..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Wiadro



- Co tak siedzisz?! Idź na pole pomóż ojcu armozjadzie!
- Już idę mamo. - powiedziałem wstając z pochyloną głową.
- Idziesz?! Biegnij, a nie będziesz się obijał! Myślisz, że…
Reszty nie usłyszałem, bo zbiegałem już z pagórka, na którym stała nasza chatka. Tak wyglądał prawie każdy mój dzień. To są moje wspomnienia z dzieciństwa. Moja pobudka skoro świt.
-Ruszaj się żołnierzu! Nie jesteś tu żeby odpoczywać!!
Głos sierżanta wyrwał mnie z zamyślenia.
- Tak jest! - odpowiedziałem i zasalutowałem.
- Wymarsz o świcie.

Sierżant Osel był bardzo wymagający, ale lubiłem go. Zawsze sprawiedliwy i nigdy nie znęcał się nad podwładnymi, czego nie można było powiedzieć o innych, równych lub wyższych mu stopniem. Starsi rangą wyżywali się na nich, a oni na nas.
W wieku dwunastu lat uciekłem z domu, ponieważ nie mogłem już wytrzymać, kłótni, głodu i upokorzeń. Miałem ośmioro rodzeństwa, a zapowiadało się kolejne. Ojciec nie mógł już tego znieść i wszystkie zarobione pieniądze wydawał na alkohol, co jeszcze bardziej pogarszało sytuację w domu. Po ucieczce było lepiej. Niewiele, ale jednak. Najpierw żebrałem, później zacząłem kraść i skończyłbym pewnie na zabójstwach, gdyby nie pewne zdarzenie. Okradłem niewłaściwą osobę. Choć teraz patrząc z perspektywy czasu jednak dobrze trafiłem. Był to dowódca straży miejskiej kapitan Morgan. Tego akurat dnia miał dobry humor, właśnie urodził mu się syn i tylko dzięki temu przeżyłem. Ktoś może spytać dlaczego tylko dzięki temu? Już odpowiadam. Kapitan nie jest pobłażliwy ale tego akurat dnia miał doskonały humor i nie chciał plamić rąk krwią w dniu urodzin dziecka. Chyba uznał, że mogłoby to ściągnąć nieszczęście na jego potomka. Zaprowadził mnie na posterunek straży i kazał dać mi jakąś pracę.
I tak zostałem chłopcem stajennym. Czyściłem konie, sprzątałem stajnie… Wszystko to za kąt do spania i trochę jedzenia. Było to dla mnie jak raj. Codziennie miałem co jeść, nikt mnie nie wyganiał z mojego kąta i nie budził kopniakiem na powycieranym, gdzieniegdzie dziurawym sienniku. Byłem oczywiście obrażany, czasami uderzony, o krzykach nie wspomnę, ale było to nic w porównaniu z moją rodzinną chatą. Rodzice nie byli dla mnie mili, ale byli cudowni w porównaniu ze starszymi braćmi.
Znów wracają do mnie te koszmarne wspomnienia.
Jednakże jak wiadomo wszystko co dobre nie trwa wiecznie. Któregoś dnia przyjechał dziwny starzec i zostawił swojego konia w stajni. Przyglądał mi się dziwnie przez chwile i poszedł. Do dziś pamiętam ten jego świdrujący wzrok. Poczułem się jakby ktoś wyjął moje wnętrzności na zewnątrz, zobaczył, że nic w nich interesującego i włożył z powrotem. Tego samego dnia, późnym popołudniem, widziałem jak kapitan Morgan rozmawia z tym starcem. Mężczyzna spojrzał na mnie tylko przez moment, ale i tak przeszły mnie ciarki. Jego przenikliwy wzrok był prawie nie do zniesienia. Gdy starzec odszedł, kapitan stał przez chwilę zamyślony po czym rzucił mi przelotne spojrzenie i odszedł. Nie wiem o czym dokładnie rozmawiali, ale mógłbym przysiąc, że o mnie. Dlaczego Kapitan miałby rozmawiać o kimś tak bezwartościowym jak ja? Następnego dnia, jeszcze przed świtem przyszedł jeden ze strażników miejskich i kazał iść za sobą. Dał mi tylko chwilę na spakowanie dobytku, który składał się ze znoszonej koszuli, równie zniszczonych spodni i dziurawego kubraka.
Zostałem zaprowadzony do garnizonu, gdzie dano mi zardzewiałą kolczugę i kij. Kazano mi oczyścić zbroję z nalotu. Codziennie przychodził do mnie żołnierz i sprawdzał moje postępy. Gdy miał dobry humor doradzał mi jak sprawniej czyścić, a gdy miał zły dzień… to dostawałem po głowie i słyszałem wiele barwnych wyzwisk. Kiedy skończyłem czyszczenie kolczugi, zaczęto mnie ćwiczyć w walce kijem. Zacząłem od prostego treningu, który polegał na nauce prostych ataków i najbardziej podstawowych sposobów obrony. Początkowo dostawałem tęgie lanie od instruktorów, jednakże z czasem moje umiejętności rosły, a wraz z nimi malała ilość siniaków pokrywających moje ciało. Któregoś dnia, po przebudzeniu, obok kolczugi znalazłem jednoręczny miecz. Nie był pierwszej jakości, w wielu miejscach był wyszczerbiony i nosił ślady rdzy. Gdy przyszedł mój dowódca, otrzymałem rozkaz, aby doprowadzić miecz do stanu używalności. Kazano mi zwrócić się o pomoc do kowala garnizonowego, ale te burknięcia jakie wydawał widząc mnie w niczym nie przypominały mowy. Udostępnił mi jedynie narzędzia i koło szlifierskie do ostrzenia oręża. Tyle zdołałem zrozumieć z tego bełkotu. Doprowadziłem miecz do stanu używalności tylko dzięki jednemu z czeladników. Kosztowało mnie to co prawda dzbanek gorzałki, ale sam bym sobie nie dał rady. Kiedy pokazałem efekt pracy dowódcy, ten mruknął jedynie cos pod nosem i kazał iść na trening. Musiałem ćwiczyć niemal bez przerwy, przez pierwszych kilka dni niemal nie czułem ramienia, w którym trzymałem miecz. Mistrzów jednak nic to nie obchodziło, mówili tylko że albo przyzwyczaję się, albo nie nadaję się na strażnika.
Przywykłem.
Gdy nauczyciele stwierdzili, że moje umiejętności we władaniu mieczem są wystarczające, dostałem do ręki kuszę z której do dzisiejszego dnia niezbyt celnie strzelam.
Nie miałem jednak zbyt wiele czasu, żeby zastanawiać się dlaczego wyrwano mnie ze stajni i kazano ćwiczyć. Miałem ciekawsze sprawy na głowie. Jakiś czas później zostałem mianowany strażnikiem. Pierwszy tydzień służby był ciężki, ale jakoś udało mi się go przetrwać. Kiedy dostałem pierwszy żołd urżnąłem się do nieprzytomności. Przehulałem wszystko… ostatnie co pamiętam, to jak szedłem na pięterko gospody z damą lekkich obyczajów. Następna… to wiadro wody wylane mi na głowę. Usłyszałem zrzędliwy wrzask baby: „Wstawaj! Pokój ma być wolny zanim doliczę do dziesięciu!”. Miałem wstać i jej przyłożyć, ale powstrzymał mnie potężny ból głowy, na całe szczęście zresztą, bo gdy trochę oprzytomniawszy opuszczałem gospodę nieco chwiejnym krokiem, przy drzwiach stał jakiś drab, który zapytał się tej zrzędy, czy kłopotów nie sprawiałem. Kiedy odpowiedziała że nie, pozwolił mi spokojnie wyjść.
Wróciłem do koszar, gdzie oczywiście musiałem spotkać dowódcę, który powiesił na mnie wszystkie psy, obciął żołd o połowę na okres miesiąca i wsadził do karceru na dzień, co bym wytrzeźwiał o suchym pysku. Jak wyszedłem wieczorem wypiłem całe wiadro wody stojące obok studni, a pół nocy spędziłem biegając do wychodka. Reszta strażników niemal płakała ze śmiechu, co kilku okupiło tęgim bólem brzucha, który sprawił, że przez kilka dni nie mogli nawet kaszlnąć bez skrzywienia się. Dobrze im tak.
Następnego dnia miałem poranną wartę, całe szczęście, że przy północnej bramie. Tym którzy nie wiedzą nic o Bineth powiem, że przy północnej bramie nie ma dużego ruchu do późnego ranka. Dzięki temu udało mi się przysnąć mniej więcej do południa, co jednak nie uszło uwadze sierżanta i straciłem drugą połowę żołdu z tego tygodnia. Resztę tamtego tygodnia udało mi się przeżyć już bez większych wpadek.
Początek służby był tak zachęcający, że najchętniej wróciłbym do stajni, ale nie dano mi żadnego wyboru. A życie mogło być takie proste i beztroskie…

- Ruszaj się żołnierzu!
- Tak jest sierżancie - odpowiedziałem instynktownie.
- Coście się tak zamyślili?! Wymarsz! Jak chcieliście mieć czas na bujanie w obłokach trzeba było się nie pchać do Straży!
- Tak jest sierżancie.
- Wiadro co się z tobą dzieje?! Wymarsz, a wy jeszcze się nie zebraliście!! Zanim doliczę do pięciu macie być w straży przedniej!
- Tak jest sierżancie - nie dość, że dopadły mnie koszmary dzieciństwa, to jeszcze sierżantowi podpadłem.
- Co tu robisz? Dziś nie twoja kolej na czoło. - zapytał Duży.
- Podpadłem sierżantowi.
- Oj Wiadro, Wiadro. Po coś ty się pchał do straży?
„Wiadro”… wszyscy tak na mnie mówią od czasu pierwszego żołdu. Nie mogę się uwolnić od tego przezwiska. Do tego zawsze kiedy popijemy koledzy wypominają mi tamtą przygodę.
Do wieczora patrol wyglądał tak samo jak każdy inny, ale prześladuje mnie chyba jakiś pech, bo chwilę przed zachodem słońca zaczęły się kłopoty.

Zobaczyliśmy przed sobą wóz. Stał przechylony na środku drogi.
- Wiadro rusz się i sprawdź co się stało. Karo do kolumny i zamelduj co się dzieje. Krasnal zostajesz ze mną. No Wiadro ruszaj się! Osłaniamy cię z Krasnalem.
Sierżant wydał rozkaz meldowania nawet o najdrobniejszym incydencie. Ta okolica nie należała do spokojnych.
Krasnal zawdzięczał ksywkę rudej brodzie o którą bardzo dbał i którą się chlubił, oraz swojemu wzrostowi. Miał siedem stóp wzrostu. Kto zrozumie żołnierzy…
Rozkazy wydawał Duży. Tak go nazywali zanim trafiłem do Straży. Był prawie o połowę niższy od Krasnala, ale tak szeroki w barach, że musiałbym wyjść z siebie i stanąć obok, i jeszcze trochę by zabrakowało. Kiedyś jak ćwiczyłem z mieczem widziałem jak jeden ze strażników zaczął mu przyganiać odnośnie jego niskiego wzrostu. On wstał, podszedł do wesołka i uderzył raz. Facet tylko nakrył się nogami, a przytomność odzyskał dopiero po trzech dniach. Mało wtedy Dużego nie wywalili ze Straży.
- Tak jest! - zasalutowałem i powoli ruszyłem w kierunku wozu
Gdy podszedłem do wozu zobaczyłem, że ma urwane koło. Czterech mężczyzn czyniło nieporadne próby naprawy.
- Pośpieszcie się. Jak szybko się nie uwiniecie to zepchniecie wóz do rowu. Droga ma być wolna przed zachodem - powiedziałem do mężczyzn.
Jeden z mężczyzn przerwał swoje zajęcie i podszedł do mnie. Możecie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, gdy w tym człowieku rozpoznałem starszego brata. Wściekłość jaka we mnie wstąpiła musiała się odbić na mojej twarzy, bo jego mina nie wyrażała już pewności siebie. Było to pomieszanie niepewności ze strachem.
- Panie strażniku przepraszamy, ale wóz nam się zepsuł. Wieziemy kupione towary do pobliskiej wioski…
- Do której? - przerwałem mu.
Zmieszany nie wiedział co odpowiedzieć. Mój „kochany” starszy brat kiedy kłamał zawsze wymyślał historyjkę i szło mu dobrze dopóki mu ojciec nie przerywał. Wtedy się zacinał.
- Kupione? Wczoraj napadnięto na karawanę niedaleko stąd. Do czasu wyjaśnienia, czy te towary nie zostały skradzione zostaniecie tutaj razem z wozem. - zobaczyłem wściekłość na twarzy brata.
- Poddaj się psie, albo zginiesz. - powiedział przez zaciśnięte zęby.
Trochę mnie braciszek zaskoczył, ale że miałem ochotę mu przyłożyć od momentu, kiedy go rozpoznałem to nie zdążył wypowiedzieć słowa więcej. Leżał już nieprzytomny.
Ku mojej uciesze w pozostałych trzech osobnikach także rozpoznałem swoich braci.
Za sobą usłyszałem odgłosy walki. Wiedziałem już, że to zasadzka, ale postanowiłem w miarę możliwości nie zabijać rodzeństwa. Pełną satysfakcję będę miał kiedy będą wiedzieli kto ich pobił, a i sierżant pewnie pochwali, bo potrzebuje jeńców do przesłuchań, bolesnych przesłuchań…
Pierwszego nacierającego na mnie kopnąłem w pierś, a następnie uderzyłem pięścią okrytą rękawicą z utwardzanej skóry w skroń. Po czym szybko przeszedłem na lewą stronę, kiedy pozostali dwaj jeszcze stojący bracia znajdowali się w linii zaatakowałem. Kopnąłem pierwszego z prawej w kolano łamiąc je. Cóż to był za słodki odgłos, muzyka dla moich uszu. Został ostatni, najmłodszy, który się najbardziej nade mną znęcał.
- Ty szczurze! - krzyknął.
- Już nie - syknąłem przez zaciśnięte zęby.
Braciszek nie miał takich nauczycieli jak ja. Próbował kopnąć mnie w pierś, jednak zablokowałem cios, przytrzymując jednocześnie jego stopę. Stał na jednej nodze. Kopnąłem łamiąc mu ją, zanim upadł pokryty metalowymi płytkami but wylądował na jego twarzy łamiąc mu szczękę. Czyste piękno… Całe zajście trwało tylko chwilę, ale dla mnie to było jak cała wieczność. Ogarnęła mnie euforia, Duży i Krasnal wycofywali się powoli zbierając żniwo wśród napastników.
Zobaczyłem nadjeżdżające posiłki, czterech konnych pod wodzą sierżanta. Kilka chwil później ujrzeli je także bandyci, ale zanim to się stało dwóch już zginęło z mojej ręki. Nie wiem jak pokonałem te sto pięćdziesiąt stóp w tak krótkim czasie. Napastnicy zaczęli uciekać, ale zdążyłem jeszcze poderżnąć gardło jednemu, a drugiemu wysłać bełt pod łopatkę.
- Wiadro, Krasnal poszukajcie żywych. Sierżant będzie chciał kogoś przesłuchać.
- Tam koło wozu leży czterech nieprzytomnych, ale nie powinni się zbyt szybko obudzić, a dwóch z nich jeżeli nawet się obudzi nie ucieknie zbyt daleko. Nie ze złamana nogą.
Jak teraz przypominam sobie tą sytuację, to Duży na chwilę stracił pewność siebie. Musiał się wtedy mnie przestraszyć.
- Zwiąż ich żołnierzu. Chcę mieć pewność, że nie uciekną.
Od tego momentu, gdy ktoś mówił Wiadro nie słyszałem już kpiny w głosie, która tak mnie irytowała. Do tej pory się śmieją z mojej przygody kiedy popijemy, ale nie przekraczają już pewnej granicy.
Sierżant złapał jeszcze kilku rzezimieszków, ale nie byli w zbyt dobrym stanie. Kazał zameldować się wieczorem Dużemu, Krasnalowi, Karo i mnie.

- Dobra robota chłopaki. - powiedział gdy wieczorem stanęliśmy przed nim.
- Dziękujemy sierżancie. - odpowiedzieliśmy zgodnym chórem.
- Dostaniecie premie. Podwójny żołd.
- Dziękujemy sierżancie.
- Odmaszerować.
Krasnal, Duży i Karo odeszli nie ociągając się. Ja stałem nie ruszając się z miejsca. Dowódca spojrzał na mnie znad jakiegoś papieru, który już zaczął czytać.
- A wy czego jeszcze tu stoicie? - powiedział lekko rozdrażnionym głosem.
- Sierżancie, czy mogę o coś prosić? - zapytałem pewnie.
Dowódca spojrzał na mnie dziwnie, ale tego dnia mogłem sobie pozwolić na nieco więcej swobody.
- Mówcie żołnierzu. - ton jego głosu zmienił się na jeszcze ostrzejszy. Pomyślał chyba, że chcę większą premię.
- Chciałbym uczestniczyć w przesłuchaniach złapanych bandytów.
- Dziwna prośba. Nie wolelibyście zabawić się? Macie w końcu w tym tygodniu podwójny żołd.
- To sprawa osobista sierżancie. Jestem coś winien tym bandytom, którzy byli przy wozie. - powiedziałem widząc jego niezdecydowanie.
- To ty ich obezwładniłeś. - zastanowił się przez chwilę - Prawda. Zezwalam.

- Cześć Wiadro. Dobra robota. - Powiedział Konik. Ksywka wzięła się stąd, że uwielbiał znakować torturowanych tak jak konie. Był brutalny, ale skuteczny. I to jak!
- Dzięki. Od którego zaczynasz przesłuchanie?
- Myślę, że najpierw pokaże im co ich czeka, jeśli nie będą mówić. Z któregoś zawsze coś wycisnę.
- Sierżant przysłał mnie do pomocy.
- Nie dał ci wolnego? - jego twarz wyrażała ogromne zdziwienie.
- Mam do załatwienia tutaj pewną sprawę osobistą. Widzę, że podgrzałeś już pręt. Pozwolisz?
- Mówisz osobistą - zawiesił głos - nie mogę ci odmówić. - uśmiechnął się tylko tajemniczo.
- Dzięki Konik.
- Zasłużyłeś przyjacielu.
Wziąłem rozżarzony niemal do białości stalowy pręt, Konik lubi to co robi, i podszedłem do najmłodszego z moich starszych braci, Kirka, i stanąłem z narzędziem przed nim. Na twarzy malował mu się paniczny strach i niedowierzanie. Musiał słyszeć o historiach z lochów, ale nie dawał im wiary. Tak jak ja, zanim nie trafiłem do Straży.
Moją twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. Nie mógł mówić więc był idealny do pokazu.
- Cześć Kirk. Trochę się zmieniłeś od naszego ostatniego spotkania. Nie miałeś wtedy tej brzydkiej blizny na policzku. - powoli przesunąłem rozgrzanym prętem koło jego twarz, akurat w takiej odległości, żeby poczuł żar pręta - Nie poznajesz mnie? To ja Korin. Nie pamiętasz mnie braciszku? - w tym momencie delikatnie dotknąłem jego ramienia rozżarzonym prętem, kiedy przestał krzyczeć kontynuowałem naszą rozmowę - Ty też mnie przypalałeś braciszku, pamiętasz? Tylko, że patyk był chłodny w porównaniu z rozgrzaną stalą…
Wszystko to widziało pozostałych trzech moich kochanych braci. Konik stał z boku, tylko co jakiś czas słyszałem jego chichot. Cóż to za słodkie wspomnienia, do dziś pamiętam ich wrzaski, oraz strach i niedowierzanie malujące się na ich twarzach. Wiedzieli już kim jestem, widzieli na mojej twarzy jaką satysfakcję sprawiało mi ich torturowanie. Powiedzieli wszystko co wiedzieli zanim sięgnąłem po pręt, wystarczyło zdjąć knebel. I tak pobawiłem się trochę z każdym z nich. O radę prosiłem Konika, chciałem żeby poczuli ból, ale szybko doszli do siebie. Miałem wobec nich pewne plany.
Sierżanta poprosiłem, żeby zamiast zabijać moich „kochanych” braci na miejscu wysłał ich do kamieniołomu. Był tak zadowolony z uzyskanych informacji i czasu w jakim je otrzymał, że zgodził się. Może ktoś pomyślał, że byłem miłosierny dla nich, ale nic w tym bardziej mylnego. W kamieniołomach czuje się jak się umiera, miecz zabija szybko.
Dowódca okazał swe zadowolenie jeszcze w inny sposób, zamiast podwójnego, dostałem potrójny żołd, który wydałem jeszcze tego samego tygodnia. Tym razem nie pokazałem się w obozie zanim nie doprowadziłem się do jako takiego stanu. Nie chciałem powtórki z rozrywki.

Teraz z perspektywy czasu żałuje, że nie podarowałem im szybkiej śmierci, pomimo tego co mi zrobili byli moimi braćmi. Za udział w napadzie na karawanę jest jedna kara, śmierć. Wcześniej, czy później zostaliby złapani. Sami wybrali swój los, ale ja wybrałem dla nich bardziej bolesny sposób spełnienia się go. Tego dnia mieli większego pecha niż ja.
Przy okazji dowiedziałem się od nich, że opuścili dom rodzinny wiosną rok po moim odejściu. Pokłócili się z rodzicami, po raz niewiadomo który zresztą, i postanowili nie wracać już do chaty. Dołączyli do jednej z band grasujących w okolicy. Trzymali się razem, dzięki czemu dość szybko wyrobili sobie opinie wśród kompanów. Robili co im kazano, ale nie dali się ganiać jak psy, co musiał robić każdy nowo przyjęty, zanim nie przyszedł następny. Ich bandą dowodził Trol. Używał maczugi nabijanej ćwiekami, wzrostu miał około osiem stóp, a w barach był niewiele węższy od Dużego.
Miałem okazje zobaczyć tego kolosa w akcji. Nie był to przyjemny widok, zwłaszcza, że masakrował moich współtowarzyszy. Było to jakiś tydzień po schwytaniu moich braci. Podali oni lokalizacje jego kryjówek. Zwiadowcy odnaleźli go w jednej z nich. Byłem jednym z sześciu tuzinów pieszych strażników biorących udział w ataku. Byli to żołnierze z różnych garnizonów, których zebranie było możliwe bez zbytniego rozgłosu. Oprócz tego dowódca miał do dyspozycji niecałe trzy tuziny konnych najemników. Zostali oni wynajęci przez kupców, których karawany były grabione. Była to zbieranina różnej maści wojowników i tropicieli. Niektórzy mieli ciężkie kolczugi, inni zbroje skórzane, a dla niektórych jedynym pancerzem były drewniane tarcze nabijane ćwiekami. Przewodziło im tylu naszych jeźdźców, ile mam palców u dwóch dłoni, dobrze opancerzonych i uzbrojonych. Razem trochę ponad trzy tuziny konnych, tak przynajmniej mówił sierżant.
Dowódca nie ściągał większych posiłków, żeby nie przepłoszyć bandytów, zresztą uważał naszą liczbę za wystarczającą. Czekała nas jednak ciężka praca, bo przeciwko nam stanęło dwa razy więcej chłopa. W większości byli to jednak słabo wyszkoleni ludzie, więc nie byli poważnym przeciwnikiem dla dobrze wyszkolonego strażnika. Mieliśmy za zadanie schwytać lub zabić jak najwięcej rozbójników. Ich obóz znajdował się w wąwozie, co skutecznie chroniło obóz przed wścibskim wzrokiem obserwatorów. Tego jednak dnia położenie obozu okazało się dla nich przekleństwem.
O świcie ruszyliśmy do ataku. Przystanęliśmy na chwile, dziesięciu najlepszych strzelców wysunęło się do przodu i zlikwidowało czujki. Wybiegliśmy z ukrycia i zaatakowaliśmy. Tylko niektórzy byli w pełni obudzeni, większość budziła się umierając już od ran. Dopiero po kilku chwilach zbójnicy zaczęli stawiać minimalny opór. Większość jęła uciekać, ale wtedy właśnie pojawiła się jazda u drugiego wyjścia z wąwozu. Niektórzy bandyci próbowali wdrapywać się po stromych ścianach, ale takie próby natychmiast udaremnialiśmy. Bełt wbity w plecy szybko sprowadzał ich z powrotem na ziemie.
Potyczka zdawała się mieć ku końcowi, jednakże Trolowi udało się zebrać wokół siebie niewiele ponad tuzin ludzi. Było to jedyne ognisko oporu. Kilkunastu moich kompanów mając nadzieję łatwego zwycięstwa zaatakowało tą grupkę. Rzucili się ślepo do przodu spodziewając się paniki w szeregach wroga. Nic takiego się jednak nie stało, był to bowiem trzon oddziału Trola, zaprawieni w bojach rozbójnicy znający się na swoim fachu. Pierwszych trzech strażników, którzy dostali się w zasięg maczugi przywódcy bandy padło od jednego ciosu. Było słychać tylko trzy ciche chrzęstnięcia, kiedy ich czaszki pękały. Jego kompani także nie próżnowali, kilku z nich zginęło, ale odparli atak zadając atakującemu oddziałowi poważne straty. Widząc co się dzieje zajęliśmy w miarę bezpieczne pozycje i zaczęliśmy ostrzeliwać wroga.
Nasz dowódca także widział całą sytuację i nakazał szybki atak konnych. Nacierający oddział liczył około tuzina jeźdźców, a ilość broniących się malała z każdą chwilą. Po ataku kawalerii pozostałych przy życiu bandytów można było policzyć na palcach jednej ręki. Kiedy rozpoczęła się walka wiedzieli już, że zginą, ale woleli szybką śmierć niż długie i bolesne tortury. Drugi atak kawalerii nie był już konieczny, Trol co prawda stał jeszcze na nogach, ale był już tylko chodzącym trupem. W karku tkwiło mu dwa bełty, nie mówiąc o ich dużej ilości w korpusie. Kolejny bełt, posłany z za moich pleców, trafił go w oko. Grot wyszedł z drugiej strony głowy. Kolos upadł przygniatając ostatniego ze swoich kompanów. Reszta już leżała martwa. Podeszliśmy do trupa przywódcy rozbójników. Nadal wyglądał przerażająco. Pod nim leżał jego kompan. Dusił się pod ciężarem swojego przywódcy. Stanęliśmy wokoło oglądając jego powolną śmierć.
- Co tu się dzieje?! - dowódca pojawił się znikąd i krzyknął - Wracać do roboty! Wy dwaj podnieście to ścierwo! Wyciągnijcie i zwiążcie tego psa. Chce mieć go żywego! - powiedział wskazując kolejno na mnie i żołnierza stojącego obok mnie, a później na ciało Trola i leżącego pod nim osobnika.
Kapitan przerwał nam takie przedstawienie. Do tego ja musiałem odwalić czarną robotę. Czy ja zawsze musze mieć takiego pecha?
Jeniec szarpał się chwilę, ale po kopniaku pod żebra przestał, przy okazji dowiedziałem się, że na kolacje zjadł pieczeń. Smród był okropny. Odwaliliśmy trupa Trola i związaliśmy bandytę. Kapitan powiedział, że chce tego psa żywego, ale nie mówił, że nie możemy się trochę zabawić. Zostawiliśmy go prawie nietkniętego, właściwie opowiedziałem mu tylko co go czeka, kiedy spotka się z Konikiem. A dobrze wiedziałem co mówię, wiele dowiedziałem się o torturach podczas „przesłuchania” moich braci. Kiedy opowiadałem mu co go czeka wyraz jego twarzy coraz bardziej przypominał grymas przerażonego dziecka. W jego oczach nadal widziałem rosnący strach, chyba miał nadzieję, że to tylko zły sen i że zaraz się obudzi. Zrobiło mi się wtedy go żal. Przypomniałem sobie jak się czułem w rodzinnej chacie, gdzie każdy kolejny dzień był koszmarem z którego chciałem się obudzić. Kiedy oddawałem go w ręce Konika zamieniłem z katem kilka zdań. Wtedy ostatnia iskra nadziei, że to nie jest rzeczywistość, zgasła w oczach jeńca.
Do wieczora zeszło nam ze posprzątaniem pobojowiska. Zebraliśmy wszystko do jednego z szałasów, z którego wcześniej korzystali bandyci. Większość tego co znaleźliśmy to była broń i pancerze średniej i kiepskiej jakości, choć zdarzyło się i kilka w nienajgorszym stanie i całkiem dobrej roboty. Na palcach bandytów i w sakwach znaleźliśmy wiele pierścieni, trochę bransolet i naszyjników, w większości srebrnych, ale i złotych nie brakowało. Spodobał mi się jeden srebrny z dziwnym granatowym kamieniem, idealnie pasował mi na palec. Założyłem go na chwile, ale jakoś zapomniałem go zdjąć. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, dzięki czemu zachowałem go przez jakiś czas. Ciała bandytów spaliliśmy, a naszych poległych załadowaliśmy na kilka wozów, które znaleźliśmy w obozie. Pochowaliśmy ich dwa dni później na cmentarzu dla zasłużonych w Bineth.
Dzień po pogrzebie odbyła się uroczystość uhonorowania żywych uczestników walk. Byłem jednym z wyróżnionych tylko dlatego, że pomogłem uzyskać informacje konieczne do przeprowadzenia akcji, przynajmniej mnie się tak wydaje. Podczas walki nie wyróżniłem się niczym specjalnym. Wszyscy wykonali kawał dobrej roboty. Każdy odznaczony po raz pierwszy otrzymywał złoty sygnet z miejscem do wprawienia trzech kamieni. Jeżeli ktoś już taki posiadał, to w jego sygnet był wprawiany kawałek szafiru. Duży był jednym z odznaczanych, dostał wtedy trzeci kamień.
Poczułem się wtedy dziwnie. Kiedy Kapitan Morgan nakładał mi sygnet na palec wiedziałem co czuje. Poczułem aurę zadowolenia i satysfakcji, pomieszanej jednak z jakimś dziwnym niepokojem. Wiedziałem, ze ten niepokój dotyczył mnie, ale dlaczego i skąd, to wiedziałem? Nie zastanawiałem się nad tym jednak długo, bo zaraz po uroczystości spiłem się do nieprzytomności, zresztą jak każdy z odznaczonych. Dostaliśmy dwa dni luzu, bez obcinania żołdu, do tego trunki fundował nam garnizon. Kobiety zapewniliśmy sobie już sami. Obudziliśmy się dopiero wieczorem następnego dnia. Głowa bolała tylko trochę, a do warty miałem jeszcze całą noc i pół dnia. Tej nocy przepiłem połowę żołdu, ale przez ten czas bawiłem się jak nigdy wcześniej i nigdy później.

Na wiosnę następnego roku na granicy z Treną, dwa tygodnie drogi na północ od Bineth, wybuchła krótka wojna przygraniczna. Trwała zaledwie niecały tydzień, ale była za to bardzo krwawa. Konieczna była odbudowa trzech garnizonów straży praktycznie od podstaw.
Duży dostał awans na Sierżanta. Kazano mu wybrać sobie trzech ludzi których zabierze ze sobą. Jednym z nich byłem oczywiście ja. Zawsze miałem pecha. W Bineth było spokojnie, nie tak jak w Kiil, zwłaszcza na początku mojej służby.
Początek służby w nowym garnizonie był kolejnym szczęśliwym - pechowym zdarzeniem. Stało się to właściwie zanim zacząłem służbę. Kiedy wjeżdżaliśmy do miasta byłem bardzo zaniepokojony. Nie wiedząc czemu bardzo uważnie przyglądałem się każdej mijanej osobie. Jedna wydała mi się szczególnie podejrzana. Dzień był ciepły, a on miał na sobie płaszcz. Było coś co mnie zaniepokoiło w tym człowieku. Zachowywał się bardzo nerwowo. Wyglądało to tak, jakby wewnątrz niego toczyła się bitwa między apatią, a niewypowiedzianym gniewem. Nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy, ale czułem jego emocje. Powiedziałem sierżantowi, że chcę sprawdzić tego człowieka. Duży machnął tylko ręką i powiedział:
- A idź.
Mężczyzna stał spokojnie, kiedy się do niego zbliżałem czułem jego wzrastający niepokój, kiedy stanąłem przed nim i poprosiłem, żeby zdjął płaszcz poczułem, że tamten spanikował. Mógł zrobić tylko dwie rzeczy: od razu uciekać albo najpierw mnie zaatakować i dopiero uciekać. Na swoje nieszczęście wybrał to drugie.
Kiedy tylko zobaczyłem rękojeść broni uderzyłem go pięścią w twarz łamiąc mu nos. Zdezorientowany nie był w stanie nic zrobić. Złapałem rękę w której trzymał długi sztylet i złamałem ją przy okazji wykręcając do tyłu. Wyczuwałem wtedy już tylko strach i panikę. Z jakiegoś powodu czułem, ze nie powinienem go zabijać. Nie myliłem się.
Duży podszedł do mnie i powiedział:
- Zastanawia mnie tylko jedno. Czy ty szukasz kłopotów, czy kłopoty ciebie? Zabieraj go do garnizonu. - Nie krzyczał tylko dlatego, że nie chciał więcej gapiów, a była już ich spora grupka.
Po drodze zapytałem grzecznie po co był mu potrzebny sztylet. Nie chciał odpowiedzieć, więc delikatnie nacisnąłem miejsce złamania kości. Szybko odpowiedział. Romantyczny głupiec chciał zabić swoją ukochaną, która zostawiła go dla innego. Tą ukochaną była siostrzenica mojego nowego dowódcy. Przy okazji dowiedziałem się kogo obezwładniłem. Był to syn jednego z miejscowych kupców, dość zamożnego zresztą.
Kiedy sierżant to usłyszał miał ochotę mnie zabić. Jeszcze dobrze nie zaczęliśmy służby w nowym garnizonie, a już wpakowałem siebie i oczywiście przełożonego w rozgrywki bogaczy. Nic nie powiedział, tylko patrzył się na mnie wściekłym wzrokiem. Wyczułem jego gniew. Im bliżej garnizonu byliśmy, tym towarzyszyła nam większa grupka gapiów. Rozpoznali w prowadzonym przez nas osobniku Ditera. Nikt się głośno nie odzywał, tylko patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem i szeptali do siebie.
Kapitan Sancho został poinformowany o naszym przybyciu i zostaliśmy do niego od razu zaprowadzeni. Wchodząc zasalutowaliśmy i Duży dokonał prezentacji swojego oddziału.
- A to kto? - zapytał dowódca garnizonu wskazując naszego więźnia.
- Wiadro melduj. - to były jedyne słowa, które opuściły usta sierżanta. Jego wzrok nie stracił nic ze swojej wrogości.
- Tak jest - odpowiedziałem.
Kapitan spojrzał na mnie groźnie i nie spuścił wzroku, dopóki nie skończyłem meldować.
- Kiedy szliśmy główną ulicą ten osobnik wydał mi się dziwny. Już prawie lato, słońce pięknie grzeje, a on stał w grubym długim płaszczu. Podszedłem do niego i poprosiłem…
W tym momencie Diter nie wytrzymał i zaczął krzyczeć:
- Tak, zaatakowałem go! Gdyby nie on Mela by nie żyła! Zabije Ją! Zdradziła mnie!
Tym razem to kapitan nie wytrzymał, szybko wstał, podszedł do młodzieniaszka i strzelił go w mordę. Zrobił to otwartą ręką, ale i tak tamten zrobił trzy kroki w tył zanim udało mu się odzyskać równowagę. Kapitan był zaprawionym w boju żołnierzem, a ten paniczyk był bogatym synem kupca, któremu nawet ptasiego mleka nie brakowało.
- Zameldujcie się do mojego sekretarza i podajcie swoje imiona i z którego garnizonu przyszliście.
Kiedy wychodziliśmy dowódca krzyknął:
- Armin przydziel im kwatery i wyślij kogoś, niech przyprowadzi…
W tym momencie obok nas mały człowieczek i zanim ktokolwiek się zorientował wpadł do biura kapitana trzaskając za sobą drzwiami. Wszyscy domyśliliśmy się kim był. Załatwiliśmy jak najszybciej mogliśmy wszystkie sprawy i nie zwlekając udaliśmy się do kwatermistrzostwa. Jako przewodników i eskortę dostaliśmy dwóch miejscowych strażników, żebyśmy się nie wpakowali jeszcze w jakieś kłopoty.
Dostaliśmy kwatery i resztę dnia spędziliśmy w obozie. Następnego ranka ja i sierżant zostaliśmy wezwani do kapitana, gdzie podziękował nam za udaremnienie próby ataku na życie jego siostrzenicy. Nie dał nam premii, gdyż byłoby to źle widziane przez miejscowych kupców. Ojciec Ditera był szanowanym obywatelem miasta. Co gorsza obciął mi żołd o połowę na okres połowy miesiąca i musiałem przeprosić Ditera w obecności jego ojca.
Przeprosiny były formalnością. Zaraz po wizycie w gabinecie kapitana udaliśmy się do domu ojca Ditera, gdzie chory był leczony. Sypialnia tego wypierdka była większa niż gabinet kapitana. Przez większość czasu pobytu w tamtym domu szorowałem językiem podłogę, a szczęka nie chciała mi się podnieść. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu bogactw zgromadzonych w jednym miejscu. Musiałem wtedy naprawdę głupio wyglądać. Nawet nie wiedziałem kiedy przeprosiłem tego paniczyka. Wybełkotałem jakąś formułkę której nawet nie pamiętam. Potrafię sobie przypomnieć tylko, że kiedy Karel, ojciec Ditera, zaczął krzyczeć kapitan odpowiedział zimnym opanowanym tonem przypominając mu dlaczego jego syn ma złamane rękę i nos. Byłem tak przytłoczony przepychem tego miejsca, że nawet nie wiedziałem co dokładnie powiedzieli obydwaj. Opuszczając ten dom szczęka nadal nie chciała mi się podnieść, ale językiem już nie myłem dywanów.
Po tej przygodzie zaczęła się harówka. Znów nie miałem czasu myśleć nad tym co mi się przytrafiło. Nowy garnizon składał się z około jedenastu tuzinów żołnierzy. W walkach zginęło dwóch półkowników. Jednego z nich zastąpił awansowany sierżant Marit, który wyróżnił się podczas walk, za drugiego przysłano zastępstwo z Astrii. Dowódcą garnizonu był kapitan Sancho. Tylko niewiele ponad trzy tuziny z nas było doświadczonymi żołnierzami. Reszta była świeżymi rekrutami. Dostałem dwóch takich pod opiekę. Każdemu z nich dałem kij i starą kolczugę. Taki sam ekwipunek dostali wszyscy rekruci. Dużo pracy kosztowało mnie nauczenie ich podstaw, ale później już jakoś poszło.
Jednak nie było to najgorsze. Byłem przyzwyczajony do ciężkiej pracy. Nie przeszkadzała mi też nauka jazdy konnej, którą bardzo polubiłem, kiedy tylko nauczyłem się podstaw. Najgorsza była nauka czytania. Pamiętam jak się wtedy czułem. Dziś mnie to śmieszy, ale wtedy litery były dla mnie niewiele różniącymi się od siebie szlaczkami. Na początku w ogóle ich nie rozróżniałem. To się z czasem zmieniło, ale i tak swoja lekturę ograniczam do rozkazów i ważniejszych dekretów. Jeszcze gorzej było, kiedy musiałem się nauczyć podpisywać się. Łatwiej podrzyna się gardła, choć niektórzy próbują mnie przekonać, że jest inaczej.
Niedługo po przybyciu do Kiil zapytałem się Dużego, dlaczego w naszym garnizonie jest tak mało doświadczonych żołnierzy. Odpowiedział, że to spokojna granica, a do tego stosunki z Patrią na naszej południowo-wschodniej granicy dawno nie były tak złe jak teraz. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej, ale sierżant wolał więcej nie mówić.
Od jednego z rekrutów dowiedziałem się o co poszła ta cała wojna. Jeden z nich miał kuzyna w Darii, dwa dni drogi na północ od Kiil. Dwóch możnych, nie pamiętam już ich nazwisk pokłóciło się na weselu. Wszyscy myśleli, że przejdzie im złość po kilku dniach, ale tak się nie stało. Traf chciał, że jeden był Kolańczykiem, mieszkał niedaleko Darii, a drugi był Trenańczykim także mieszkającym blisko granicy. Obydwaj się uparli i żaden nie chciał odpuścić. Byli zbyt podobni do siebie, zbyt zacietrzewieni w swojej dumie i egoizmie, żeby przeprosić, albo nawet przyjąć przeprosiny. Punktem kulminacyjnym ich kłótni była wojna. Obydwaj sięgnęli po swoje fortuny i zebrali niewielkie armie. Pech sprawił, że minęli się na granicy. Jeden z nich ze złości spalił wioskę drugiemu, w odwecie drugi spalił trzy. Kiedy zabrakło już ich majątków do palenia i plądrowania zaczęli grabić wszystko co napotkali na swojej drodze. Dopiero po trzech dniach straży udało się zebrać wystarczające siły by pokonać wandala. Kiedy i jedna i druga strona uporała się z problemem królestwa wymieniły się przywódcami ataków.
Dwa tygodnie po moim przybyciu do nowego garnizonu rozpoczął się proces Kramla, teraz przypomniałem sobie jego nazwisko. Trwał tydzień i był przestrogą dla pozostałych możnych. Kraml został powieszony na rynku Darii w południe dzień po procesie. Podobny los spotkał jego Trenańskiego odpowiednika dwa dni później.
Następnej wiosny, zaraz po tym jak stopniał śnieg rekruci zostali mianowani strażnikami. Bardzo ucieszyłem się z tego powodu. Nie dość, że dwa razy więcej czasu spędzałem na wartach, to jeszcze musiałem szkolić świeżaków. Co prawda zajmowaliśmy się tylko patrolowaniem miasteczka i jego najbliższych okolic, ale i tak była to kupa roboty. Dalszymi okolicami zajmowały się garnizony stacjonujące w okolicznych miastach. Miałem jeszcze jeden powód do radości. Mój żołd został podwyższony. W końcu minęło wtedy pięć lat mojej służby w straży.
W końcu nauczyłem się czytać i liczyć. „Zapamiętaj, że jedna dłoń to ilość palców jakie masz u ręki, a tuzin to trzy dłonie.” - tak powiedział mi nauczyciel kiedy kończyłem naukę. Od tego momentu mogłem wypełniać samodzielne zadania. Kazano mi wybrać czterech strażników. Naszym zadaniem było eskortowanie trzech wozów z transportem zboża z pobliskiej wioski. Trzech strażników towarzyszyło woźnicom, po jednym na każdym wozie. Ja i wyszkolony przeze mnie Krams jechaliśmy konno. Wyjeżdżaliśmy jeszcze przed świtam, jako jedni z pierwszych, więc mogłem wybrać sobie trochę lepszego konia. Te najlepsze były zarezerwowane oczywiście dla oficerów i sierżantów. Wybrałem klacz która była moim egzaminem końcowym jazdy konnej. Była trochę narowista, kara z ciemniejszymi pręgami odchodzącymi od grzywy, miała na imię Koal, choć większość nazywała ją Zad. Nie jeden jeździec spadł z jej siodła obijając sobie także inne części ciała i jedyne co mogli zobaczyć to tył wesoło kłusującego konia. Gdy wyruszaliśmy czułem niepokój. Myślałem, że to zdenerwowanie pierwszą samodzielną misją, ale jak się okazało było w tym coś więcej.
Do wioski dojechaliśmy późnym popołudniem. Była ona zaledwie tuzinem nędznych chat, które ktoś chyba dla żartu nazwał Duże Doły. Spędziliśmy tam noc. Co prawda okolice Kiil nie były szczególnie niebezpieczne, ale jazda nocą zawsze jest zaproszeniem dla bandytów. Naczelnik był dla nas, a szczególnie mnie bardzo miły. Kolacja nie była wystawna, ale smaczna i do tego zaprawiana znośnym piwem. Jako sypialnie dostałem niewielką izbę w chacie naczelnika, jak się domyśliłem był to jego pokój. Tej nocy nie spałem sam, jedna z dziewczyn służących przy posiłku była moją towarzyszką. Byłem zdziwiony takim przyjęciem, ale powód wydał się rano. Reszta mojego oddziału spała w niewielkiej stodole, jedynej w tej zapadłej wsi. Dwóch nieszczęśników na zmianę miało wartę przy wozach. Dobrze jest być dowódcą. Stwierdziłem wtedy, że warto było się nauczyć czytać.
Rano naczelnik wioski próbował mnie przekonać, że ma dać o pół tuzina worków mniej, niż było napisane w rozkazie. Myślał, że niewyspany i na kacu nie zauważę ich braku. Liczenie co prawda nie było dla mnie wtedy łatwe, zwłaszcza w takim stanie, ale wiedziałem ile worków mam załadować na każdy wóz. Odrobiłem tą lekcje po drodze. Na każdy wóz miało być załadowanych trzy tuziny pełnych worków. Po każdych trzech nacinałem patyk, który trzymałem w ręce. Tuzin nacięć oznaczało pełny wóz. Po załadowaniu wozu odcinałem część patyka z rowkami. Mało wtedy nie przyłożyłem tej mendzie, bo jakbym przywiózł mniej zboża niż w rozkazie, to bym się musiał tłumaczyć, dlaczego podpisałem odbiór mniejszej ilości niż załadowałem. Odbiło by się to na pewno na moim żołdzie, nie mówiąc o powrocie do nauki czytania ze szczególnym naciskiem na liczenie.
Gdy wyjeżdżaliśmy z wioski poczułem, że ktoś nas obserwuje. Nie wyczułem strachu, tylko niecierpliwość. Po raz pierwszy wtedy poczułem czyjeś myśli w taki sposób. Wcześniej były to tylko uczucia. Wtedy wiedziałem gdzie dokładnie czeka na mój konwój zasadzka i jaki dokładnie jest plan ataku. Przez dłuższą chwilę nie mogłem zrozumieć co się dzieje i stałem jak wryty. Moją konsternację przerwał Krams:
- Dowódco? Co…
- Na koń Krams. Już dość czasu straciliśmy na babskie pogaduszki. - udało mi się odzyskać pewność siebie - Wyruszamy.
Ruszyliśmy spokojnie. Kierunek naszej jazdy był chwilowo zgodny z kierunkiem w którym znajdował się obserwator. Kazałem wszystkim jeszcze raz sprawdzić broń, kiedy drugi jeździec naciągnął kuszę i założył bełt wydałem rozkaz: - Krams, za mną! - i ruszyłem prosto na obserwatora. Zwiadowca miał nadzieję, że próbuje spłoszyć ewentualnego szpiega, ale szybko dowiedział się jak bardzo się mylił. Chwile później leżał w tym samym miejscu, była tylko jedna różnica. W jego plecach tkwił wbity oszczep. Kazałem podkomendnemu przynieść coś, żeby zawinąć ciało. Kiedy przywiózł płachtę płótna, zsiedliśmy z koni i zawinęliśmy w nią zwłoki bandyty. Kiedy pierwszy z wozów podjechał najbliżej jak się dało do miejsca śmierci obserwatora rzuciliśmy na niego ciało. Kłótnia z naczelnikiem obudziła wszystkich mieszkańców wioski. Stali wszyscy patrząc na odjeżdżający konwój. Zobaczyli krótki pokaz sprawności straży. Mógłbym przysiąc, że nadzorca wioski zbladł, kiedy spojrzałem w stronę wioski znad trupa bandyty. Ale może mi się tylko wydawało.
Rozkazałem ludziom przygotować się do walki. Każdy woźnica wyciągnął swoją kuszę i tarczę. Poruszaliśmy się powoli. Do miejsca zasadzki zlikwidowaliśmy jeszcze dwóch zwiadowców, których ciała także zabraliśmy ze sobą. Wiedziałem już, że będziemy mieli do czynienia z półtora tuzinem bandytów. Miało do nich dołączyć tych trzech obserwatorów, ale martwi nie mieli takiej możliwości. Kiedy zbliżaliśmy się do miejsca zasadzki kazałem wszystkim przygotować się. Miejsce to było dobre, jak wiele innych do celów bandytów. Droga na tym odcinku była węższa, a ukształtowanie terenu zapewniało sporo dobrych kryjówek komuś, kto nie chciał być zauważony. Czułem ich niepokój. Ich kompani nie przybywali z informacjami o naszej kolumnie. Ich dowódca tak się zniecierpliwił, że wysłał dwóch konnych na zwiady. To jeszcze bardziej osłabiło atakujący oddział. Myśleli, że maja przewagę zaskoczenia, a to my zrobiliśmy im niespodziankę. Wydałem rozkaz ataku chwilę przed ich dowódcą. Trzech rozbójników zginęło od bełtów, co pozwoliło nam uciec. Zadaniem tej trójki, a właściwie czwórki, było bowiem zawalenie drogi sporych rozmiarów konarem. Konny by gałąź przeskoczył, ale wóz nie, zwłaszcza pełny. Czwarty uciekł widząc martwych kompanów. Chwile później miejsce zasadzki było już za nami. Tylko jeden z woźniców został trafiony strzałą w ramię. Nie było to jednak nic poważnego. Ciała dwóch obserwatorów, które zabraliśmy, zostały rozpoznane przez strażników. Okazało się, że wyznaczone były za nich dość wysokie nagrody. Byli bowiem dobrzy w tym co robili. Kiedy rozbijano bandę, do której należeli, przyłączali się do następnej.
Ponieważ byłem dowódcą dostałem połowę nagrody. Reszta została podzielona pomiędzy pozostałych strażników biorących udział w akcji. Było to dwadzieścia moich tygodniowych żołdów!
Tydzień później znów wręczano mi sygnet. Był w nim już jednak wprawiony jeden szafir. W uroczystości odznaczonych zostało niecały tuzin strażników, którzy wyróżnili się w różnych akcjach w przeciągu ostatniego pół roku.
Do końca następnej zimy bawiłem się wydając pieniądze z nagrody i ćwicząc swoje nowe umiejętności. Nie była to łatwa nauka, ale przypadkiem odkryłem, że mogę także przenosić przedmioty używając tylko myśli. Było to co prawda bardzo wyczerpujące i potrafiłem przenosić tylko lekkie rzeczy, ale do przekręcenia klucza znajdującego się w zamku wystarczyło. Było to bardzo przydatne zwłaszcza, gdy pokój był zamknięty z drugiej strony, a klucz tkwił w zamku. Po tym roku zawsze wyczuwałem w jakim nastroju znajduje się osoba znajdująca blisko mnie, czasami kiedy ktoś o czymś intensywnie myślał czułem to. Żeby wyczuć czyjeś myśli, kiedy osoba była spokojna, musiałem się bardziej skupić. Magowie nie byli częstymi gośćmi w Kiil, ale kiedy jakiś znajdował się w moim pobliżu wyczuwałem go. Ich psychika była bardzo silna, a wokół nich wibrowała dziwna aura energii. Musiałem się bardzo skupić, żeby poczuć choćby najmniejszy ślad emocji. Zrobiłem to tylko raz i okupiłem tą próbę okropnym bólem głowy. Temu magowi bardzo się wtedy spieszyło, rozejrzał się tylko uważnie i szybko poszedł w swoją stronę. Całe szczęście. Nie chcę myśleć co by mi zrobił, jakby mnie złapał. Zabić by mnie nie zabił, ale na pewno dokładnie przesondowałby mój umysł, a opowiadano nawet w mojej wiosce, że nie jest to przyjemne uczucie. Kiedy byłem mały bracia straszyli mnie, że w nocy przyjdzie mag i zabierze moje myśli.
Jakiś tydzień po roztopach miałem wartę przy północnej bramie. Zobaczyłem trzech mężczyzn w kapturach. Od razu rozpoznałem w nich magów i to silniejszych niż spotkałem kiedykolwiek wcześniej. Kiedy kładłem się spać zapowiadała się piękna pogoda. A tymczasem lało jak z cebra. Pomyślałem, że jeden z nich mógł mieć z tym coś wspólnego. Stałem pod zadaszeniem, nawet nie ruszyłem w kierunku przybyszów. Jeden z nich oddzielił się od reszty, podszedł do mnie i zapytał:
- Gdzie w tym mieście znajdziemy główną kwaterę straży? - poczułem ciarki przechodzące mi po plecach.
- Idźcie cały czas prosto do rynku. Jak już tam dojdziecie skręćcie w pierwszą ulicę w prawo. Po przejściu jakichś trzystu stóp będziecie na miejscu. Kwatera będzie po prawej stronie ulicy. - odpowiedziałem.
- Dziękuję Strażniku. Jak masz na imię?
Wiedziałem, że jego zainteresowanie moją osobą nie przyniesie mi nic dobrego. Nie myliłem się. Opuścili oni miasto trzy dni później, niestety odjechałem razem z nimi. Tylko chwile jechaliśmy we czwórkę. Na rozdrożu najsilniejszy z nich skręcił i powiedział: „Jedziesz ze mną”. Pozostała dwójka pojechała prosto.
O zachodzie słońca stanął i zaczął przygotowywać sobie posłanie.
- Zajmij się końmi - powiedział i zamilkł.
Gdy wierzchowce były już rozsiodłane i przygryzały trawę na pobliskiej łące kiwnął ręką przywołując mnie do siebie.
Kazał mi oddać sygnet co zrobiłem bez ociągania się.
Wtedy zauważył mój srebrny pierścień. Kazał mi go sobie pokazać. Założył na go na palec i już nie zdjął. Wdarł się jeszcze do mojego umysłu dowiadując się kiedy i jak go zdobyłem, oraz jak długo go nosiłem. Odwrócił się do mnie plecami jednocześnie pozwalając bym poczuł kilka jego myśli. Zniechęciły mnie one do zadawania jakichkolwiek pytań, czy proszenia o cokolwiek. Zresztą ból głowy, jaki wtedy miałem był gorszy, niż na największym kacu. Po raz pierwszy poczułem wtedy taki ból, niestety nie po raz ostatni.
Tydzień później dotarliśmy do jakiegoś miasta. Dostałem list, który dostarczyłem miejscowemu kapitanowi straży. Posłaniec zwracał mniejszą uwagę, niż postać kryjąca się pod kapturem. Zrobiłem jak mi kazano. Odjechało ze mną trzech ludzi, także strażników. Nie miałem ochoty z nimi rozmawiać, oni ze mną zresztą też nie. Zanim pojechałem do kwatery wstąpiłem do przydrożnej karczmy, gdzie kupiłem butelkę wina. Miałem dość deszczu. Chciałem się jakoś ogrzać. Zauważyłem, że potrzebowałem większego skupienia i wysiłku, żeby poczuć czyjeś myśli, a regeneracja sił trwała dłużej. Wyczuwanie uczuć nie sprawiało mi jednak żadnego problemu, pomijając oczywiście magów, którzy przyprawiali mnie o ból głowy.
Następny tydzień niewiele różnił się od poprzedniego. Dotarliśmy do jakiegoś małego miasta. Znów pojechałem do dowództwa straży. Z miasta wyjeżdżaliśmy we trójkę. Trzy dni jechaliśmy do krzyżówki traktów. Dotarliśmy tam o zachodzie. Pozostali dwaj magowie przyjechali późnym wieczorem w towarzystwie dwóch tuzinów konnych. Zanim to jednak się stało odzyskałem swój sygnet. Bardzo się zdziwiłem, gdy zobaczyłem, że ma wprawione trzy kamienie.
- Załóż. - powiedział mag widząc moje niezdecydowanie.
Nie miałem innego wyjścia niż posłuchać jego władczego głosu. Założyłem więc pierścień i świat zawirował… Kiedy się obudziłem leżałem na posłaniu z gałęzi. Czułem energię wypełniającą każdy kawałek mojego ciała. Uświadomiłem sobie, że czułem coś podobnego wcześniej. Mój srebrny pierścień. Jego działanie było bardziej subtelne, ale czy na pewno słabsze. Raczej nie, skoro mag od razu mi go zabrał. Otworzyłem oczy i spojrzałem na niego. Siedział przy ognisku, wyczuwałem subtelną aurę mojego pierścienia roztaczającą się wokół niego. Wstałem i podszedłem do ogniska.
- Dlaczego straciłem przytomność? - zapytałem. Nie wiem dlaczego zabrałem w sobie wtedy tyle odwagi, najprawdopodobniej ten zakapturzony osobnik chciał ze mną porozmawiać.
Odpowiedział mi nie słowem, a myślą. Gdyby przełożyć to na słowa brzmiałoby to mniej więcej tak:
- Musiałeś się przyzwyczaić do takiego poziomu energii. Nie ma na to łatwego sposobu. Co prawda istniało małe prawdopodobieństwo, że coś ci się stanie. Dość długo korzystałeś z mocy pierścienia Giri. Pozostali magowie mogliby się ze mną nie zgodzić, więc dałem ci go zanim dotarliśmy do celu naszej podróży. Reszta otrzyma swoje pierścienie dopiero tam.
- Pierścień… - zacząłem pytanie, ale wtedy mag mi przerwał.
Znów użył przekazu myślowego.
- Musisz ćwiczyć. Odpowiedz tak, jak ja „mówię” do ciebie. Pierścień Giri ma ogromną moc, choć w pełni wykorzystać go można będąc dopiero na bardzo zaawansowanym poziomie władania magią. Ty korzystałeś tylko z jego podstawowych możliwości, co i tak uczyniło twój umysł bardzo silnym jak na zwykłego człowieka. Gdyby twój sygnet założył którykolwiek z pozostałych tu obecnych strażników prawdopodobnie by nie przeżył.
- Co uczyniłeś z moim sygnetem? - zapytałem nie używając tym razem ust.
- Dobrze, powinieneś być dobrym nabytkiem. Napełniłem go magiczną mocą. Tłumacząc to na prosty język - tu nastąpiła krótka pauza - każdy przedmiot może magazynować energię magiczną. Ilość tej energii nie zależy od jego wielkości, ale od jego pojemności. W twoim sygnecie zanim zwiększyłem jego pojemność mieściło się kilka kropel magii, teraz jest to odpowiednik trzech dzbanów wina. Kiedy nie używasz przedmiotu, napełnia on się samoczynnie. Poza tym każdy przedmiot może powodować pewne przemiany energii znajdującej się w nim, najprostszą z nich jest jej stabilizacja.
- A ile energii mieści się w pierścieniu Giri?
- W tym konkretnym egzemplarzu, pozostając przy prostym języku… małe jezioro.
- Czy mogę zwiększyć pojemność magiczną mojego sygnetu?
- Tak. Nie wprowadziłem klasycznej blokady pojemności, zmodyfikowałem ją nieco. Ale nie chwal się tym. Schowaj to głęboko w swoim umyśle. Idź odpocząć. Jutro czeka nas długa droga. Dobranoc.
Chciałem dowiedzieć się o jaką blokadę mu chodziło, ale wiedziałem, że jakiekolwiek pytania nie mają sensu. Czułem jego myśli, ich nie można było źle zrozumieć. W tych „słowach” była siła której nie potrafiłem się wtedy przeciwstawić. Wróciłem na posłanie z gałęzi, rozłożyłem tylko na nim derkę i próbowałem usnąć. Na szczęście nie padało. Kiedy księżyc znajdował się w swoim najwyższym położeniu tej nocy przyjechali pozostali dwaj magowie w asyście półtora tuzina strażników. Zlustrowali całe obozowisko po czym podeszli do ogniska. Zaczęli swoją bezgłośną rozmowę, jeżeli wymianę myśli można w ogóle nazwać rozmową. Różnica jest mniej więcej taka, jak użycie kamienia, a dobrej kuszy podczas walki na odległość. Mógłbym przysiąc, że się kłócili. Ta dwójka, która przyjechała przyjrzała mi się dokładnie. Skuliłem się, bo było to bardzo nieprzyjemne uczucie. Przeszły mi ciarki po plecach. Nie broniłem się, chciałem, żeby skończyli jak najszybciej. Nie wiem ile to trwało, odczułem to jak co najmniej godzinę spędzoną na mrozie bez ubrania. Pomyślałem tylko: CZY JA ZAWSZE MUSZE MIEĆ TAKIEGO PECHA?! Ból głowy był nie do wytrzymania. Straciłem przytomność. Rano obudziłem się z potężnym bólem głowy. Ten był już jednak porównywalny z kacem, więc dałem sobie z nim radę bez większych problemów.
Podróż trwała jeszcze dwa tygodnie. Odwiedziłem jeszcze trzy miasta, wydaje mi się, że powodem dla którego ja byłem wysyłany był sygnet straży noszony przeze mnie na palcu. Reszta moich towarzyszy jeszcze go nie odzyskała. Mnie było łatwiej dostać się niepostrzeżenie do kapitana garnizonu, niż komu innemu. Sygnet budzi respekt, zwłaszcza z trzema kamieniami. Nie dostaje się go za darmo. Wtedy myślałem, że dostałem te dwa szafiry za nic. Jakże się wtedy myliłem!
Na jednym z rozstajów spotkaliśmy inną grupę, podobną do naszej, prowadziło ją dwóch magów i dwóch strażników z sygnetami. Nie mogłem się pomylić. Wyczułem tą wibrację wokół nich. Podjechali do mnie jak do równego sobie i zaczęli rozmowę:
- Witaj przyjacielu. Nareszcie skończyliśmy zbieranie rekrutów. Jutro będziemy w domu. - użyli oczywiście telepatii.
- W domu. - powtórzyłem bezmyślnie.
Przypomniał mi się dom rodzinny, rodzice, bracia. Wpadłem w tak posępny nastrój, że dwaj żołnierze odjechali nie próbując kontynuować rozmowy. Zostawiłem wszystko co znałem. Nawet drzewa były tutaj inne, niż w okolicy mojego domu. W Bineth były takie same, w Kiil były jeszcze podobne, ale nie tutaj. Po raz pierwszy wtedy, jedyny zresztą, zatęskniłem za domem, tą znienawidzoną chatą, w której doznałem tylu krzywd. Zacząłem się też zastanawiać gdzie jestem. Do tej pory nie myślałem gdzie jadę, wciąż myślałem o tym, czego dowiedziałem się od maga podczas naszej krótkiej rozmowy.
Do obozu dotarliśmy późnym popołudniem następnego dnia. Ten sam mag, który dał mi wcześniej mój umagiczniony sygnet kazał mi go teraz zdjąć i powiesić sobie na szyi. Już miałem zapytać na czym, kiedy dał mi rzemyk.
Wjechaliśmy do obozu. Nigdy nie widziałem tylu ludzi w jednym miejscu. Ten obóz był większy niż którekolwiek z miast, które widziałem. Mieścił się w malowniczo położonej dolinie. Kiedy przejeżdżałem przez bramę poczułem emanację siły magicznej. Kiedy już przez nią przejechałem zdałem sobie sprawę, że znalazłem się pod wielką kopułą magicznej energii. Wtedy zrozumiałem do czego potrzebne są magom tak wielkie ilości magicznej energii, jak zawarta w moim pierścieniu Giri. Niestety już nie moim.

Był już środek wiosny. Słońce ładnie przygrzewało, choć wtedy zauważałem tylko pot spowodowany wyczerpującym treningiem umysłu. Jego krople spływały mi na oczy i tylko dlatego mój wzrok na chwilę powędrował w kierunku źródła ciepła. Nie wiem który to był dzień, a może tydzień mojego pobytu w tym miejscu. Kiedy tylko mój umysł się budził zaczynał pracować na najwyższych obrotach i był skupiony tylko na treningu. Kładłem się dopiero kompletnie wyczerpany. Później dowiedziałem się, że był to wpływ działania pewnego czaru, którego skuteczność jednak malała wraz z osiąganymi postępami. Im silniejszy umysł, tym słabsze działanie czaru. Dopiero w środku lata zacząłem dostrzegać coś poza ćwiczeniami. Były to drobne przebłyski świadomości. Potrafiłem poświęcić kilka sekund na podziwianie piękna tej malowniczej doliny. Od czasu pierwszego takiego przebłysku byłem coraz bardziej świadomy mojego zaangażowania w trening. Ćwiczenia w takim stanie są trzykrotnie szybsze niż bez wspomagającej siły czaru. Ćwiczącego jak najdłużej próbuje się utrzymać w stanie kompletnego poświęcenia samodoskonalaniu, ale czas ten nie może być znacząco dłuższy niż jedna pora roku. Ale dlaczego? Tego nikt nie chciał i nie chce mi wyjawić.
Późnym latem zostałem przebudzony, uwolniony spod działania czaru. Na początku nie wiedziałem do końca co się ze mną dzieje. Mówimy na takich śpiochy. Czasami z nich żartujemy, ale każdy z nas to przechodził, więc nie jesteśmy okrutni. Dopiero po około tygodniu człowiek zaczyna się orientować co się wokół niego dzieje, a do pełni życia powraca najwcześniej po kolejnym tygodniu. Kiedy człowiek nie myśli nad tym co robi, tylko jest pochłonięty samodoskonaleniem, nie zdaje sobie sprawy jak jego umiejętności rosną. Po przebudzeniu każdy z nas przyzwyczaja się do swoich nowych możliwości. Jest się tą samą osobą, tylko że po ulepszeniu. Odkrywa się refleks, szybkość i zwinność, której wcześniej się nie posiadało. Podstawowa różnica tkwi jednak w sile umysłu i jego możliwościach. Ja nie przeżyłem takiego szoku, kiedy wyczuwałem czyjeś uczucia, albo myśli, ale zakres odbieranych bodźców znacznie wzrósł.
Jako jeden z egzaminów sprawdzających jaką siłą umysłu dysponuję jeden z magów kazał mi spróbować przełamać barierę jego umysłu i przeczytać jego myśli. Ociągałem się jak mogłem z wykonaniem rozkazu, ale nie miałem wyjścia. Było to krótko po świcie. Bariery nie przełamałem, a obudziłem się dopiero następnego dnia pod wieczór. Głowa mnie tylko lekko pobolewała. Była to bardzo miła niespodzianka.
- Już się obudziłeś? - usłyszałem miły melodyjny głos. - Nie wstawaj. - ton zmienił się na stanowczy, nie tracąc nic ze swojego rytmu.
Obróciłem głowę, by zobaczyć właścicielkę tego tak doskonale brzmiącego instrumentu. Uśmiechnęła się do mnie. Kiedy to zrobiła cały zadrżałem, ona tylko zachichotała i odeszła. Nie wiem kim ona była. Już nigdy jej nie zobaczyłem. Gdyby nie delikatny zapach leśnych kwiatów którego woń powoli bledła w powietrzu po jej odejściu i odgłos zamykanych drzwi pomyślałbym, że była tylko sennym marzeniem. Ale jeszcze jedna rzecz przemawiała za tym, że była prawdziwa, sam nie byłem w stanie wyobrazić sobie takiej kobiety.
Długo nie rozmyślałem nad ty spotkaniem, choć co jakiś czas wracam do tego wspomnienia. Wpadłem w wir wojny, wojny która rozpętała się zaledwie kilka dni później. Od tego czasu brałem udział w wielu mniejszych potyczkach. Naszym zadaniem była ochrona i wspomaganie magów w walce. Co prawda znamy proste zaklęcia i modlitwy, ale nie jest to coś mogącego się równać z ich potęgą.
Pierwsza potyczka, w której brałem udział była bardzo krótka. Udało nam się zaskoczyć wroga i zanim magowie przeciwnika zorientowali się co się dzieje, nie mogli już rzucać czarów. My byliśmy już pod działaniem błogosławieństw i wzmocnienia. Każdy rzucał czar na siebie, bo wszyscy magowie, a było ich ponad tuzin, konstruowali zaklęcie blokady. Przeciwnik miał przewagę liczebną, ale pod wpływem zaklęć i modlitw wspomagających, to my zmietliśmy przeciwnika z powierzchni ziemi. Każdy z nas dysponował dwa razy lepszym refleksem, był o połowę szybszy i silniejszy. Tylko kilku czarodziejów wroga zdołała zbiec z pola bitwy.
Druga potyczka wyglądała podobnie, z tą jednak różnicą, że przed blokadą w kierunku przeciwnika poleciały trzy ogniste kule, a ofiar wśród wroga było więcej, bo i pokonany odział był liczniejszy. Tylko kilku ochroniarzy zdołało zbiec z pola bitwy, zostali jednak wyłapani niedługo później.
Następne nie były już tak udane. Co prawda wygrywaliśmy, ale straty potrafiły być znaczne, dochodziły nawet do połowy żołnierzy. Najgorsze jednak zdarzyło się, gdy wracaliśmy do obozu. Byliśmy na terytorium opanowanym przez nasze siły, ponad dzień drogi od głównego frontu walk. Zdarzyło się to, czego każdy z nas się obawiał się najbardziej. Zostaliśmy zaskoczeni przez wroga. Na szczęście atakujący oddział nie był zbyt liczny i połowie oddziału z większością magów udało się uciec. Gdyby przeciwnicy byli trochę liczniejsi nikt by nie przeżył.
Staczaliśmy kolejne potyczki, ludzie wokół mnie zmieniali się jak w kalejdoskopie. Kiedy trafiało się do lecznicy, nie wracało się do tego samego oddziału. Ja w lecznicy byłem zaledwie trzy razy, większość odwiedzała to miejsce dwa razy częściej. Spotkałem tylko jedną osobę, która lecznicę odwiedziła tylko raz podczas tej wojny i ją przeżyła! Był to stary wiarus, wszyscy nazywali go Pierwszy, a jego imienia nikt nie znał. Przeszedł na emeryturę jakieś pół roku po zakończeniu wojny.
Wszystkie moje wcześniejsze doświadczenia bojowe zbladły, kiedy wziąłem udział w walnej bitwie. Myślałem sobie wtedy, że gdybym nie założył wtedy tego głupiego pierścienia na palec, nie było by mnie tam. Pomyślałem, że mam ogromnego pecha. Przez większość czasu nie miałem wpływu, na to co się działo wkoło mnie. Nie potrafię wypowiedzieć liczby żołnierzy, jaka stała na polu bitwy ,które było mniej więcej wielkości doliny w której odbywałem ostatnie ćwiczenia. Oddziały stały rozproszone, aby jeden udany atak magiczny nie zmiótł większej liczby wojska za jednym podejściem. Każdy oddział składał się z magów, których liczba wahała się między trójką a tuzinem, i osłaniających ich żołnierzy. Na jednego maga przypadało pół tuzina wojowników. Byłem w grupie osłaniającej dłoń magów. Na samym początku bitwy wróg zaatakował mój oddział gradem rozmiaru gęsich jaj. Kilka takich kul spadło poza obrębem ochronnego ognistego parasola, jaki roztoczyli nad nami magowie. Zamiast lodowych pocisków spadła na nas woda, która choć nawet ciepła przemoczyła nas do suchej nitki. Zimny wiatr który nas owiewał powodował drżenie z zimna. Do południa zdążyliśmy wyschnąć i znów zmoknąć. Po drugim prysznicu nie suszyliśmy się długo, bo zostaliśmy zaatakowani kulą ognia. Wybuchła wcześniej niż chciał tego mag, który ją rzucił. Uratowało to moje życie, bo pomimo sporej odległości od centrum wybuchu żar był nadal duży.
Były okresy kiedy nie byłem atakowany. Wtedy podziwiałem piękno tego zabójczego spektaklu. Widziałem wcześniej taki atak. Był to bardzo widowiskowy czar. Znikąd w powietrzu zaczynały się pojawiać płomienie, formowały się w kulę, następnie w mgnieniu oka mknęły w kierunku celu. Sam wybuch był także bardzo widowiskowy. Nie potrafię opisać tego co widziałem. Chwilami połacie wielkości garnizonu straży były kłębowiskiem ognia. Najbardziej niesamowita wydała mi się jednak fala wody pędząca po ziemi. Na szczęście była dziełem magów, po których stronie walczyłem. Zanim straciła swój impet zabiła wielu ludzi.
Lenistwo skończyło się jednak wczesnym popołudniem. Po polu bitwy rozniósł się dźwięk rogu. Był to sygnał do ataku. Poczuliśmy spływające na nas błogosławieństwo, oraz ukłucia, które oznaczały, że rzucane są na nas czary odporności. Zamknąłem oczy, powoli zacząłem iść. Kiedy rzucanie czarów ochronnych i błogosławieństw skończyło się rozpoczęła się prawdziwa walka. Tak jak zawsze wynik bitwy miały rozstrzygnąć miecze. Zaczęliśmy biec.
W pewnym momencie poczułem nacisk którego nie można pomylić z niczym innym. Ktoś próbował wedrzeć się do mojego umysłu i przejąć nade mną kontrolę. Siła nacisku była ogromna, ale musiałem wytrzymać. Wyjąc z bólu padłem na kolana., nie wiedziałem co się dzieje dookoła. Czułem niewyobrażalny ból, ale nie poddawałem się. Wtedy umysł mnie atakujący popełnił błąd. Natrafił na moje wspomnienia o braciach i postanowił wykorzystać je przeciwko mnie. Przyjął w moim umyśle postać mojego najmłodszego brata. Obudził we mnie tym taką wściekłość, że przez jedną chwilę byłem w stanie go zranić. Przypomniałem sobie co zrobiłem bratu podczas tortur. Skupiłem się na tej myśli. Na tą jedną chwilę zepchnąłem go do defensywy. Szybko podniosłem głowę i zobaczyłem próbującego mnie zniszczyć maga. W ręce wciąż ściskałem kuszę, nie zastanawiając się ani chwili i strzeliłem. Nie trafiłem co prawda w napastnika, ale stworzenie, które go nosiło na grzbiecie trafiłem w szyję. Szybko się uniosło zrzucając swojego pana na ziemie. Pomimo upadku z dużej wysokości magowi przystosowanie do nowej sytuacji zajęło tylko chwile, jednak wystarczyła ona bym zadał jeden celny cios. Włożyłem w niego całą siłę fizyczną i magiczną, jaka dysponowałem. Myślałem, że mag padnie przecięty na pół, ale nic takiego się nie stało. Zniszczyłem mu zbroję i lekko zraniłem. Mój miecz przeciął tylko powierzchownie skórę. Na mojej i jego twarzy pojawiło się niedowierzanie. Ja nie mogłem uwierzyć, że taki cios go nie zabił, on zapewne nie mógł uwierzyć, że taki ktoś jak ja go zranił. Nie miałem już siły, było mi już wszystko jedno. Poczułem uderzenie w prawy bok. Nawet nie poczułem bólu, bo straciłem już przytomność.

Usłyszałem rozmowę nad sobą:
- Obudź go i pomóż mu dojść do namiotu medyka.
- Tak jest.
Poczułem dziwny zapach. Po kilku chwilach poczułem się trochę lepiej. Ktoś mnie podniósł do postawy siedzącej. Powoli otworzyłem oczy. Przed sobą zobaczyłem kilku magów stojących wokół spalonych szczątek tego, który mnie zaatakował. Z przerażenia, aż zacząłem się cofać. Zbroja w której znajdowały się zwłoki nadal stała, kostuch tkwił nadal w martwej dłoni. Dopiero teraz poczułem ból boku i praktycznie całego brzucha.
- Uspokój się żołnierzu. On jest martwy. - usłyszałem głos z tyłu.
Jeden z magów słysząc zamieszanie obrócił się w moją stronę. Widząc to zapytałem:
- Czy on naprawdę nie żyje?
Poczułem odpowiedź:
- Tak.
- Spaliliście go błyskawicą. Dobrze mu tak! Uderzyłem go z taką siłą, że powinien leżeć przepołowiony, a tylko lekko go zraniłem. - powiedziałem jednym tchem. Dziwie się, że w ogóle miałem wtedy siłę mówić.
Wtedy spojrzeli na mnie wszyscy magowie. Domyśliłem się czego chcą więc pomyślałem o ciosie jaki zadałem tym już wystygłym zwłokom. Po dłuższej chwili jeden z nich podszedł do mnie i zapytał:
- Jak się nazywacie żołnierzu?
- Jestem Korin, ale wszyscy mówią na mnie Wiadro. - użycie mojego przezwiska wydawało mi się nie na miejscu.
- Gdyby nie twój cios Korin - tu zawiesił głos - ta błyskawica nie uczyniłaby większej krzywdy Mrwokowi.
Patrzyłem się tylko na niego z głupią miną, nie mogąc uwierzyć w to co właśnie usłyszałem. Ja zraniłem Mrwoka? Tego o którym ostatnio było tak głośno, tego przez którego przegraliśmy ostatnie dwie bitwy? Tego…
W moim umyśle zabrzmiało krótkie:
- Tak.
- Dziękujmy niebiosom!... - wypowiadając te słowa mag uniósł ręce do góry w geście dziękczynienia.
Ta rozmowa była dla mnie większym wysiłkiem niż mogłem w tamtej chwili znieść. Znów zapadłem w błogą nicość.


Sancho.
komentarz[7] |

Komentarze do "Wiadro"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.042925 sek. pg: