Nie męcz się – powiedział dowódca – bo nic ci to nie da. I tak zginiesz, bo śmierć jest ci pisana, Farbocie Bildefragen – paladyn lekko uniósł brwi. – Zginiesz dzisiaj, bo jest to zapisane w gwiazdach. Tylko jedna osoba ujdzie stąd z życiem. Być może – w głosie elfa dało się słyszeć rozbawienie.
- Jeśli chcecie mnie zamordować – rudzielec powoli wyjął miecz z pochwy – to proszę bardzo. Ale najpierw ja położę trupem kilku z was! – krzyknął i rzucił się na karego ogiera dowódcy. Koń stanął na tylnych nogach, machnął kopytami w powietrzu, prezentując się w całej swojej okazałości.
Farbott odskoczył w tył, popatrzył na efly. Potem na Athana.
- Uciekaj! – ryknął. – Uciekaj, Athan!
- Nie zostawię cię samego! – odkrzyknął paladyn i wyszarpał z pochwy swój półtoraręczny, pięciostopowy miecz o szerokiej klindze.
Razem skoczyli pomiędzy mroczne elfy, rąbiąc, tnąc i dźgając sztychem. Na ten widok wieśniacy także zaatakowali. Athan kątem oka zobaczył, jak dowódca uderza mieczem chłopa z widłami, potem przebija następnego. Nagle czarny ogier zarżał, zachrapał i zatańczył. W boku konia, tuż przy nodze dowódcy, aż po lotki wbity był bełt.
Drow który strzelił zaklął plugawie po elficku, cisnął kuszą o ziemię i wyjął zza pasa nieduży topór. Krzykiem popędził konia do cwału, wyjechał z kotłowaniny, zatrzymał się, po czym zaszarżował wprost na Farbotta. Athan zastąpił elfowi drogę, wystawił rękę w jego kierunku, po czym wysłał impuls.
Elf, uderzony magiczną energią, wyleciał z siodła, wyrywając strzemiona i wyrżnął w ziemię. Athan uskoczył przed biegnącym koniem, dobiegł do drowa i uderzył zza głowy, mocno na tyle, by blacha ustąpiła, a ostrze miecza przecięło ciało na pół. Odwrócił się, zobaczył, że tylko kilku wieśniaków nadal walczyło, reszta zginęła lub uciekła. Wśród elfów też były straty, około sześciu padło, wielu, w tym dowódca, straciło konie.
- Chath d' Oloth! – krzyknął jeden z drowów. Ten miał jeszcze wierzchowca, a drugiego trzymał za lejce. - Doer ghil! Usstan inbal natha zaphodiop!
Dowódca przedarł się do elfa, chwycił lejce i wskoczył na siodło, jednym zwinnym skokiem. Poszukał wzrokiem Farbotta, znalazł. Paladyn walczył właśnie z dwoma Niebieskimi bez koni. Parował ciosy i sam uderzał, ale nie mógł żadnego zranić. Jego ruchy stawały się coraz wolniejsze. Chath d’ Oloth pokłusował do rudzielca i przejeżdżając ciął z góry na dół, rozwalając mu hełm i głowę. Farbott nawet nie jęknął, miecz wypadł mu z dłoni, zachwiał się i runął na ziemię, brocząc krwią.
Athan ryknął, pobiegł, trzymając miecz w opuszczonej dłoni. Dwóch Niebieskich zastąpiło mu drogę, zawirował w piruecie i ciął szeroko, na odlew. Sztychem trafił elfa w tętnicę, Drugi padł po następnych dwóch sekundach z rozrąbaną głową. Paladyn odwrócił się. Przed nim stało dwudziestu elfów w czarnych zbrojach, granatowych płaszczach. Z gwiazdami na napierśnikach. Chath podjechał stępa do Athana, objechał go, zatrzymał się i zarechotał.
- Nędzni rivven. Nasze dzieci walczą lepiej niż wy. Nie potraficie się bronić, nie umiecie walczyć. Taka jest większość. Ale nie wszyscy. Ty i twój przyjaciel pokazaliście, że wiecie, jak się bić. Pokazałeś to na moich podwładnych. Teraz pokaż na mnie.
Drow powoli zszedł z konia, przekazał lejce drugiemu elfowi. Wytarł miecz z krwi i stanął naprzeciwko Athana. Słońce odbijało się od jego pozłacanych wizurów i od diademu paladyna.
Niebieski nagle rozmył się w błyskawicznych zwodach i piruetach, i uderzył Athana głowicą miecza. Upadł na ziemię, próbując zetrzeć krew, spływającą z rozwalonego łuku brwiowego. Elf stanął nad nim, przyłożył mu sztych do gardła, ale nie pchnął.
- Cóż – powiedział, przeciągając głoski. – Przeceniłem cię. Przeceniłem was wszystkich, rivven. Jesteście słabi. Nie wiem jakim cudem jeszcze żyjecie na tym świecie. Waszym jedynym zajęciem jest walka między sobą nawzajem.
- Kto to mówi. Morderca, wyzyskiwacz. I pewnie gwałciciel – Athan zamilkł, bo Chath d’ Oloth kopnął go w głowę.
- Rozłupię cię na pół! – wrzasnął, zamierzając się mieczem.
Paladyn zerwał się na równe nogi, piruetem uniknął ciosu i wykonał znak thrityh. Drow odleciał do tyłu, uderzony magiczną energią. Odturlał się, wstał. Athan zaatakował pierwszy, zza głowy. Elf sparował cios, ciął na skos w górę, niemożliwie wyginając nadgarstek. Nie trafił. Poczuł silne uderzenie w ramię, gruby naramiennik rozleciał się na kawałki, ale brzeszczot nie przeciął skóry. Chath zwinął się, uderzył do tyłu, z głębokiego zamachu.
Paladyn zablokował cios, wykonał półobrót i pchnął sztychem, mierząc między wizury hełmu. Drow zawył, upuścił miecz, odruchowo chwycił się za hełm, ale nie mógł go zdjąć. Spomiędzy palców buchała krew, zraszając suchą glebę i zostawiając plamy na napierśniku. Uklęknął, a odgłosy, które wydawał, pozwalały sądzić, że łkał.
Athan usłyszał wściekły ryk pozostałych Niebieskich Gwiazd. Biegli na niego, wymachując bronią. Jeden kłusował na koniu. Gdy się zbliżył, paladyn potężnym ciosem zwalił go z siodła, chwycił lejce. Wskoczył na siodło, specjalnie nie zatrzymując gniadego wałacha. Włożył miecz do pochwy, odjechał i zawrócił.
Jechał wprost na grupę drowów. Chciał ich rozpędzić, stali bowiem przed bramą. Namacał miecz, przypięty do kulbaki, wyszarpnął go z pochwy i zakręcił nim nad głową. Elfy stały. Już tylko kilkanaście metrów, pomyślał, i będę wolny.
Mylił się. Elfy stały. Mierząc do niego z kusz.
- Oj... – mruknął. Niebiescy zwolnili cięciwy.
Bełty świsnęły, kilka przeleciało koło Athana. Reszta trafiła. Jeden odbił się od taszki, dwa od napierśnika, kolejny uderzył w naramiennik. Wszystkie odleciały na boki, niczym patyczki rzucone pod huragan, nie czyniąc zbroi żadnej krzywdy. Nawet nie zarysowały blach.
Elfy już nie stały.
Rozbiegły się na wszystkie strony, rzucając kusze na ziemię ze strachem w oczach. Przejechał po moście zwodzonym, przedtem rzucając elfim mieczem w drowa, który próbował pospiesznie zamknąć bramę.
- Kocham mithril – westchnął.

i

Po pół godzinie galopu dotarł Do skraju rozległego lasu. Słońce mocno świeciło. Athanowi było bardzo gorąco, mimo tego, że jego zbroja była z mithrilu, więc ważyła niewiele więcej niż skórzana kurtka.
Zeskoczył z konia i zaczął zdejmować zbroję. Konstrukcja jego zbroi umożliwiała mu szybkie wkładanie i zdejmowane jej. Po paru chwilach i kilku przekleństwach stał w samej czarnej kamizelce, niebieskiej koszuli i czarnych spodniach. Rzucił zbroję na trawę i rozmasował kark, zadek i nogi. Spojrzał na gniadosza, który odpoczywał, pałaszując rośliny.
Rośliny, pomyślał Athan i rozejrzał się. Na skraju lasu rosły wszystkie kwiaty, które paladyn znał i jeszcze więcej tych, których nie znał. Róże, tulipany, żółte mlecze, bratki, paprocie, malwy. Jego uwagę przykuł kwiat o ogromnych, rozłożystych liściach koloru czerwono – różowego. Cztery były, jak zadawało się Athanowi, skierowane we wszystkie strony świata, a kolejne cztery mniejsze, rosnące pod tamtymi wskazywały kierunki pośrednie.
Zbliżył się do rośliny, by sprawdzić, czy jego przypuszczenia są trafne. Poczuł silny, słodki zapach i zrozumiał. Za późno.
To był Wabik.
Rośliny te sadzone były przez driady, by wabić nieostrożnych podróżnych. Poczuł mdłości, zakręciło mu się w głowie i opadł na kolana. Jęknął z powodu własnej głupoty. Przecież uczono ich tego, a mimo wszystko nie zapamiętał. Osunął się na bok, po czym zemdlał.

i

- Co z nim zrobimy?
- No cóż... chyba trzeba będzie zabrać mu wszystko i zakopać go gdzieś w lesie.
- Zwariowałeś? Nie widziałeś jego diademu?
- Diadem jak diadem.
- A legendy?
- Czniam na legendy. Nigdy się nie sprawdzają.
- Nie prawda. Czasem są prawdziwe. W legendzie mówiono o rozpadzie Strażników Lasu i wszystko wskazuje na to, że ta przepowiednia się sprawdzi.
Minęło trochę czasu, zanim Athan zorientował się, że jest już przytomny. W głowie nadal mu się kręciło. Zamrugał kilka razy, chcąc odpędzić czerwone plamki migające mu przed oczami.
- Chyba się ocknął – powiedział ktoś o tubalnym głosie.
Po chwili zobaczył nad sobą kilka głów. Dwóch mężczyzn wzięło go pod ramię i dźwignęło na nogi. Zmrużył oczy i ujrzał ten sam krajobraz, który widział przed utratą świadomości. Odkrył, że jego rzeczy znikły. Rozglądnął się. Po jego lewej stronie stał olbrzymi, brodaty mężczyzna. Był łysy i założył na siebie brązowy skórzany kaftan. W prawej ręce trzymał w pochwie jego miecz. Widząc, że na niego patrzy, brodacz szybkim ruchem wcisnął mu miecz z powrotem do ręki, uśmiechając się przy tym szeroko.
- Skoro już oprzytomniałeś, czas wyjaśnić sobie kilka rzeczy – powiedział, obchodząc go dookoła niewysoki mężczyzna o szczurzej twarzy, prawdopodobnie herszt bandy. – Kim jesteś, co tu robisz i czy jesteś z nami czy przeciw nam. Oto podstawowe pytania.
- Wody... – wyjęczał Athan. Wydawało mu się, że zaraz umrze z pragnienia, ale gdy przytknął drewnianą manierkę do ust i pociągnął kilka łyków, odkrył, że wcale nie chce mu się pić. Czuł się jednak dużo lepiej i postanowił szybko odpowiedzieć na postawione pytania, by mieć to za sobą. – Athan, paladyn, nie wiem, to zależy.
- W tej kolejności?
- Tak.
- Zależy od czego?
- Od tego kim jesteście.
Do herszta podszedł pomarszczony i posiwiały człowieczek, jeszcze niższy od niego. Na głowę naciągniętą miał głowę wilka, w ręku trzymał sękatą laskę. Stając na palcach szepnął coś na ucho do wodza. Ten pokiwał głową i zamruczał.
- Więc jesteśmy... – zaczął.
- Nic nie mów. Jesteście bandytami, czy tak? – zgadł paladyn. Całej bandzie wydawało się, że jego rysy stwardniały i cofnęli się o kilka kroków. Zaraz jednak się opanowali i wyjęli broń, przystawiając ją do każdej możliwej części ciała. – Cóż – westchnął. – Zdaje się, że nie mam wyboru. Prowadźcie.
Zbóje odłożyli topory, miecze i sztylety, po czym ruszyli za swym dowódcą, starcem w czapce z wilka oraz Athanem. Nie szli długo. Rośliny, które tu rosły widział pierwszy raz w życiu. Dziwne, prawie pomarańczowe drzewa o drobnych niebieskich liściach, ogromne kwiaty, czerwone i pomarańczowe krzewy, róże, chryzantemy, fiołki. Widok był jak z bajki i paladyn od razu poczuł się lepiej. Poprawę nastroju wyczuł także u swych „kompanów” – po treningu w Abdam był wyczulony na emocje innych. Potrafił wyczuwać je na odległość. Jednak, ku jego samego zdziwieniu, wyczuł też coś w rodzaju wstydu, obawy. Wzruszył ramionami i po kilkunastu sekundach zatrzymali się.
- Oto nasza kryjówka – oznajmił herszt. Athan rozglądnął się w około, dostrzegł twarze rozbójników: jedne zaniepokojone, inne rozbawione. Miejsce w którym się znajdowali wyglądało zupełnie zwyczajnie. Ot, skały, kilka tych dziwnych pomarańczowych krzewów, jedno ogromne drzewo, wysoka trawa i gdzieniegdzie większe kamienie. Nic specjalnego.
- Gdzie? – zapytał w końcu.
Zbóje zarechotali. Ludzik w czapce z wilka stanął na palcach, zmrużył groźnie oczy. Athanowi wydało się nagle, że ten człowiek jest jakiś dziwny. A już na pewno ma zdecydowanie za dużo zmarszczek. Cała twarz pocięta była zagłębieniami, nawet tam, gdzie nie powinny się robić. Na nosie, policzkach, wargach, brodzie, czole, podbródku. Chyba nawet na oczach i uszach.
- Ha! – wykrzyknął, plując paladynowi na tors. – Jest tak dobrze ukryta, że jej nawet nie widzisz!
Ponownie dało się słyszeć rechot. To zaczynało być denerwujące. Ale zrozumiał już gdzie jest kryjówka. Otóż cały sęk tkwił w tym, że ta kryjówka w ogóle nie wyglądała jak kryjówka. Athan nie widział jeszcze co prawda żadnych kryjówek bandytów, ale miał o nich jako takie wyobrażenie.
- Jestem Yardyoke, szaman – przedstawił się pomarszczony dziadek i uścisnął mu rękę. Bardzo mocno. Uśmiechnął się przy tym, prezentując kilka krzywych, żółtych zębów. Następnie wódz także zbliżył się i uścisnął mu rękę.
- Rodvard. – rzekł.
Brodaty olbrzym okazał się Kuldevanem. Byli także Ulmer Lehman, Garrit Cerro, Theobald. Na następnych nie zwracał już uwagi. Ci przedstawieni posiadali na kamieniach i wyciągniętych nie wiadomo skąd pieńkach. Kuldevan przesunął głaz i oczom paladyna ukazała się świetnie zaopatrzona spiżarnia, a można by rzec, że nawet podziemny dom.
Brodacz gestem zaprosił Athana do środka i sam zszedł po drabinie. Spiżarnia była duża, zimna, jasna i porządnie urządzona. Chociaż nie, nie była. To jemu wydawało się że była. Nigdy nie przywiązywał wielkiej wagi do porządku i czystości. W jego pokoju zawsze panował bałagan i raz Pyntar var Ytagen przewrócił się o leżącą na ziemi torbę i zwichnął sobie rękę. Pod ścianami wykopanego w ziemi pomieszczenia leżały najróżniejsze rzeczy. Po prawej jedzenie, po lewej rozmaity złupiony, kupiony i znaleziony sprzęt, nieco bardziej w głąb stała spora skrzynka, podobno na jabłka, których w tych lasach, jak już zdążył Athan zauważyć, można było nazbierać wiele, a to z powodu sadu jabłkowego, leżącego nieopodal kryjówki.
Pod ostatnią ścianą stała broń. Część już zardzewiała, trochę połamanych i zniszczonych, ale te z prawej wydawały się być w porządku. Kuldevan schylił się (przy czym i tak był wyższy od Athana) i wyjął z worka dwie brzoskwinie. Jedną podał paladynowi, a w drugą zatopił zęby, aż sok trysnął mu na bujną, czarną brodę.
- Bierz co chcesz. Co nasze to i twoje – powiedział z pełnymi ustami.
- Ale co?
- Owoce. Ubrania. Broń. – wymienił olbrzym. – I co tam jeszcze znajdziesz. Bierz, śmiało! – zachęcił.
- No nie wiem... – Athan zwątpił. Nie miał zaufania do tych rzeczy i tych ludzi, ale zdążył już polubić Kuldevana. – Może zobaczę broń. Brodacz gestem zaprosił go do sprawdzenia uzbrojenia. Paladyn podszedł do pierwszego stojaka. Stały na nim dzidy, włócznie, dziryty i jedna halabarda. Były w dobrym stanie, ale ten rodzaj broni go nie interesował. Zwrócił oczy ku następnemu stojakowi, nieco szerszemu i wykonanego prawdopodobnie z jesionu. Wisiały na nim maczugi, buzdygany, wiekiery. Aż skrzywił się na wspomnienie, co pewien wojownik zrobił kiedyś taką bronią jednemu z jego znajomych. Z maczugami wiązało go jedynie wspomnienie rozbitej na kawałki czaszki.
Przejrzał jeszcze kilka stojaków i półek, ale dopiero na ostatnim znalazł to, czego szukał. Miecze, sztylety, szable. Dotknął klingi pierwszego z lewej miecza, obusiecznego, o zwykłym jelcu krzyżowym i kulistej głowicy. Była ciepła. Szybko cofnął rękę wiedząc, że jest to znak, że ta broń przesączona jest złem. Im cieplejszy przedmiot, tym bardziej biło od niego ciepło. Nie każdy mógł to wykryć. Paladyni byli specjalnie szkoleni w celu wykrywania zła.
Następny miecz był chłodny, ale nie pasował Athanowi. W końcu wybrał dla siebie długi nóż. Sądząc po zdobieniach, był wykuty w Zordal, pustynnym kraju na południu. Zatknąwszy go sobie za pas wyszedł bo drabince za Kuldevanem i pomógł mu zasłonić wejście głazem. Skierowali się do wąskiego przejścia między skałami, które z daleka wyglądało jedynie na pęknięcie. Po kolei przecisnęli się przez szczelinę i stanęli u wejścia do jaskini.
W grocie było chłodno, ale nie ciemno. Kilka sporych pochodni przytwierdzonych do ścian metalowymi obręczami dawało światło na tyle dobre, aby można było czytać lub wykonywać inne prace. Pod ścianami tej niewielkiej kryjówki leżały materace, pościel, zrabowane poduszki, koce i dywany. Coś usiadło Athanowi na czole. Pacnął się w ciemię i odkrył, że na jego dłoni leży rozgnieciony spory komar.
- Moskity – powiedział Kuldevan. – Uważaj na nie, dużo piją i potem czasami boli. A na razie połóż się, bo widać, żeś zmęczony.
Paladyn postanowił posłuchać rady, przedtem jednak chciał sprawdzić, jak miewa się jego ekwipunek. Ciągle ściskał miecz w dłoni, a zbroja dostała się do naprawy Kuldevanowi, którego zdążył już polubić. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku położył się na wolnym posłaniu koło swego brodatego kolegi. Nie wiedział, kiedy zmorzył go sen.

Gromnir.
komentarz[7] |

Komentarze do "Athan"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.037060 sek. pg: