..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Seregmor


Prolog

Wojna trwała bardzo długo. Ludzie zapomnieli co to znaczy pokój. W całym Pirionie nie było ani jednego człowieka, który pamiętałby świat bez wojny, świat bez krwi, przemocy i bezustannej niepewności jutra. I kiedy wreszcie wojna dobiegła końca, a Scyllowie zostali wygnani z powrotem do swych mrocznych wymiarów, gdy dziewięć wrót zamknęło się, a sześć pieczęci na każdym z nich zostało odnowione, kiedy wreszcie zapanował pokój i nastało upragnione zwycięstwo, nie było nikogo, kto potrafiłby to docenić. Ludzie zapomnieli o co naprawdę walczyli, nie umieli już żyć bez walki i strachu. Tak upragniony cel z czasem stał się pustym słowem, pyłem, niczym. Strach zagnieździł się w sercach ludzi tak głęboko, jak tylko duże drzewo może wrosnąć w grunt. Świat opustoszał, nie było komu odbudowywać miast. Nikt nie pamiętał nawet po co istniały. Ludzie stracili sens życia, nie było już wroga, a oni znali tylko walkę. Z czasem, więc odłamy dawnej Armii zaczęły tworzyć wielkie bandy i zajmować terytoria bogate w surowce. Ludzie garnęli do tych band, gdyż samotny w nowych czasach nie miał szans na przeżycie. Grupy te nie znały roli, a niewielu pozostało rzemieślników. Bandy, nazwane z czasem Sforami, wędrowały z miejsca na miejsce szukając nowych terenów łowieckich i żerując na resztkach dawnej cywilizacji.
Z czasem Sfory stawały się coraz liczniejsze. Renegaci wygnani z jednej łączyli się w grupy i tworzyli nową Sforę. I tak ci, którzy ramie w ramie walczyli o wolność i pokuj na ziemi, zaczęli mordować się wzajem, walcząc o dominację, terytorium, czy choćby dla samej nienawiści i z samej chęci mordu.
Nastały złe czasy. Brat zabijał brata, a ziemia spłynęła niewinną krwią. Nastał czas bratobójczej wojny. Czas Pożogi po Czasie Topora. Apokalipsa dopełniała się.......


Księga pierwsza: Czas Topora

1.Magowie

-Budzi się......
Światło. Zamazany obraz.
-Zawołajcie Armena.
Dźwięki, hałas, jakieś szepty, głosy. Zamazane kontury. Wyraźniejszy obraz. Ciemne, zadymione pomieszczenie. Jakieś kadzidła, albo zioła. Słabe światło opadające z wysoko zawieszonej pochodni. Zapach stęchłej krwi i nowego opatrunku... Czyjeś kroki na korytarzu za framugą bez drzwi. Ciemna sylwetka w drzwiach. Za nią inne. Znowu szepty. Znowu głosy mówiące dziwną odmianą Westis. To chyba Yademi albo inny lud pustkowi. Może Ekelii.
-Zostawcie nas.-powiedział cień w drzwiach do swych towarzyszy.
-Lepiej ci?
Mężczyzna. Chyba stary.
- Nazywają mnie Armenem i jestem tu Riau
Przypominał sobie mgliście, że ludy północy nazywają tak wodzów swych Sfor. A wiec jednak Yademi.
-Znaleźliśmy cię opodal Gryfiej Grani.
Nic. Żadnych wspomnień. Pusta nazwa.
-Wyglądasz jak Orianin, ale te ubranie... Hmmm.... Tak, to nie moja sprawa. Nie musisz nam mówić, to bez znaczenia. Jak cię nazywają ?
To dziwne, znał tylko jeden lud na tyle neutralny, by nie interesowało ich jego pochodzenie.....ale to raczej nie...
Mężczyzna wyszedł z framugi drzwi gdzie stał do tej pory spowity cieniem i podszedł do jego łóżka. I właśnie w tedy na krótką zaledwie chwilę światło padło na jego twarz oświetlając misterny rysunek na lewej stronie czoła i skroni... Kormmianie!
Mężczyzna na łóżku szybko cofnął się pod ścianę i zaczął odruchowo szukać jakiejś broni. Znał z opowieści Kormmian i ich zdolności. Jedyni czarodzieje pozostali na ziemi po Pogromie Piru dwieście lat temu. Wielka bitwa między magami a Der'traxa, potężnymi demonami władającymi ogniem, wodą ,ziemią i powietrzem. Od tamtej pory magia znikła z powierzchni ziemi, wraz z wszystkimi Der'traxa i większością czarodziejów. Ci tutaj byli potomkami tych, którzy przeżyli, i którym udało się zbiec, by uniknąć kolejnego piekła jakie rozpętali ludzie i hordy Di'goho.
Ludzie zapomnieli co to magia. Wstawili ją pomiędzy mity i bajki dla dzieci, a przypuszczalnie tylko ona mogłaby podźwignąć świat z upadku. Kormmianie znali zaledwie namiastkę wiedzy swych przodków, lecz ich potęga i moc przyczyniły się do powstania nie jednej legendy, czy opowieści o Ludziach Północy.
Zawsze sądził, że opowieści o mocy magów to bajdy opowiadane dla zabicia czasu, ale gdy zobaczył tego człowieka odeszła mu ochota na sprawdzanie ich prawdomówności. Słyszał też wiele barwnych i makabrycznych historii o tym co Kormmianie robią ze schwytanymi ludźmi i wszystkie one ożyły nagle w jego umyśle.
Widząc jego nerwową reakcję mężczyzna zwany Armenem zdziwił się widocznie, a następnie wyraźnie zatroskał. Zachowanie pacjenta spowodowało przypływ konsternacji i zakłopotania w jego, za zwyczaj klarownym i pewnym, umyśle.
-Czy aby całkiem przyszedłeś już do siebie...?
Mężczyzna na łóżku skrzywił się nieco. Mag najwyraźniej spostrzegł to i zmieszał się jeszcze bardziej.
-Przepraszam, nie miałem zamiaru cię urazić.- Ton jego głosu nie zapowiadał najwyraźniej niedalekich tortur, lecz jak słyszał magowie to podstępna i przewrotna rasa.
- Otrzymałeś bardzo ciężką ranę w głowę i dlatego ja... to znaczy my martwiliśmy się, czy nie uszkodzono nazbyt Origix Xirua.- wytłumaczył się mag.
Ta nazwa nic mu nie mówiła, ale widział już gdzieś jak ranni w głowę ludzie doznawali pomieszania zmysłów. Odprężył się nieco i zastanowił.
Korommianin zauważył to i spróbował ponownie.
-Pytałem o twoje imię panie.
"Panie"- ta forma nie była mu obca choć zdawał sobie jednocześnie sprawę z tego, że w tych czasach nie wielu tak tytułowano.
-Nie... nie pamiętam.- zająknął się zmieszany i zdziwiony tym faktem.
-To normalne. Po takim uderzeniu... Proszę wybaczyć, ale żubr by nie przeżył. Chwilowa amnezja jest nawet, że tak powiem,.... hmm, na miejscu.
"Chwilowa" pomyślał. "Oby tak było". Nie miał ochoty do końca życia tułać się bez imienia. Ale przede wszystkim chciał wiedzieć komu zawdzięcza ten los i stosownie się mu odwdzięczyć. Odsunął tą myśl na bok. Przynajmniej do czasu aż wyzdrowieje. Nieznośny ból u nasady czaszki i w skroniach brutalnie sprowadził go na ziemię i przygiął jego głowę do łóżka. Widząc to mag pospiesznie wydobył z fałd swojego dziwnego stroju fiolkę, odkorkował ją i podsunął mu bez słowa. Płyn pachniał nieznośnie i był strasznie oleisty, ale był gotów na wszystko, by tylko pozbyć się tego paraliżującego bólu. Wypił cały, do dna. Po chwili ból zaczął ustępować, a po jeszcze kilku minutach zniknął.
-Niestety uszkodzony został, któryś z suttów. Nasza wiedza w tym zakresie jest znacznie ograniczona, gdyż nasi mistrzowie nie zdołali przekazać nam wiedzy żadnej prócz najniezbędniejszej.
Mag Armen spuścił nieco głowę.
- Obawiam się, że ból, będący skutkiem ubocznym rany, może nigdy nie zniknąć.....- urwał, by znaczenie tych słów w pełni dotarło do jego współrozmówcy.
-Czy to znaczy, że...?
-Środek, który przed chwilą zażyłeś eliminuje wszelki ból... nawet taki... Działa około trzech dni poczym organizm wydala go.- urwał, by po chwili ciągnąć dalej.
-Jego składniki są łatwo dostępne, a produkcja dość prosta. Jeśli postanowisz odejść z chęcią cię nauczymy, pod jednym warunkiem. Nikomu ani słowem nie wyjawisz co tu widziałeś i zobaczysz.
Skinął powoli głową. Za tą cudowną odtrutkę gotów był milczeć do końca życia. Na samo wspomnienie bólu... A poza tym był im coś winien i kto wie, czy nie powinien zapłacić większej ceny za pomoc. Nagle uświadomił sobie, że właściwie to mogą zażądać więcej i całkiem możliwe, że uczynią to. Nie pamiętał zbyt dobrze tego co było wcześniej, ale bezinteresowność była obca na tym świecie.
-Jest też inna sprawa.- przemówił powoli mag.
-Chodzi o skutki uboczne. Nie będziecie czuć bólu, to prawda, ale nie tylko tego. Ta właściwość specyfiku niesie za sobą wielkie niebezpieczeństwo. Chyba mnie rozumiecie...
Skinął znowu głową.
-No i jeszcze kwestia tęczówek. Otóż specyfik ten w zetknięciu z dużą ilością adrenaliny powoduje zmianę ich koloru.- umilkł na chwilę.
- Ciężko stwierdzić na jaki konkretnie. Co człowiek, to inna reakcja. Mogą wystąpić również inne efekty uboczne, lecz w zasadzie nieznaczne i niegroźne.
-Jak już mówiłem amnezja może trochę potrwać. Jak mam się do ciebie zwracać przez ten czas?
Myślał przez chwilę.
-Gabriel...- powiedział po chwili.- Tak, to dobre imię. Niech będzie Gabriel.
Mężczyzna w szatach maga wstał.
-Teraz śpijcie Gabrielu. To wam dobrze zrobi. Dobrej nocy życzę.
Wyszedł. Przez chwilę słychać było jego kroki na kamiennej posadzce. Wreszcie gdy umilkły mężczyzna na łóżku, od tej chwili, i bogowie raczą wiedzieć do kiedy, zwący się Gabrielem, ułożył się wygodnie i rozluźnił mięśnie. Miał wiele do przemyślenia. Jak tu się znalazł? Co było przedtem? Co ma teraz zrobić? No i ta zaskakująca uprzejmość ze strony magów.
Tak. Odłożył na bok kawałek kości, z której zrobiony był, pełen zagięć i szpiców, ornament łoża i pogrążył się w błogim śnie. Śnił o tym co było i o tym co będzie. O sobie z jaskrawo pomarańczowymi oczyma i z ognistym mieczem w ręku. Lecz nim nastał nowy dzień sen ulotnił się i nie pozostało po nim żadne wspomnienie.

***

Ocknął się ze spojrzeniem utkwionym w powale. Nie czuł bólu. Nie czuł nic poza głodem.
"Przynajmniej to." pomyślał. Leżał tak przez chwilę i rozmyślał. Starał się przypomnieć sobie cokolwiek z poprzedniego życia. Rana odniesiona w nieznanych okolicznościach jeszcze o niczym nie świadczyła, ale miał wrażenie, że zajmował się wojaczką. Był dość szczupły i żylasty, za to nieźle umięśniony i poznaczony paroma bliznami- więc wojownik. To mało, ale już coś. W jego głowie pojawiały się i znikały kolejne strzępy wizji i zdarzeń- jakieś obrazy, dźwięki, namioty, pole zasłane trupami, kruki kołujące w zadymionym powietrzu. Czyjś krzyk, śmiech, ciemny namiot, niewyraźna mapa, dźwięk tłuczonego szkła. Światło, dużo światła, piasek, skwar, zmęczeni ludzie, sępy na niebie, kolumna pieszych, nagle wrzask i popłoch. Bieg, szamotanina, ciemne sylwetki na koniach, walka, błysk, ciemność...
Nagle zdał sobie sprawę, że ktoś jest w pokoju. Rozejrzał się. Przy drzwiach stała dziewczyna... nie raczej kobieta. Ciemne jak noc, długie włosy spływające kaskadami na ramiona. Jasna karnacja skóry i niebieskie oczy. Jego wzrok napotkał jej spojrzenie. Dziewczyna zarumieniła się i uśmiechnęła. W ręku trzymała srebrną tacę z jedzeniem i dzbanem jakiegoś napoju. Podeszła powoli do stolika przy jego łóżku. Jaj ciemno zielona suknia szeleściła ocierając się o nogi wykłute jakby z marmuru. Materiał był bardzo delikatny i opinał się na ciele w wielu miejscach, choć w istocie nie odsłaniał zbyt wiele. Jej sylwetka była wprost doskonała. Patrząc na nią zapomniał się bez reszty.
-Nazywam się Armantiis- odezwała się przerywając niezręczne milczenie.
Poczuł się nieswojo.
-Wybacz.- Nie mógł wymyślić nic więcej.
- Jestem Gabriel.
Czuł się dziwnie w jej obecność. Wyczuwał coś, jakby magnetyzm, między nim a nią. Targało nim nieznane uczucie. Żadna kobieta nie wywarła na nim do tej pory takiego wrażenia. Czuł dziwny przypływ sił i chęci do działania. Znał wiele kobiet i większość z nich posiadł. Ale to było coś innego. To nie miłość wzbierała w jego sercu. Nie wiedział co to za uczucie, a jednak go doznawał.
Dziewczyna skończyła nalewać srebrzysty płyn do pucharu i podała mu go. Kiedy to czyniła ich dłonie spotkały się na moment. Zadrżał. Nie mógł tego powstrzymać. A ona mimo woli cofnęła szybko rękę upuszczając przy tym kielich z cennego kryształu. Tłuczone szkło zadźwięczało na posadzce z czarnego kamienia.
-Ja... Przepraszam- powiedziała i pospiesznie pozbierała okruch. Jeden z nich zadrasnął ją w rękę. Poleciała stróżka krwi. Chciał przytrzymać i opatrzyć jej rękę, ale ona cofnęła się pospiesznie.
-Nie - powiedziała cicho.
Wyglądała jak spłoszona łania. Widok ten hipnotyzował go, ale nie na tyle, by mógł tak łatwo ustąpić.
-Pozwól pani. Znam się na tym. - Starał się mówić jak człowiek spokojny i opanowany. Ale ona odsunęła się jeszcze dalej.
-Nie trzeba...O już- Podniosła dłoń w geście małego dziecka, które coś zepsuło i pokazywało, że nic takiego się nie stało. Na ręku dziewczyny nie pozostał nawet ślad. Gabriel rozchylił wargi i zastygł w zdziwieniu. Dziewczyna odwróciła się i wyszła zanim zdążył coś powiedzieć.

***


Błysk. Zgrzyt przeszywający najdrobniejszą cząstkę jego jestestwa. Ciemna komnata. Wybite witraże. Wysokie ściany napierające na każdego śmiertelnika, który odważyłby się na wejście do tej mistycznej świątyni mroku. Posadzka ze starych, wytartych płyt pamiętających jeszcze czasy przed Przepowiednią. A pośród tego oni.
On, tak jeszcze niedawno dumny i wyniosły, teraz pokonany i poniżony, poraniony i przyparty do muru. Sparaliżowany strachem. Zwycięstwo, gloria i chwała przepadły. Znikły w jednej krótkiej chwili. A teraz tuż nad nim stała śmierć. Czarna sylwetka. Zmora z koszmaru szaleńca. Stworzenie nie należące do tego świata ani czasu. Stworzenie bez swojego świata i właściwego sobie czasu. Ziszczenie apokalipsy.
Za oknem powoli wzmagały się ludzkie krzyki. Nie, to już nie był krzyk zwycięstwa. Ten przerażający, przeszywający dźwięk mógł towarzyszyć tylko jednej rzeczy z tego świata. Nagle wszystko ucichło. Mroczna postać nad nim uniosła powoli miecz. Znieruchomiał w oczekiwaniu na ostatni cios. Nie mógł... nie chciał już walczyć. Usłyszał cichy, szepczący głos dobiegający spod czarnego kaptura. Jedno słowo. Nic poza tym, było tylko to... tylko to i pustka, nicość. To było jego imię.

***


Obudził się tuż przed świtem. Wąskie okno przysłaniała częściowo purpurowa kotara. Wstał powoli, podszedł i odsłonił ją. Potrzebował światła. Za oknem w dole rozpościerał się gęsty las. Daleko na wschodzie widniał łańcuch Ściany Niebios. Stary jak świat i niczym niewzruszony od setek lat, niczym kły ogromnej bestii sprzed początków czasu wystrzeliwał i wrzynał się w czerwone już od świtu niebo rzędami ostrych szczytów. Czerwone słońce powoli wschodziło na zasłany fioletem i purpurą nieboskłon.
Nieziemski widok nie poprawił mu nastroju. Było coś wrogiego i nienaturalnego w tym obrazie. I choć urodził się pod tym słońcem i pod tym niebem wydawały mu się one obce i złowrogie. Dziwne, że doznawał tego uczucia teraz. A może już wcześniej czuł to samo. Kamienie były chłodne i obce, szaty dziwnie niewygodne i krępujące ruchy. Brakowało mu jego broni. Wiedział, że miał miecz. Pamiętał go choć niezbyt wyraźnie. Pragnął dzierżyć teraz jego twardą rękojeść. Odwrócił twarz od czerwonego światła i cieni zalegających las. Wtopiwszy się z powrotem w mrok komnaty usiadł na łóżku.
Myślał o wczorajszym dniu, o dziwnej dziewczynie, o cieple i pięknie jakie uosabiała. Zrobiło mu się lżej na sercu. Jakby ściągnięto zeń brzemię stuleci. Siedział tak i medytował aż do śniadania.
Po posiłku zjedzonym wraz z Armenem postanowił przejść się trochę i wypytać maga o kilka istotnych szczegółów. Dowiedział się, że w istocie miał przy sobie broń. Miecz dobrej roboty i krótki sztylet charakterystyczny dla wojska Armii. Czarodziej już od dawna nie widział takiej broni. Niewiele jej pozostało od czasów rozpadu Wojsk Sprzymierzonych Królestw, jak dawniej nazywano Armię. Gabriel poczuł ukłucie w sercu, gdy mag wspomniał to wydarzenie. Miał wrażenie, że był tam, dwieście lat temu, po zamknięciu Wrót. Że dzielił wraz z innymi radość i euforię z długo oczekiwanego zwycięstwa, które jeszcze wczoraj wydawało się nierealne. Był tam i czuł smutek i wściekłość, był bezradny wobec ciężaru wojennych lat spoczywających na barkach całej ludzkości. Widział jak zwycięzcy kłócą się między sobą, jak rozpada się to, o co walczyli, to w co wierzyli i to co było ich jedyną nadzieją. Bolało go to, wiedział, że zaprzepaścili swoją szansę, zniszczyli swój świat. Nie najeźdźcy, nie hordy lecz właśnie oni, ludzie, doprowadzili do upadku Królestw. Gorycz napełniała jego serce. Nie. To było dawno w innym życiu, w innym świecie. Liczy się tylko teraz.
Szli dalej przez ogród rozmawiając i wymieniając informacje.

***


Armantiis okazała się córką Armena i jedną z niewielu posiadających moc kobiet. Choć nie umiała jej do końca kontrolować, to, jak mówił mag, bez wątpienia miała zadatki na mistrzynię we władaniu sztuką.
Dowiedział się też pokrótce na czym polegała tajemnica środku podanego mu dwa dni temu. W brew jego oczekiwaniom nie był to narkotyk, lecz mikstura działająca w dość niejasny sposób bezpośrednio na jego nerwy. Sposób wytworzenia był w istocie bardzo prosty. Składniki stanowiły rośliny ogólnie dostępne i równie ogólnie uważane za trujące i nieprzydatne. Sekretem wywaru był proszek z rzadko występującego grzyba. Obiecano mu, że z chęcią zaopatrzą go w sporą ilość tego specyfiku.
Męczyło go wspomnienie snu. Miał przed oczyma tę czarną postać mówiącą do niego. Wypowiadającą jego imię. Nie mógł sobie przypomnieć jak brzmiało. Był tak blisko, podchodził pod same drzwi, ale nie mógł ich otworzyć. Coś pochłonęło jego imię, jego duszę. Uciekło wraz z nim i zatrzasnęło za sobą drzwi. Drzwi w jego umyśle...
-Co ci jest synu?
Nic nie odpowiedział. Prawie go nie słyszał.
-Usiądź, odpocznij. Jesteś jeszcze wyczerpany odniesioną raną.
Armen mówił cicho i z wyraźną troską w głosie. Gabriel polubił tego starca choć nie był nawet pewien czy rzeczywiście był starcem. Słyszał już kiedyś, że ciężko określić z wyglądu ile czarodziej ma lat. Armen był tego doskonałym przykładem. Nie był podobny ani do starca ani do młodzieńca, a właściwie to łączył w sobie cechy obu.
Gdy pod wieczór wrócił do swego pokoju czuł się znacznie lepiej. Świeże powietrze dobrze na niego wpływało. Nie miał problemów z zaśnięciem, a jego snu nie zakłócił ani jeden koszmar.

***


Minęły dwa tygodnie. Dużo sypiał i jadł jak najwięcej mógł. Specyfik, jak go nazywał, spożywał wraz z winem lub wodą. Stopniowo zapomniał o bólu i przyzwyczaił się do dziwnego stanu swych zmysłów. Ćwiczył też wiele z mieczem i na sucho. Biegał sporo po ogrodzie. Miał zadziwiająco dobry metabolizm i szybko wracał do pełni sił.
-Jutro wyruszam.
Siedzący przed nim mag nie okazywał wzruszenia.
-Chciałem podziękować wam za pomoc okazaną mi w potrzebie.
Jego głos nabrał oficjalnego brzmienia.
-Jestem waszym dłużnikiem do śmierci i poza grób.
Starzec oparł się o pień drzewa i podniósł do góry twarz. Był zamyślony. Jakby rozważał coś w swoim sercu.
-Jeśli jest coś co mógł bym dla was zrobić...
Mag opuścił na niego swoje ciemne oczy i uśmiechnął się przyjaźnie.
-Nie jesteś nam nic winien.
Mówił cicho i spokojnie, jego głos brzmiał niczym powiew nocnego wiatru.
- Lecz chciałbym cię o coś prosić.
Oczy Gabriela zalśniły.
-Od dawna planowałem wybrać się w pewno miejsce. Otóż, widzisz, dość dawno temu odszedł od nas nasz brat, by żyć w dziczy, samotnie i w ciszy. Komunikowaliśmy się z nim co jakiś czas. Wymienialiśmy informacje, efekty badań i rozmawialiśmy całymi godzinami o wszystkim co dotyczyło naszej pracy. Lecz od pewnego czasu nie mamy od niego żadnej wiadomości. Martwię się o niego. Mam powody przypuszczać że stało się mu coś złego. Dlatego chciałem cię prosić byś towarzyszył mi w tej podróży.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
-To trzy dni drogi w kierunku, w którym zmierzasz z tego miejsca.
-Skąd wiesz dokąd zamierzam ruszyć?
-To przecież jasne.
Starzec uśmiechną się.
-Od kiedy tylko mogłeś chodzić tylko trenujesz i jesz. Śpisz jak niedźwiedź. Nie wiem gdzie ci się spieszy, ale spieszy ci się piekielnie. Najkrótsza droga do cywilizacji biegnie przez przełęcz Kartazu. Jest niebezpieczna od czasów otwarcia wrót i pozostanie taka jeszcze długo, ale tamtędy będzie najszybciej do Mirtu i Wyroczni Wichrów, u której znaleźć możesz odpowiedzi na swoje pytania.
Gabriel skłonił się w hołdzie dla przenikliwości i wiedzy starca. Niewielu znało Wyrocznię, a i on nie pamiętał skąd o niej wie. Po prostu obudził się pewnego dnia z przeświadczeniem że musi się tam udać.
-Będę szczęśliwy mogąc choć tak ci się odwdzięczyć. Co do reszty twych ziomków obiecuję, że nie zapomnę tego co dla mnie zrobiliście i będę się odwdzięczał przy każdej okazji. Macie przyjaciela i oddanego sługę w mej osobie.
- Chodźmy przyjacielu. Czas na kolację.

***


Słońce stało w zenicie. Opadłe liście cicho szeleściły pod końskimi kopytami. Dwaj jeźdźcy na gniadych wałachach posuwali się powoli przez jesienny las. Północny wiatr kołysał delikatnie co cieńszymi konarami. Długie czerwone włosy jednego z mężczyzn falowały na nim niczym ciało elfiego tancerz w rytm jakieś mistycznej melodii. Czarne obcisłe ubranie doskonale ukazywało smukłe ciało z twardymi jak postronki mięśniami. Srebrna głownia miecza wystawała znad jego prawego ramienia. Jeździeckie, czarne buty lśniły wypolerowane na słońcu. Nabijany ćwiekami pas, na którym wisiał miecz przecinał jego umięśniony tors. Mężczyzna obok na niższym nieco koniu, otulony czarnym płaszczem, pewnie dzierżył wodze swymi szczupłymi i żylastymi rękoma. Gdzieś w oddali zerwało się do lotu stado wron, czyniąc przy tym spory hałas. Silniejszy powiew załopotał płaszczem czarodzieja, który wzdrygnąwszy się nieznacznie, począł mruczeć coś o zadziwiająco wczesnej tego roku zimie.
Jechali w otoczeniu ciszy, a wiatr szeptał opowieści o dawnych czasach, starych wojnach i wielkich magach. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy na horyzoncie ponad drzewami ukazał się oczom wędrowców postrzępiony zarys starej wieży.
Teren stawał się podmokły i coraz częściej między drzewami migotały refleksy światła odbite od tafli wody. Szara ruina wieży będącej niegdyś graniczną strażnicą między dwoma dawno zapomnianymi królestwami, jedyna pamiątka i pozostałość dawnej potęgi jaką stanowili władcy tych ziem, stara, opuszczona, zapomniana tak jak jej historia, która może kiedyś, przerodziła się w legendę, by następnie zniknąć w pomrokach dziejów, rosła stopniowo w miarę jak się zbliżali. Gdy dotarli na małą polanę, otaczającą ścisłym kręgiem wieże, nastał zmrok.
Gabriel wyskoczył płynnym ruchem z siodła i wylądował miękko na ziemi. Dookoła panowała cisza. Powoli, by nie zdradzić się żadnym niepotrzebnym dźwiękiem, wysunął miecz z pochwy i ruszył w kierunku ruin. Szczyt wieży był częściowo zawalony i w murze, na wysokości dziesięciu metrów, ziała wielka szczelina. Zardzewiałe, stalowe drzwi były nieco uchylone. Gabriel pchnął je lekko. Zawiasy zaskrzypiały cicho i wejście stanęło otworem. Wewnątrz panował wilgotny zaduch a powietrze przesycała woń pleśni. Fragmenty drewna będąca kiedyś meblami walały się po całej podłodze. Widoczne jeszcze były ślady walki, która rozegrała się tu przed wiekami. Kości zazgrzytały pod jego butami. Ominął pajęczynę wiszącą przy wejściu i ostrożnie postąpił jeszcze kilka kroków. Drewniane schody pięły się łukiem do góry wzdłuż kolistej ściany.. Kawałek łańcucha kołysał się pod sufitem.
Cichy syk. To wszystko co udało mu się usłyszeć. Padł na ziemię. Jego mięśnie zaczęły działać. Poczuł pieczenie w oczach. Przeturlał się w bok , na brzuch, wybił się rękoma z nadludzką wprost siłą i zręcznością, wykonał obrót w powietrzu i ciął zanim dotknął ziemi. Ostrze miecza przeszyło z gwizdem powietrze chybiając najwyraźniej celu. Piruet w lewo. Kucnął. Coś przeczesało jego włosy i kątem oka zobaczył cień mknący na przeciwległą ścianę. Wyskoczył w powietrze. Jego włosy zatańczyły, gdy wirował w koło. Miecz zalśnił w blasku zachodzącego słońca. Uchwycił się łańcucha, podciągnął nogi do góry, zawisł na ułamek sekundy głową w dół i ciął, przecinając tor lotu cienia. Oplótł nogami łańcuch i mając wolne obie ręce zaczął obracać się powoli wypatrując niebezpieczeństwa. Jego włosy spływały w dół i kołysały się rytmicznie. Szelest zdradził, z której strony nadleci stwór. Gabriel wykonał salto, miękko wylądował na ziemi i uderzył mieczem. Stwór po raz kolejny zmienił kierunek lotu i niespodziewanie trafił na wyciągniętą do góry w kopnięciu nogę wojownika, stracił równowagę i pokoziołkował w powietrzu. Błysk i jego ciało poleciało w dwie różne strony. Dwa fragmenty ścierwa uderzyły o ścianę z dwóch stron drzwi.
Armen stanął zdyszany w drzwiach.
-Słyszałem jakieś hałasy... - głos zamarł mu w piersiach, tak iż ostatnie słowo wypowiedział szeptem. Oczom jego malował się niezwykły obraz.
Gabriel z rozwianymi włosami opadającymi na czerwoną twarz stał wyprostowany i z pochyloną głową na środku pomieszczenia, pierś unosiła się w szybkim rytmie łapiąc powietrze . Oczy jego lśniły pomarańczowym blaskiem, wyglądały niemal jak dwa płomienie. W prawej ręce trzymał opuszczony miecz. Czarodziej spojrzał na ciało martwego Loraxa i wyszeptał w wieczorną ciszę kilka niezrozumiałych słów.
Oczy wojownika powoli traciły swój blask, aż w końcu nabrały normalnego koloru. Krew odbiegła mu z twarzy, a oddech zwolnił. Przetarł czoło lewą ręką i z nie udawanym zdziwieniem popatrzył po swym ciele. Ani jednego zadraśnięcia, czy choćby obtarcia. Zaledwie trochę kurzu na rękawach i nogawkach. Podszedł powoli do zwłok potwora i przyklęknął. Lorax. Nocny myśliwy. Pochłaniacz dusz. Padł po półminutowej walce. Ręce zatrzęsły mu się.
-Jak...? - Nie mógł znaleźć słów. Coś w jego wnętrzu protestowało przeciwko takiemu biegowi wydarzeń. To nie był zwykły potwór.
Spojrzał na swoje dłonie i zaklął ponownie. Były dwa wyjaśnienia tego co się tu stało. Pierwsze, nie znał swej wartości jako wojownika. Ale czy nie zauważyłby tego podczas ćwiczeń w siedzibie magów? Drugie, to ten eliksir w połączeniu z jego adrenaliną tak działa. Ingerencję boską można było raczej wykluczyć.
Podniósł oczy na Armena i zaklął jeszcze raz.
-Co wyście ze mną zrobili?

***


Po długiej chwili milczenia, podczas której jedynym słyszalnym dźwiękiem był oddech czarodzieja, Gabriel wstał i otrzepał z brudu spodnie. Oczy Armena wędrował od niego do ciała martwej poczwary i z powrotem.
-Tego nie przewidzieliśmy- Głos drżał mu z podniecenia
-Widocznie przypadkiem odkryliśmy coś z zapomnianej wiedzy.
-Ale w takim razie... ty nie możesz być zwykłym człowiekiem.
Spojrzał w twarz Gabriela poczym spuścił oczy na ziemię.
-W twoim organizmie musiały zajść jakieś zmiany. Może wcześniej byłeś wystawiony na działania jakiś potężnych sił magicznych, albo to wina innego specyfiku, który spożyłeś wcześniej.
Wojownik uśmiechnął się gorzko.
-Nie mam pojęcia. Może kiedyś...- Na czoło wybiegło kilka drobnych zmarszczek. Spoglądał gdzieś w bok
-Nie, nie przypominam sobie niczego.
W brew prognozą magów, pamięć wciąż nie wracała i zaczynał się już bać, że może nigdy nie odzyskać utraconych wspomnień.
Oczy jego zwróciły się ku schodom prowadzącym do góry.
-Porozmawiamy o tym później. Tu może jeszcze coś być.
Odetchnął.
-Przeszukaj to rumowisko, a ja sprawdzę u góry.
To rzekłszy, wstąpił ostrożnie na schody. Stare stopnie trzeszczały pod nim złowrogo. Powoli zbliżał się ku powale. Jeden ze stopni pękł i spadł na duł. Chwytając równowagę złapał za wypłowiałe resztki wiszącego na ścianie gobelinu. Zerwał go, lecz mimo wszystko udało mu się nie spaść. Przeklął szpetnie.
-Może jednak miałeś szczęście- Mag stał na dole uśmiechając się szeroko.
Stopniowo uśmiech przerodził się w grymas strachu. Oczy jego wpatrywał się w coś za plecami Gabriela. Wojownik obrócił się i zobaczył głęboką niszę w ścianie, w miejscu gdzie przed chwilą wisiał gobelin. W niszy stał wielki słój, a w słoju...
W gęstym, żółtawym płynie unosiło się ludzkie ciało. Na doskonale zachowanej skórze widoczne były ślady zadanych mu przed śmiercią tortur. Odruch wymiotny szarpnął ciałem Gabriela. Widywał już zapewne ludzkie trupy, ale ten człowiek musiał przejść piekło. Na całym ciele nie było ani skrawka miejsca, w którym oprawca nie zostawił swojego podpisu. Otwarta czaszka i pocięte narządy płciowe mężczyzny świadczyły o wyjątkowym bestialstwie. Człowiek ten baz wątpienia żył jeszcze gdy wkładano go do słoja, świadczyły o tym bąble powietrza unoszące się pod pokrywą słoja i szeroko rozwarte usta.
Kiedy Gabriel skończył już zwracać przetarł rękawem łzawiące oczy i popatrzył w stronę Armena.
-Harha...
Mag stał na pozór niewzruszony. Tylko drżenie rąk zdradzało emocje, które w nim wzbierały. Gabriel przysiągłby, że przez chwile sylwetka maga poczęła się rozmywać.
-Ktoś za to odpowie- To nie był głos tego mężczyzny, którego on znał. Ten głos wibrował wprost tłumioną emocją i niewypowiedzianą mocą. Gabriel poczuł dreszcz wędrujący po jego plecach.
-Znajdę go, przysięgam.- powiedział wojownik.
Kiedy to mówił oczy Armena zwróciły się w jego stronę. Nie wiedział co się z nim dzieje. To stało się tak niespodziewanie i szybko. Coś rozdarło jego jaźń, przeszyło najdrobniejszą cząstkę jego duszy. Wirował w przestrzeni pośród światła i ciemności, wszechobecny ból przepełniał całe jego ciało. Zupełnie jak po przebudzeniu w siedzibie magów. Nie wiedział jak długo to trwało, ale dla niego były to całe godziny.
Wrażenie ustało, a on zatoczył się do tyłu opierając o ścianę obok słoja.
- Przepraszam- wyszeptał na powrót już swoim głosem mag.

***


W wieży nie znaleźli już nic więcej. Na drugim piętrze znajdowała się zniszczona doszczętnie sypialnia jeszcze z czasów, gdy wieża strzegła przejścia między dwoma królestwami. Na dole odkryli tajemne drzwi prowadzące do laboratorium i mieszkania Harhy. Panował tu względny porządek, ale brakowało wielu przedmiotów, tak typowych dla badań prowadzonych przez wtajemniczonych. Znikły wszelkie zapiski i notatki, na półkach brakował też wielu słojów i ksiąg. Po dokładnym zbadaniu okolicy wieży Gabriel nie natrafił na żadne ślady. Poza stworem, którego ubił wcześniej najwyraźniej nic tu nie mieszkało. Jedno było pewne, to nie to coś wsadziło maga do słoja.
O zmierzchu pochowali ciało. Armen długo stał nad mogiłą, a potem do późna w nocy przeglądał przy słabym świetle ogniska rzeczy, które znaleźli w pracowni.
Nastał nowy dzień. Gabriel obudził się o świcie i spostrzegł, że Armena nie ma. Wyszedł na zewnątrz i znalazł go stojącego tworzą do miejsca, z którego obaj przybyli. Stał tak nieruchomo w świetle wstającego słońca, niczym posąg postawiony tu ku uczczeniu jakiegoś mitycznego zdarzenia. Wpatrywał się niewidzącymi oczyma w dal. Usta jego zdawał się poruszać w niemej konwersacji. Wiatr poruszył jego szatą. Czas stanął w miejscu. Wreszcie mag ocknął się i odezwał wciąż patrząc na północ.
-Wyruszam do domu. To co tu zaszło wymaga wyjaśnienia. Niebezpieczeństwo może grozić nam wszystkim. Obawiam się, że to co zdarzyło się tysiąc lat temu może się powtórzyć. Muszę porozmawiać z radą. -Podszedł powoli w jego stronę.
-Dziękuję ci przyjacielu. Wyświadczyłeś mi wielką przysługę podróżując tu ze mną. Kto wie co by się stało, gdyby cię tu nie było i gdybyś nie usiekł tego stwora.
-Ja... Znajdę tego kto to zrobił.- powiedział po chwili milczenia Gabriel.
-Niech i tak będzie, ale uważaj na siebie. Ten kto pokonał jednego z nas nie był nowicjuszem.. Możesz wziąć mojego konia nie będzie mi potrzebny.
Chciał zaprotestować, ale w momencie, w którym otwierał usta by coś powiedzieć, przed magiem zajaśniała zielonawa plama światła.
-Do zobaczenia przyjacielu- Krok do przodu i Armen zniknął w rozbłysku jasności.
Nagle coś przebił się do świadomości wojownika. "Powiedział tysiąc lat. Pięćset lat wojen, dwieście chaosu, a gdzie pozostałych trzysta?
Gabriel został sam- ciemna, wysoka sylwetka o płonących włosach pośród morza czarnych konarów i zeschłych liści. Mały nieznaczny punkcik stojący obok starej wieży, wśród nieprzebytej puszczy.
Z północy zadął zimny wicher.
"Nadchodzi zima"- pomyślał.


2.Pani Lodu

Jechał wiele dni. Spał rzadko i krótko. Jadł tylko to, co wpadało mu w ręce- czasem jakaś sarna, którą
udało mu się zaskoczyć na polanie, czasem mały królik. Śpieszył się i nie dawał długo wypoczywać wierzchowcom. A śladem jego kroczyła zima.

***

Padał zimny deszcz. Błoto mlaskało pod końskimi kopytami. Las otaczał go ścianami z drzew i cieni.
Zimny dreszcz co chwila przeszywał trzęsącego się jeźdźca. Jego zlepione potem i wodą włosy zdawały się spływać razem z kroplami na jego plecy. Koń grzązł i potykał się co kilka kroków. Sytuację pogarszały jeszcze wystające tu i ówdzie korzenie wielkich dębów. Ze szczelin w pniach i jam w ziemi przyglądały mu się bacznie czujne oczy.
Wałach zarżał przeciągle i wytrzeszczywszy wielkie czarne oczy zaczął rozglądać się panicznie po okolicy.
"Zły znak"- Myśl ta ukuła Gabriela niczym ostrze sztyletu.
Deszcz powoli ustawał, ale na niebie dalej nie było widać żadnych gwiazd. Koń z jeźdźcem dotarli do
brzegu dużej polany. Gdzieś daleko z przodu można było dostrzec szerokie zagłębienie, które było zapewne niewielkim zbiornikiem wodnym.
Gabriel otrząsnął się ze złych przeczuć i spiąwszy konia ruszył powoli przez otwarty teren. Miał dość tej
całej podróży i marzył o ciepłym posiłku i łóżku. Nie miał zamiaru ani o krok przedłużać tej wyprawy.
Okrążanie tej polany mogło trochę zająć, a z pewnością nic by na tym nie zyskał. Zaczął usprawiedliwiać się w ten sposób przed samym sobą i właśnie to go zaalarmowało. Nigdy nie musiał sobie niczego tłumaczyć. Jeśli coś postanowił to tak było i na pewno nie marnował czasu na bezowocne roztrząsanie kwestii. Wałach po raz kolejny zarżał przeciągle i stanął jak wryty. Gabriel szybkim, płynnym ruchem wydobył miecz i rozejrzał się dookoła. W oddali wiatr poruszył kępą trzcin. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak daleko zdążył ujechać nim otrząsnął się z transu. Wszechwładna cisza niczym czarna kapota okrywała całą polanę. Koń stojąc po kolana w wodzie nerwowo przestąpił z nogi na nogę.

***


Gdzieś z daleka dobiegło do niego rytmiczne pulsowanie. Odgłos ten, natarczywy i stopniowo wzmagający się natychmiast pobudził jago mózg do pracy. Powoli, ostrożnie sięgnął umysłem przez moczary i ścianę lasu, aż do dwóch istot poruszających się w jego stronę. Jego długim śliskim ciałem wstrząsnął dreszcz rozkoszy. "Taaaak, człoooowiek. Jaaak dawnoo teeemu widziaaał jedneeego z nichhh?". Poruszył się powoli "Taak, pamiętaaał jeszczeee ichhh smaaak" . Czekał. Czekał, aż znajdzie się dostatecznie blisko. Wreszcie. Stanęli na brzegu polany. Teraz. Delikatna, subtelna sugestia. "Choććć, choooć do mnieee, niiie bój śśśsię". Nic, żadnej, najmniejszej reakcji. To nie był nawet opór jak w przypadku tych innych dwunożnych. Ten tutaj nawet nie zwrócił uwagi na rozkaz. Coś dziwnego poruszyło się na dnie jego umysłu. Coś czego od dawna już nie czuł i zapomniał jak to nazywać. Krążył wkoło i niczym wilk, szukał szczerby na mentalnym pancerzu tej istoty. "Jesssst!" Zmrużył swe zielone ślepi pod wpływem cudownego dreszczu jaki przebiegł jego jestestwo na widok tego umysłu. Ale... Coś tam było, głęboko, poza jego zasięgiem, w krainie snu, przykryte płaszczem zapomnienia. Coś tam tkwiło, istniało i swym istnieniem przyprawiało go o niepokój.
Podniecony tym odkryciem zaczął przyzywać swą ofiarę. "Taaak, najpieeeerw ccię zjeeem, a poteeem zgłęęębię twąą duszęę.Taaak!"
Jeździec ruszył powoli do przodu. Opierał się. Ale to nic. Niech sam sobie radzi ze swoimi oporami.
Poruszył przednią częścią cielska i rozdął nozdrza. Popłynął w mrok. Powoli i stopniowo zbliżył się do powierzchni. Wynurzył swe błyszczące ślepia i ujrzał go. Stał tam na tym czworonożnym zwierzęciu, głowa jego płonęła, a w ręku trzymał srebrną błyskawicę. Tak, pamiętał je, to te inne dwunożne istoty użyły ich przeciwko niemu. Kiedy to było?
Powoli i ostrożnie, jak wszystko co robił, popłynął w kierunku swej nowej ofiary...

***


Coś chlupnęło z prawej. Obrócił głowę w tamtym kierunku i wtedy pojawiło się w jego umyśle. Coś co było jego cząstką, dawno zapomnianą i pogrążoną w mroku. Jakiś fragment pamięci. "W lewo. W lewo!!!" Lecz on nie tracił czasu na obrót głowy. Całą swą masą przechylił się na prawo i zjechał po śliskim siodle do wody. Zanurkował w płytkiej jej warstwie i wynurzywszy się po szyję, omiótł wzrokiem bagno. Jego konie znikły... Szok nie trwał długo. Cokolwiek to było, było duże.
Szarpnięcie. Miecz wypadł mu z dłoni. Otworzył łzawiące oczy. Nie mógł zaczerpnąć oddechu. Oczom jego ukazała się wielka paszcza. Stwór był pół wężem, pół rybą. Ponad zielonymi ślepiami wyrastały dwa pióropusze, biegnące po czaszce i grzbiecie, znikające gdzieś za jego plecami. Długi, cienki język koloru krwi i czarne zęby ziały zapachem śmierci. Paszcza rozchyliła się szeroko, a uścisk zaczął miażdżyć mu kości. Wtedy dopiero poczuł ból. Prawie zapomniał jakie to uczucie. Wzrósł w nim szybko i eksplodował. Strach wykluł się z jego serca. Pieczenie w oczach. Ból. Co za ból...!
Odrzucił głowę do tyłu i dał upust wzbierającej w nim energii. Powietrze zafalowało.
Daleko, daleko na północy stado jeleni podniosło głowy znad ziemi i nastawiło uszy w niemym przerażeniu.
Wraz z krzykiem w przestrzeń wyrwała się najmroczniejsza część jego samego. Przerażony i przygnieciony tym co zobaczył, urwał nagle i opadł bezwładnie. Dopiero kiedy zaczęło brakować mu powietrza podniósł się gwałtownie i klęczał dysząc.
Wreszcie coś poruszyło się przed nim. Podniósł wzrok i spojrzał na istotę przed sobą. "To TYY!!!" Słowa te syczały w jego głowie niczym wrząca woda. Teraz widział go wyraźniej. Skrzydlaty wąż z krótkimi trójpalczastymi łapami i dwoma grzebieniami biegnącymi od oczu, aż do powierzchni wody, by następnie wynurzyć się wraz z ogonem, na końcu którego znajdowała się narośl lub płetwa w kształcie grotu strzały. Stwór wyginał się do przodu i w tył, tworząc przy tym jakby nie dokończoną ósemkę.
Stali tak wpatrzeni w siebie, człowiek i wąż. Oczy ich badał się nawzajem. Ciała sprężone do granic wytrzymałości, niczym dwie napięte liny. Dwa umysły, niczym dwie otchłanie, czarne i nieprzeniknione.
"Dziwny jest sposób w jaki przybywasz" -Syk przeradzał się stopniowo w coś bardziej zbliżonego do ludzkiej tonacji.
"On mnie zna."- Dreszcz przeszyły jego dłonie.
"Czego szukasz w mym lesie Dowódco?"
-Czym.. kim jesteś?
"Nie znasz mnie. Ale ja cię znam. Ja i wielu innych. Oni nie zapomnieli. Czekają..."-Głos powoli wycofał się w cień.
-Kim jesteś...?-Głos mu drżał i załamywał się.
"Mnenmnothon. To moje prawdziwe imię. Wy nazywacie mnie jakoś inaczej... Ci przed wami mówili
Draklah."
-Smok...- Ostre tony rysowały i cięły powietrze. Głośny śmiech, a w każdym razie coś co jego umysł tak
zinterpretował, odbijał się echem w jego głowie.
"Dziękuję Dowódco. Ale nie. Nie smok. Raczej wąż. Tak to słowo pasuje. WĄŻ."
-Kim byli ci przed nami?
"Zadajesz dużo pytań jak na kogoś kto tyle widział"- Mnenmnothon nie przestawał się uśmiechać, mentalnie i w rzeczywistości. Nagle coś wypłynęło na wierzch jego gadziej świadomości.
"Zaraz. Coś jest nie tak... TY!!! Oszszszukałeśśś mnie!!!" -Furia wzbierała w powietrzu dookoła. Oczy gada
zaświeciły złowieszczo.
"Kłamca!!!"- Stwór wygiął się do tyłu i runął na Gabriela niczym zielona błyskawica.
"Miecz"- pomyślał Gabriel. Zginął podczas pierwszej szamotaniny. Uskoczył, potknął się i padł plecami w
wodę. Czarny cień przemknął nad nim. Odbił się nogami, przepłynął kilka metrów i wychylił głowę ponad powierzchnię. Pusto. Fala wody uderzyło go z prawej i popchnęła nieco. Podskok, obrót w powietrzu. Kątem oka dostrzegł przepływającą pod nim bestię. Płynnie wylądował, objął tułów gada i zacisnął z całej siły dłonie na jego podbrzuszu. Nie docenił jego siły i nie wziął pod uwagi jak śliski jest stwór. Poszybował daleko w powietrzu i z głośnym chlupnięciem uderzył o taflę jeziorka.
Opadał coraz niżej i niżej. Włosy falowały w rytmicznym tańcu. Dotarł prawie do samego dna. Otworzył oczy i zamrugał. Daleko przed nim w gąszczu roślin i plątaninie długich wodorostów świeciło żółte światło. Skoncentrował wszystkie siły, które jeszcze nie opuściły jego ciała i popłynął. Zbliżał się szybko i mimo zmęczenia odbierającego mu niemal władzę w członkach zmobilizował się do jeszcze większego wysiłku. Światło było coraz bliżej. Fala wody uderzyła w jego plecy. Zgiął gwałtownie tułów i czując nieznośne pieczenie w mięśniach zanurkował niżej. Długi cień po raz kolejny przemknął tuż nad nim.
Dotarł do sterty głazów i ukrył się za nimi. Powietrze powoli zaczynało rozsadzać mu klatkę piersiową. Rozejrzał się szybko. Tam. Wysoko nad nim. Patrolował powierzchnie w nadziei iż wypłynął. To była jego szansa. Odbił się i popłynął w kierunku światła. Ostatkiem sił przepłynął nad kępą roślin i zobaczył go. Leżał na dnie. Na czystym szarym skrawku ziemi między kamieniami i wodorostami. Cały ze złota, przecudnie inkrustowany jakimś czerwonym metalem. Piękny naszyjnik promieniujący żółtą poświatą.
Przeczucie kazało mu się obejrzeć. Drogo zapłacił za tą chwilę zachwytu. Wąż był coraz bliżej. Ruszył najprędzej jak potrafił. W oczach mu ciemniało. Nie czół własnego ciała. Był tylko ten blask przed nim i mroczny kształt za nim. Czuł dziwną pokusę by zawrócić, by wyjść wężowi na spotkanie. Przemógł się jednak i popłynął. Jeszcze tylko trochę, jeszcze chwila. Tak, miał go. Obrócił się. Stwór był już o krok. Sięgnął umysłem do wewnątrz przedmiotu. Zagłębił się w jego świetle. Splótł nici swej duszy z jego mocą. Skulił się w sobie i rozbłysnął. Otworzył oczy. Blask eksplodował niczym mała gwiazda. Wodę dookoła wypełniły cienie. Pysk potwora znieruchomiał metr od jego ciała. Dusza Gabriela cofnęła się, by po chwili eksplodować większą jeszcze jasnością. Cienie ginęły od niej niczym zjawy od dotyku jutrzenki. Wąż pokoziołkował w wodzie i opadł na dno. Blask ustał. Medalion przestał świecić.
Gad drgnął. Widząc to, zmęczony i duszący się wojownik dokonał ostatecznego desperackiego wysiłku. Podpłynął bliżej. Złapał bestię za kark i głowę, po czym gwałtownie pociągnął. Poczuł dwa trzaski. Prawie jednoczesne. Odpływając w mrok zdał sobie sprawę, że jego ręka drętwieje. Błogie zimno ogarnęło jego ciało, a w umyśle zaległy ciemności.

***


Szara postać przemknęła między drzewami. Wiatr kołysał konarami drzew. Las przycichł. Snopy światła opadały z pomiędzy przerw w chmurach i poprzez korony drzew spływały na pokryte listowiem dno lasu. Nieopodal brązowy ptak zerwał się z trzcin do lotu. Promienie słońca igrały na odległej tafli jeziorka. Zakapturzony wędrowiec, niczym cień, przemknął tuż obok skubiącego trawę królika. Zwierze dopiero po czasie podniosło głowę i niepewnie rozejrzało się dookoła. Tymczasem podróżnik zwinnie przesadził korzeń ogromnego dębu, przebiegł schylony parę kroków i znieruchomiał w cieniu jarzębiny. Kilka metrów przed nim, na ziemi, pośród sitowia, leżała jakaś postać. Cała w błocie, czerwone jak krew włosy splątane i posklejane zasłaniały jej twarz. Na plecach miała pochwę, lecz nigdzie nie było widać miecza. Wędrowiec nasłuchiwał przez czas jakiś, by w końcu podejść i schylić się nad nieznajomym. Zwinne jego ręce przebiegły szybko po karku i skroniach mężczyzny. Wymruczał coś pod nosem szeptem podobnym do świszczącego oddechu, poczym podniósł z ziemi wojownika i ruszył z nim w stronę lasu. Gdzieś wysoko na tle rozjaśniającego się nieba krążył wędrowny sokół.

***


Ognisko strzelało z cicha iskrami. Las szumiał wkoło. Nie czuł bólu, jedynie pragnienie. Pamięć wróciła prawie natychmiast. Otworzył oczy. Była noc. Gdzieniegdzie między chmurami, na czystych skrawkach nieba błyszczały gwiazdy. Coś obok niego poruszyło się. Sprawdził. Dziwne... Nie był związany i w dodatku mógł ruszać prawą ręką, a przecież wspomnienie tamtego trzasku i bólu było jeszcze tak wyraźne.
Zerknął z ukosa w kierunku, z którego wyczuwał raczej, niż słyszał poruszenie. Siedział tam człowiek. Otulony w szary płaszcz, w ręku trzymał gałązkę, którą poprawiał delikatnie drwa na małym ognisku. Kaptur miał odrzucony do tyłu. Długie białe włosy uplecione w warkocz opadały na plecy. Niebieskie, spokojne oczy wpatrywały się w płomienie. Światło grało na jego jasnej skórze. Wąskie usta nad smukłym nosem układały się w prostą linię. W lewym drobnym uchu tkwił złoty kolczyk. Nigdzie nie widać było żadnej broni. Gabriel uniósł się na łokciach, poczym wstał powoli i z wysiłkiem.
-Dlaczego to zrobiłeś?- Stał nad swym rozmówcą, górując nad nim niczym skalny monolit. Oddzielony
blaskiem ogniska wpatrywał się w niego intensywnie.
-Kelen an.- Czyste tony szeptu brzmiały niczym muśnięte struny harfy.
-Z ciekawości?
-Usiądź- Białowłosy podniósł swe spojrzenie znad ognia na spotkanie jego oczu. Z błękitu jego źrenic
płynęła, niczym muzyka, nostalgia, jakiś dziwny smutek i żal, może nawet współczucie. Oczy miał głębokie jak
jeziora i jak jeziora spokojne.
Gabriel usiadł. Był słaby i paliło go w gardle. Obok białowłosego zauważył manierkę.
-Proszę, napij się- powiedział tamten i rzucił mu ją. Dołożył parę gałęzi do przygasającego ogniska i znowu się
w nie wpatrzył.
Wojownik odetkał kurek i pociągnął spory łyk. Woda była czysta i orzeźwiająca. Miał ochotę przemyć
sobie twarz, ale byłoby to marnotrawstwo cennej cieczy. Napił się raz jeszcze, poczym zwrócił manierkę.
-Jestem Gabriel.- Zdziwiły go własne słowa. Nie było dla niego rzeczą normalną przedstawiać się
nieznajomemu. Ale z drugiej strony, ten człowiek najwyraźniej uratował go od zczerznięcia w tym bagnie.
Dziwne, najpierw Kormmianie teraz ten przybysz. Może świat nie jest jeszcze stracony. Może jeszcze jest
komu go ratować.
-Asfaloth- wyszeptał tamten.
- Miałeś to przy sobie- Mówiąc to wyciągnął spod płaszcza złoto czerwony naszyjnik i rzucił go przez ognisko. Gabriel schwycił go w locie i trzymając w prawej ręce zastanawiał się nad motywami Asfalotha, jak tamten siebie nazywał. Ciekawość, to możliwe. Właściwie nie widział innego powodu. Ale jeśli czegoś nie widać to nie znaczy, że tego nie ma. W końcu zapiął naszyjnik na swym karku i wsunął go pod koszulę. Teraz dopiero zauważył, że jego skórzana kurtka znikła. Biała sznurowana pod szyją koszula była poplamiona i w kilku miejscach podarta, ale ogólnie nadawała się do użytku, spodnie też zbytnio nie ucierpiały. Buty za to przemokły porządnie i straciły swoją dawną sztywność. "Mikstury!!!"- Przebiegł palcami po skórzanym, utwardzanym pojemniku u swego pasa, otworzył go i sprawdził. Jedna była pęknięta. Zostało więc sześć, reszta była w jukach. Dobrze, że Proszek nosił zawsze przy sobie, zawieszony na szyi.
Pochwa od miecza leżała obok jego posłania. Zaklął w duchu. Nie łatwo będzie zdobyć jakiś miecz, a co dopiero tak dobry jak jego stary oręż. Szkoda. Niemal tęsknił za tym ostrzem. Ale szukanie go na tych moczarach nie miałoby sensu. Sięgnął do buta. Przynajmniej sztylet się ostał. Kiedy podniósł oczy spostrzegł, że tamten przygląda mu się bacznie. Szybko zdjął rękę z rękojeści i wsunął sztylet na miejsce. Asfaloth opuścił oczy.
Zmęczony i ostro pogruchotany doszedł do wniosku, że liczenie strat i psioczenie na los nie ma sensu. Zrobił się bardzo senny. Położywszy się na posłaniu i wpatrzył się w niebo. Zastanawiał się, czy jutro, gdy się obudzi, przybysz wciąż przy nim będzie. Ciekawe, miał wrażenie, że polubi go z czasem.

***


Dwie postacie, niczym cienie sunące po dnie lasu, szły cicho między drzewami. Pierwsza, otulona szarym płaszczem z kapturem, stąpała lekko i bezdźwięcznie, druga, wysoki mężczyzna o długich, krwawo
czerwonych włosach w czarnych spodniach i białej koszuli, maszerował długim sprężystym krokiem. Las,
głównie lipowo- kasztanowy, był tu gęsty i niski. Ziemia była twarda i zmarznięta. Niebo zalegały chmury, a
z ust wędrowców wydobywała się para. Od dawna też nie słyszeli głosu żadnego ptaka.
-Odleciały ku słońcu- wyszeptał Gabriel.
Obecnie jego największym zmartwieniem był narastający chłód. Na razie wytrzyma, ale co potem? "Trzeba będzie coś upolować". Ale kłopot w tym, że większość zwierzyny odeszła już na dalekie południe.
Asfaloth nie trapił go obecnie. Właściwie to bardzo odpowiadał mu taki towarzysz podróży. Nie przeszkadzał mu rozmową, nie wadził zachowaniem. Był cichy i spokojny. A poza tym miał ten błysk w oku.
Cień powoli zasnuwał świat, a oni wciąż szli. Na teranie, przez który obecnie wędrowali, mimo bliskiej zimy i chłodu, zieleniła się tu i ówdzie trawa. Słońce znikało na zachodzie, gdy nagle Asfaloth przystanął i znieruchomiał. Gabriel na wszelki wypadek poszedł w jego ślady. Dopiero po chwili zrozumiał przyczynę takiego zachowania. Z prawej strony dochodziły jakieś dźwięki. Zbliżały się powoli. Czas jakiś minął nim zorientował się, że to dzik. Najprawdopodobniej jakiś wędrowiec z dalekiej północy. Może spod Sokolich Szczytów. Odwrócił się by porozumieć się z towarzyszem, ale jego już tam nie było. Widać wolał zapolować sam. "No dobrze, zobaczymy kto jest lepszy." Ruszył cichym truchtem w stronę najbliższej gęstwiny.
Polana był wąska i długa. Porośnięta z rzadka młodymi brzozami. Po jej drugiej stronie sterczała z ziemi skała wysoka na kilka metrów i zajmująca dość duży obszar. Gdzieś z pomiędzy brzózek dobiegały pochrumkiwania i szelesty rozgarnianych liści. Gabriel sięgnął do cholewy buta i wydobył sztylet. Żałował, że nie miał czasu sporządzić dzidy. Ale jeśli będzie miał szczęście to celny rzut powinien załatwić sprawę.
Ruszył powoli przez polanę. Wyminął kępę młodej jarzębiny, trzy rosnące blisko siebie brzozy i zaczaił się za krzakiem dzikiej róży. Czekał przez chwilę nasłuchując. Odgłosy przybliżyły się nieco. "Teraz". Wyskoczył zza krzaków, wymierzył nożem i ... siarczyście zaklął.
Jakieś dziesięć kroków od niego stał Yrth. Dzik górski. Największa świnia jaką kiedykolwiek ziemia nosiła. Dwa razy większa od normalnej maciory, miał długie czarne kły, szarą sierść i wysokość dorodnego żubra. "Z daleka musiał przyjść" pomyślał jeszcze nim rozwścieczone zwierze wpadło na niego z rozpędem. Zdążył uskoczyć, ale potężny kieł porządnie rozciął mu nogę. Zdrętwiała cała, a gdy na ułamek sekundy spojrzał w dół zobaczył cieknącą stróżkami krew.
Yrth, rozgromiwszy w rozpędzie kilka młodych drzewek, zawrócił i ruszał właśnie ku niemu. Z nozdrzy buchała para, a oczy skrzyły się czerwoną furią. Gabriel cisnął sztyletem. Nie docenił szybkości z jaką poruszało się zwierze. Sztylet wymierzony w oczodół utkwił z lewej strony karku. To jeszcze bardziej rozjuszyło olbrzyma. Dzik zatrzymał się i wydał z siebie przeraźliwie głośny dźwięk, coś pomiędzy rykiem, a gulgotaniem. Gabriel odwrócił się i runął do ucieczki. Pędził ile sił w nogach i choć nie czuł bólu to lewa noga sama odmawiała posłuszeństwa i musiał zwolnić. Zdążył dobiec do skraju lasu nim poczuł go z swymi plecami. Wiedział, że z tą raną daleko nie pobiegnie, a rzadki las nie dawał schronienia przed rozwścieczonym Yrthem. Zostało mu tylko jedno. Odwrócił się nagle, niemal w biegu, zmusił lewą nogę do skoku w bok i wybicia się po łuku z powrotem.
Udało się, siedział na dziku, ale co teraz? Oszalałe z nienawiści i strachu zwierze szalało i skakało tratując co popadnie. Jednak ręce Gabriela kurczowo zaciskały się na jego grzywie, a nogi mocno oplatały tułów. Zaślepiony wściekłością dzik ruszył pędem przed siebie. Gałęzie smagały wojownika po całym ciele. Wiedział, że jeśli spadnie nie będzie się mógł podnieść. A wtedy będzie po nim.
- Skacz!!!- Wołanie dobiegło gdzieś z przodu i z prawej. Pęd jednak był zbyt wielki, nie odważył się. Nagle coś przesłoniło mu oczy. Jakiś cień spłynął z góry i osiadł na jego twarz i ramionach.

***


Strasznie bolała go głowa. Już dawno nie czuł takiego bólu. Otworzył oczy i dotknął ręką czoła. Było tam sporo krwi. Powoli i ostrożnie uniósł się na ramionach.
-Co się stało...?- wychrypiał cicho.
-Powiedziałem skacz- Głos należał do Asfalotha. Siedział obok na kamieniu, jego płaszcz zniknął. Tuż po lewej, przy skale opodal Gabriela leżał Yrth. Jego głowę przykrywała poplamiona krwią peleryna wędrowca.
Biorąc pod uwagę okoliczności Gabriel miał duże szczęście, albo twardą głowę. Musiał trafić na jakiś spróchniały pniak sterczący na skale. Był tylko jeden.
Odetchnął głęboko i zaraz tego pożałował. Ból prawie go zemdlił. Wstał powoli i otrzepał spodnie ze ściółki leśnej. Krew powoli przestawała płynąć z nogi i głowy. Rany w nodze nie czół, ale cały bok mu zdrętwiał i ledwo mógł chodzić. Przeklął szpetnie i rozejrzał się dookoła. Podszedł do truchła i odsunął płaszcz. Dzik nie trafił na pniak. Mimo to nie wyglądało to aż tak źle. Widocznie zwierz miał grubą czaszkę. Wydobył sztylet z jego szyi i wsunął go do pochwy. Kiedy to czynił zauważył szczelinę na skale. Była dokładnie w miejscu gdzie uderzył głową Yrth. Podniósł się i przysunął do skały. Trącił ręką krawędzie szczeliny. Obsypały się. Dziura powiększała się, aż wreszcie zarysowało się jakby sklepione wejście. Było bardzo stare. Krawędzie były wytarte, a rzeźbienia, które kiedyś bez wątpienia zdobiły to wejście znikły całkowicie. Sam łuk zatarł się mocno. Z korytarza ziało stęchlizną. I jeszcze czymś. To powietrze było bardzo stare. Widocznie skała w której wykuto przejście i korytarz była wyjątkowo nieprzepuszczalna.
Gabriel odszedł parę kroków i usiadł ciężko na ziemi.
-Dzisiaj zanocujemy tu.- Asfaloth skinął bez słowa głową i zniknął w lesie. Gabriel oparł się o pień drzewa i zasnął.

***


Błysk. Ciemność. Tęczowe kolory. Zapach ozonu. Mgła. Rozwiewa się. Jakieś wilgotne pomieszczenie. Może jaskinia, albo lochy. Wielki ołtarz z brązu. Dookoła białe pochodnie na stojakach. Krąg postaci. Wysokich i smukłych. Jakaś melodia ledwie dosłyszalna dla ludzkiego ucha. Kolorowe rozbłyski. Białe światło. Zapach ozonu. Rosnący w siłę śpiew wzbierające niczym fala wody w jego umyśle. Trans. Miły, spokojny. Stożek lodu w sercu. Krzyk. Jego własny głos. Głos, który krzyczy jego imię.

***


Gdy się ocknął było już ciemno. Ogień wesoło pełgał po drwach, a zapach dziczyzny i jakichś ziół unosił się w powietrzu. Wędrowiec siedział pod najbliższym drzewem i wyprawiał skórę. Była całkiem spora. Tuż obok jago nóg leżały dwa dzicze kły. Sam dzik zaś częściowo leżał na kępie liści, a częściowo smażył się na ognisku.
- Weź to i wysmaruj rany.- powiedział nie przerywając pracy Asfaloth i wskazał na skwierczącą na kamieniu obok ogniska zieloną substancję. Gabriel dobył sztyletu i za jego pomocą ostrożnie wsunął gorącą maść do rany. Może Mikstura przestawała działać, a może lekarstwo miało niezwykłe właściwości. Tak czy inaczej zdało mu się, że poczuł ciepło biegnące po jego mięśniach, aż do głowy. Maź zaschła momentalnie i zasklepiła ranę.
Mięso było wspaniałe. Dawno już nie jadł niczego równie sycącego. Nie mieli przypraw, ale i nie były potrzebne. Nigdy nie słyszał opowieści o wyjątkowym smaku mięsa Yrtha. Z pewnością jednak zasłużyło ono na opowieść. Wody mieli dużo, bo opodal płynęła rzeka. Wojownik wyciągnął się na trawie i rozluźnił mięśnie. Las szumiał wkoło. Cienie tańczyły. Z początku cicho, potem coraz głośniej, rozbrzmiała w powietrzu muzyka fletu. Asfaloth grał, a wiatr niósł melodię w ciszę spowitego całunem nocy lasu. Dźwięki, ciche i spokojne, tchnęły nostalgią i tęsknotą za rzeczami dawno minionymi. Gabriel spojrzał na wędrowca poczym opuścił głowę i przymknął oczy. A muzyka płynęła w jego duszy.

***


Poranek wstał mglisty i bezwietrzny. Powietrze przesycone wilgocią było zimne i nieruchome. Dwie postacie stały nad ziejącym mrokiem portalem. Jedna z nich, odziana w futrzany, prymitywnie pozszywany płaszcz trzymała w ręku zapaloną żagiew. Druga, w szarym poplamionym płaszczu, niosła na plecach spory tobołek. Była to część mięsa dzika, którą wczoraj udało im się upiec na ognisku, oraz dwa Yrthowe rogi. Asfaloth zbadał już wcześniej korytarz i wiedział, że prowadzi daleko w głąb ziemi. Do Pieczar Wieczności. Wiedział też, że tamtędy prowadzi najkrótsza droga na drugą stronę gór.
Gabriel obejrzał się po raz ostatni i wkroczył do podziemi
Tunel schodził ostro w dół i długo szli nim znaleźli dogodne miejsce do odpoczynku. Odległość między ścianami była tu na tyle duża, by obaj mogli usiąść i odsapnąć. Dawno już przestali czuć zapach stęchlizny i przyzwyczaili się do półmroku. Siedząc tak Gabriel doszedł do wniosku, że przejście to musiało być wyrzeźbione przez wodę i potem przystosowane po użytku przez człowieka, gdyż praca jaką musieliby wykonać budowniczowie, by wydrążyć w skale coś równie rozległego znacznie przekraczała możliwość rąk ludzkich.
-Dziwni byli ludzie, którzy mieszkali w tych podziemiach- Jego słowa zabrzmiały głucho i nieprzyjemnie.
-Zapewniam cię, że kimkolwiek byli, nie byli ludźmi.
Po czasie ruszyli znowu. Stopniowo spadek podłoża łagodniał, a ściany stawały się mniej chropowate.
Widać było wyraźnie, że sporo pracy włożono w wygładzenie ich. Po pewnym czasie po obu stronach korytarza zaczęły pojawiać się przejścia. Niektóre prowadziły w górę, inne w duł, a jeszcze inne były częściowo, bądź całkowicie zawalone.
W końcu dotarli do rozwidlenia. Tunel odchodzący w prawo był szeroki i gładki, lewa zaś odnoga wąska i jakby niedokończona. Oba przejścia prowadziły w dół. Gabriel nie namyślał się długo. Prawa odnoga była zbyt oczywista. Zbyt prosta. Ruszył więc w kierunku lewej. Lecz nim tam dotarł poczuł dłoń na swym ramieniu.
-W podziemiach dzikie ścieżka prowadzi do dzikich miejsc. Nie kieruj się prawami obowiązyjącymi tam gdzie świeci słońce tu, w ciemnościach głębin.
Ruszyli więc w prawo. Korytarz stawał się coraz szerszy, a sufit wyższy. Czy to jego wyobraźnia, czy tańczące na ścianach cienie rzucane przez pochodnię, dość, że wydało mu się, iż dostrzega jakieś malowidła, czy bardzo stare rzeźbienia. Powierzchnie ścian, sufitu i podłogi były prawie równe, a spad przestał być odczuwalny. Tu i ówdzie pod ścianami leżały kawałki skał i kamienie, które obsypały się ze sklepienia. Od czasu, do czasu mijali też wysokie i wąskie głazy przypominające bardzo jakieś postaci o zatartych rysach. Niektóre z nich stały pod ścianami inne leżały strzaskane na ziemi.
Mrok podziemi rozpraszała tylko światło pochodni. Grobową ciszę zakłócały tylko odgłosy ich kroków i szmer oddechów. Przed nimi otwierały się Lochy Świata.

***


Korytarz stawał się coraz obszerniejszy. Sufit unosił się wzwyż, aż w końcu stracili go niemal z oczu. Powietrze miało tu dziwny zapach. Przesycone było wonią sadzy, zwietrzałych skał i czegoś jeszcze, czegoś słodkiego i ostrego zarazem. Jakby cynamonu, pieprzu i skwaśniałego wina.
Na skałach poustawianych pod ścianami coraz dokładniej zarysowywały się kształty ludzkich postaci. Tu i ówdzie trafiały się nawy z ławami i skalnymi basenikami- niektóre zniszczone i połamane, inne prawie nietknięte zębem czasu. Dwaj wędrowcy w świetle trzeciej już pochodni posuwali się szybko do przodu. Asfalotch stąpał cicho i ostrożnie, Gabriel sadził większymi krokami, jego długie i smukłe nogi pracowały pod nim jak dwa tłoki, miarowo, rytmicznie i pewnie. Masywny, futrzany płaszcz z Yrtha falował ciężko spływając z jego ramion.
W końcu tunel rozszerzył się jeszcze bardziej i po chwili wędrowcy poczuli, że znajdują się w jakimś wielkim pomieszczeniu. Mrok dookoła nich był nieprzenikniony, tak gęsty, że niemal namacalny. Przez głowę Gabriela przemknęła z wielką prędkością myśl czy nie rozświetlić za pomocą medalionu i nie zbadać tej groty. Lecz równie szybko jak się pojawiła znikła ona w oddali. Nie wiedzieli jakie stwory z głębin mogłoby zwabić, nie tyle światło, co raczej magia emanująca z przedmiotu. Przeszli jeszcze około trzystu metrów poczym zatrzymali się na krótką naradę.
-Muszę odpocząć- Wojownik ściszył głos by echo nie poniosło go na swych czarnych skrzydłach zbyt daleko.
-To nie jest dobre miejsce- Asfaloth mówił szeptem. Od dłuższego już czasu zdawał się być niespokojny.
-Pójdziemy dalej, ale mam przeczucie, że daleko jeszcze do drugiego końca tej jamy.- powiedział wojownik, a głos jego zabrzmiał dziwnie i złowróżbnie w ciemnościach pod światem.
Ruszyli, ale o wiele ostrożniej niż wcześniej. Wydawało im się, że czyjeś baczne spojrzenia śledzą ich z ciemności.
Gabriel nie mylił się co do rozmiarów pieczary. Uszli spory kawałek drogi, a dookoła nich wciąż ziała nieprzebyta, jak się zdawało, pustka. Światło pochodni zamigotało i zgasło.
-Ash kar nag- Zaklął z cicha Asfaloth. Stara mowa gór zabrzmiała nad wyraz sugestywnie i soczyście w tych nieprzeniknionych ciemnościach. Wędrowcy nie mogli tego wiedzieć, lecz mowa ta wywodził się bezpośredni od pradawnego plemienia zamieszkującego podobne do tej ciemności. Tu więc moc jej była wyjątkowo silna.
Przykucnęli obaj na skalnej podłodze i, nie widząc się wzajemnie, wymienili najcichszym z możliwych szeptów kilka słów.
-Nie podoba mi się to, ale zostaniemy tu.- rzekł wojownik.
Gabriel postanowił nie mówić towarzyszowi nic o mocy amuletu. Lata uczą ostrożności, a wyjawienie tej informacji niczego by nie zmieniło, a w przyszłości mógł przez to stracić.
Odpowiedzią Asfalotha było ciche westchnienie. Rozłożył na ziemi płaszcz i otuliwszy się nim znieruchomiał wsłuchany w absolutną ciszę jaka ogarniał ich ze wszystkich stron.
Od początku, od momentu kiedy wkroczyli w czarny bezmiar, Gabriel czuł coś na dnie swego umysłu. Jakieś wspomnienia mroku i zimna, nieskończonej ciemności i pustki. To co ich otaczało bardzo przypominało mu coś co już raz przeżył, choć słowo przeżył nie pasowało do tamtych wspomnień. Powoli zaczął wtapiać się w czerń otoczenia, chłonął ją niczym piasek wodę oceanu. Pogrążył się w odmętach dziwnych wizji i snów. Wydawało mu się, że słyszy szelesty, dźwięki tak ciche, iż wyczuwał je jedynie wewnątrz siebie, w mroku, który wypełniał jego umysł i ciało.
Ocknął się i szeroko otworzył oczy. Wlała się w nie ciemność tak gęsta, że zrazu bał się wciągnąć powietrze by się nie zachłysnąć. Na skraju swej świadomości wyczuł jakiś ruch z prawej strony, coś biegło spiesznie przez pustkę. Uciekało. Szybkim rucham sięgnął pod szyję. Zniknął! Zerwał się i pobiegł w ślad za oddalającym się cieniem.

***


Yama obudził się tego dnia obolały i głodny. Spał w jednym z północnych tuneli Akweduktu, daleko od swojej osady. Przeciągnął się i ziewnął.
"To nie będzie dobry dzień"- Pomyślał i podreptał przed siebie w ciemność.
Był całkiem niedaleko Mordowni, postanowił więc przejść się tam i poszukać czegoś do jedzenia. Skręcił w plątaninę kanałów odpływowych i przyspieszył biegu. Elementy otoczenia poczęły rozmazywać się w miarę jak przyspieszał. Przeskoczył nad jednym z Wielkich gościńców i wpadłszy w boczny kanał prowadzący do Mordowni pobiegł po ścianie. Jego małe kosmate łapki przebierały szybko obok tułowia. Minął szybko parę zakrętów i rozgałęzień i przystanął, by napić się wody i obmyć twarz.
"Ciekawe co teraz robi Irhan"- Dawno już jej nie widział i tęsknił do jej ciepłego podbrzusza.
"Ale cóż, taka praca"
Podniósł głowę i truchtem już pobiegł przed siebie. Po kilku minutach był na miejscu. Nawet jego oczy nie potrafiły przeniknąć ciemności tego miejsca. Powiadali, że to dusze umarłych pochłaniają tu wszelkie światło. Swoją drogą ciekaw był tego miejsca i jego historii. Kiedyś nawet próbował odczytać stare pisma na ścianach, ale niewiele z tego zrozumiał, było tam coś o "Widowisku", ale nigdzie nie znalazł wyjaśnienia tego słowa. Bardzo by chciał wiedzieć kto zbudował tę salę. Jego plemię nie znało jednostek miary odległości, gdyż tu w tunelach podróż liczyło się w czasie. Korytarze często kluczą i zawracają, łączą się i nagle urywają, a żaden z jego rasy nie znał ich wszystkich dobrze. Nie potrafił więc określić wielkości Mordowni, wiedział że jest wielka. Większa niż jakakolwiek inna grota Lochów Świata. Podreptał cicho po trybunach i przystanął. Na podłodze, tuż u jego stóp, walczyły dwa samce bullabów. Były wyjątkowo dorodne, miały ponad kilo wagi każdy. Na razie wygrywał osobnik z naroślą na ogonie. Yamma bardzo lubił obserwować walczące bullaki. Kiedy wysyłali go samego na te odludzia, była to jedyna rozrywka jakiej zaznawał przez wiele, wiele dni. W końcu mniejszy z samców podwinął tułów i oplatając ciało rywala przegryzł jego żyłkę. Robal zwiotczał i opadł na podłogę. Yamma złapał zwycięzcę szykującego się właśnie do spożycia przegranego i odgryzł mu głowę.
"Przynajmniej jedzenia jest dużo"- W osadzie rzadko zdarzały się takie frykasy, najczęściej musieli jeść skalne porosty, a kiedy zbyt długo przytykało się ssawkę do ściany można było dostać odparzeń. Skończył jeść i popatrzył na ciało poległego. W ciemnościach ledwo mógł go dostrzec. Podniósł go i złapawszy w zęby ruszył powoli przed siebie.

***


Lumpt przemierzał, sunąc powoli, swe terytorium. Zdobył właśnie nową samicę i był bardzo zadowolony. Walka był ciężka, ale zregenerował siły zjadając wroga, a ta samiczka. "Mmmhhhmmm." W przypływie wesołości zaczął poburkiwać i piszczeć. Nagle dobiegł go Sygnał. To Ilm wchodził na jego teren.
"Jest silny, może mnie zgryźć."- pomyślał, lecz po chwili ruszył jednak przed siebie na spotkanie rywala.
Zobaczył go po chwili. Pełzł w jego stronę i wydawał bojowe syki. Starli się w pięknej pozie. Szkoda, że jego samica tego nie widziała, podnieciłaby się bardzo.
Walka przedłużała się. Lumpt wił się i skręcał walczył z wszystkich sił. Rywal zaczął go zgniatać. Lecz w najmniej spodziewanym momencie, kiedy gotował się już na śmierć, z Płaskiej Przestrzeni dobiegło echo magii. Obydwoje na chwilę osłupieli. Miękka, ciepła perlista magia. Gdyby do niej przylgnęli rośliby wielcy i silni.
Lumpt ocknął się pierwszy. Zawinął tułowiem i wpił się w nerw Ilma. Wygrał. Dreszcz go przebiegł na myśl o momencie, w którym da to ciało swej samicy. Będzie go dość do wykarmienia setki dzieci.
"Co...?"- Poczuł, że coś go oplata, a potem jeszcze przez ułamek sekundy czuł jak ostre zęby wbijają się coraz głębiej w jego szyję.

***


Yamma oblizał usta idąc niespiesznie ku drugiemu końcu pieczary.
-Ash kar nag.
" Irchowie!!! Wrócili z czeluści. Uciekać! Uciekać...! Nie! Muszę to sprawdzić, dla dobra hurntów."- Obrócił się i pobiegł cicho w kierunku środka Mordowni.
Znalazł dwa zwinięte na ziemi stwory. Były tak paskudne, że zrazu omal nie zwymiotował śniadania. "Musiały przyjść z jasności. Tam rodzą się dziwne rzeczy. Ale którędy weszli?"- Podszedł i powąchał je. Były dziwne, obce, może nawet straszne. Coś błysnęło między paskudnym suchym łbem, a nibytułowiem jednego z nich.
"Magia!!!"- Powoli wyciągnął trzy odnóża o zabrał naszyjnik. Widział już takie. Nosiły je dziwne stwory namalowane na ścianach tunelów. Odwrócił się i pobiegł bardzo zadowolony ze zdobyczy.
Nie ubiegł jednak daleko gdy straszna światłość eksplodowała w jego rękach. Oszołomiony przewrócił się na ziemię i wypuścił medalion. Potwór zbliżał się do niego. W ręku dzierżył świetlisty patyk.
Yamma przerażony i załamany zaczął syczeć i warczeć żałośnie. Nigdy dotąd nie spotkał takiej istoty, teraz widział ją dokładnie, była wielka i straszna. Strach sparaliżował jego odnóża. Świetlisty kij mignął w powietrzu. Przed śmiercią zauważył, że Mordownia jest naprawdę wielka i... wspanialsza niż myślał.

***


Gabriel w biegu sięgnął umysłem przez siebie i pochwycił medalion. Rozpalił go i wyzwolił jego żar. Blask zalał jaskinię. Potwór kulił się przed nim na ziemi. Syczał i warczał groźnie. Wojownik przeniósł ciężar ciała na drugą nogę i widząc, że stwór pręży się do ataku ciął. Sztylet przeszedł przez cielsko ja przez powietrze. Poczwara legła u jego stóp.
Amulet wciąż świecił jaskrawo i w blasku tym, z ciemności, wysoko, wysoko nad nim wyłonił się strop jaskini. Wrażenie był paraliżujące. Tak wielkich przestrzeni nie widywał na największych leśnych polanach. Na samej arenie zmieściłoby się obozowisko dużej Sfory. Całość przypominała sferę o kilometrowej średnicy do połowy zakopaną w ziemi. Trybuny pomieścić mogły dziesiątki tysięcy ludzi. Wszędzie dookoła sterczały wspaniałe rzeźby przedstawiające najróżniejsze istoty. Niektóre z nich bardzo przypominały ludzi, inne zwierzęta, lecz najwięcej było takich których do niczego nie można było przyrównać, o najdziwniejszych kształtach i dziwnych, strasznych oczach. Jeden z posągów bardzo przypominał to co leżało przed nim, lecz był większy i promieniował od niego majestat, nienaturalny dla tej wywłoki na ziemi.
Amulet przygasł i ciemności na powrót zalały jaskinię.
-Chodźmy stąd. To miejsce jest przeklęte.- Asfaloth odwrócił się i ruszył przed siebie. Po chwili Gabriel podążył za nim.

***


Gdzieś niedaleko, w jednym z tuneli przyległych do Akweduktu przemknął jakiś cień. Biegł chwilę w ciemnościach poczym przystanął. Tuż za nim wyłoniły się kolejne Irchy. Lecz nikt nie pobiegł ostrzec Hurntów. Strażnik Yamma leżał martwy na dnie Mordowni i miał tam pozostać na wieki... chłonąc każdy promień światła jaki tylko dotrze do podziemi.

***


W całkowitych ciemnościach, polegając jedynie na zmyśle dotyku oraz zręczności, przemierzali na oślep rozległą płaszczyznę Mordowni. Co i rusz, któryś z nich natrafiał stopami na kawałki gruzu, tak przynajmniej nazywali to co wyściełało dno tej pieczary. Droga w ciemnościach dłużyła się w nieskończoność. Absolutna cisza, w której echem rozbrzmiewały ich ostrożne kroki i mrok, który stawiał niemal opór ich ciałom otaczały ich ze wszystkich stron. Chwilami nie byli nawet pewni podłoża, po którym stąpali. Wydawało się niestabilne i rozkołysane niczym wahadło. Przez cały czas żaden z nich nie śmiał odezwać się choć słowem, by nie czynić zbytecznego hałasu.
Wreszcie, zdawałoby się po wiekach, dotarli do jakiejś ściany. W dotyku była szorstka i nierówna, lecz po przejściu wzdłuż niej kilku metrów doszli do wniosku, iż stulecia temu musiała wygładzić ją ludzka ręka. Dotarli do rumowiska, czy może raczej sterty gruzu spiętrzonego pod ścianą i wspięli się po nim. Dalej pieli się wzwyż jakby wielkimi schodami, na których tu i ówdzie poustawiano kolumny i dziwaczne posągi, od dotknięcia których przeszywał człowieka zimny dreszcz. Po dłuższej chwili wspięli się na ostatni stopień i poczuli pod stopami gładką powierzchnię. Przed nimi otwierał się kolejny szeroki korytarz.

***


Dwie postacie pośród niekończącego się labiryntu prastarych tuneli. Dwie czarne sylwetki kroczące po omacku poprzez nieprzebyte ciemności. Schodzili coraz niżej, a chłód stawał się coraz dotkliwszy. Długo wędrowali w ciszy i całkowitej czerni. Wreszcie, gdy woda w manierkach znikła już całkiem, a jedzenie pozostało odległym wspomnieniem, stanęli u kresu swej podróży.
Gabriel potknął się i upadł ciężko. Słaniający się na nogach Asfaloth uklęknął i wymacał rękoma ramie towarzysza. Ostatnia pochodnia zgasła wieki temu, a oni zapomnieli jak wyglądało światło. Momentami wydawało się im, że wzrok ich przyzwyczaił się już do ciemności, i że dostrzegają jakieś kształty w mroku. Wciąż jednak musieli polegać na dotyku i słuchu.
Pomagając sobie nawzajem wstali i ruszyli powoli dalej. Gabriel przeklinał swą słabość. Nigdy by nie przypuszczał, że to on będzie niesiony przez Asfalotha. Ten człowiek był niezwykle wytrzymały. Znowu zaczął o nim rozmyślać, starając się jednocześnie iść o własnych siłach. Szli tak przez czas jakiś, lecz w końcu i Asfaloth, dźwigający dodatkowy ciężar, opadł z sił. Legli jeden obok drugiego i wspierając się na ścianie zapadli w niespokojny sen.
Asfaloth śnił o morzu. Wielkim nieprzebytym morzu. Płynął po nim na pokładzie wielkiego szarego okrętu, który tnąc fale sunął chyżo do przodu. Słońce zachodziło powoli za horyzont zalewając niebo powodzoią czerwieni. Stopniowo, kiedy rozżarzona tarcza kryła się za widnokręgiem, światło słoneczne przeistoczyło się w niebieską poświatę, która zalała pokład statku.
Wędrowiec ocknął się, lecz światło pozostało. Obrócił powoli głowę i spojrzał na towarzysza. Leżał bezwładnie tuż obok. Wsparty na ścianie, oczy miał zamknięte, a brudna, zarośnięta twarz, na którą opadały zmierzwione pasma fioletowych w tym świetle włosów przepełniona była spokojem.
Podniósł się ciężko i ocuciwszy Gabriela powlókł się wraz z nim wzdłuż ściany. Stopniowo, w miarę zbliżania, poświata stawała się coraz mocniejsza, a powietrze chłodniejsze, i chłodniejsze. Stanęli przed uchylonymi wrotami. Faliste rzeźbienia wykonane w ciemno niebieskim kamieniu lśniły przepuszczonym i wypaczonym przez swą materię światłem. Z wnętrza dobiegała cicha melodia, perlista niczym strumień i lodowata jak śnieg. Para unosiła się z ust obu wędrowców.
Przytłumione dotychczas zmysły Gabriela ożyły nagle pełnią błękitnego blasku. Jego płaszcz opadł na podłogę. Sunąc niemal po powierzchni ziemi minął drzwi i znalazł się w środku. Lodowata, świeża moc wypełniała szafirowo niebieską, okrągłą salę. Szklista podłoga opadała do środka pomieszczenia, gdzie wystrzelał w górę wielki, śnieżnobiały kryształ.
Gęste, zimne powietrze opływało jego sine ciało niczym wody górskiego strumienia. Bród i zmęczenie opadły z niego i odpłynęły gdzieś daleko. Śpiew strumieni wzmógł się i przeniknął lodowym kolcem wewnątrz jego czarnej duszy. Wieczny lód ogarnął jego niebieskie ciało. Resztki ubrania stwardniały, skruszyły się i opadły na podłogę. Sztywne od zimna, krwawo czerwone włosy niczym sople spływały na jego plecy. Jak posąg wykuty w lodzie stał wpatrzony w głębie kryształu. Czuł ją. Tęsknił za nią. Postawił stopę na kamiennym podeście i wniknął w biały kamień.
Otworzył oczy i zobaczył zimną, białą przestrzeń. Muzyka potoków rozbrzmiewała w nieskończoności lodu. Płynął przed siebie, a zimne pożądanie rosło w jego sercu. Pamiętał ją. Wierzył w nią. Wreszcie, po latach spędzonych w nieprzebytym lodowcu, stanął naprzeciw niej. Ciało miała z gładkiego nefrytu, a oczy jej jaśniały blaskiem setek gwiazd. Trwali. Dwa posągi wykute w gładkim lodzie. Ona i on, otuleni kręgiem białych chmur. Wyciągnął dłoń i dotknął jej łona.
-Czy księżyc, świecąc blaskiem skradzionym, nie świeci najpiękniej na świecie?- szepnął.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia.
-Czy miłość aniołów, choć tylko odbita, nie błyszczy światłem gwiazd tysiąca.- głos jej był niczym szmer strumienia gdzieś głęboko pod lodem.
Rozchylił wargi i pocałował jej lodowate usta.
Przestrzeń pociemniała, a z resztek blasku wyłoniły się gwiazdy i księżyc. Ujął jej dłoń i całował palce. Znał ją. Kochał ją. Jej lewa ręka osunęła się w dół na jego kamienne uda. W blasku miesięcznym całował powoli i w skupieniu jej delikatne i twarde zarazem piersi koloru nieba. Jej lewa noga przesunęła się powoli po jego łydce, udzie i biodrze, by na koniec objęć go mocno w tali. Północny wiatr pędził białe chmury przez bezkres rozgwieżdżonego nieba.
Ukląkł przed nią i objąwszy delikatnie jej tułów, zaczął wodzić ustami po jej łonie, niżej i niżej, między uda i pośladki. Poczuł drobne chłodne ręce gładzące jego twarz i włosy. Uniosła głowę i zapłakała. Namiętność stuleci wypełniała ją jak woda szklaną misę. Podniosła go i spletli się w nierozerwalnym uścisku. Językiem pieścił jej rozchylone usta. Wnikał w nią, coraz dalej i dalej. Jaśnieli coraz mocniej, aż wreszcie rozbłyśli blaskiem jednej gwiazdy. Jej ręce przesuwały się powoli po jego plecach. Jej nogi oplatały go w coraz mocniejszym uścisku. Spod jej przymkniętych powiek wydobywał się zimny żar. Księżyc rósł, a śpiew strumieni rozbrzmiewał w jego sercu.
Ujął jej piersi w swe lodowate dłonie i spojrzał jej w oczy. Tłumiona przez tysiąclecia moc przerwała tamę Granicy Światów i wylała się na Równiny Wieczności. Medalion na jego szyi zadźwięczał. Pustkę wypełnił krzyk. Krzyczała swe imię. Pocałował ją po raz ostatni i zamknął oczy.
Topniała w jego dłoniach, a on płakał czując ją coraz mocniej w sobie. Dni mijały, a on rósł i wracał. Podniósł się. I zaśpiewał. Głoś Anioła przebiegł przez korytarze Lochów Świata, a każde stworzenie dobre, czy złe padało na ziemię martwe. Nikt ze śmiertelnych nie poznał tego śpiewu, nikt prócz leżącego przed wrotami Asfalotha.

***


Gdzieś daleko, w ciemnościach najgłębszych lochów trwała walka. Mały Hurnt syknął błagalnie i padł zabity cięciem irchowej szabli. Osiedle było pełne trupów. Najeźdźcy tryumfowali. Nagle, ze wszystkich korytarzy naraz, wylał się strumień srebrzystych jak sztylety dźwięków. Szał ogarnął wszystkie stwory. Chwytając się za głowy padali jeden po drugim i konali w najstraszniejszej męczarni jaką jest rozkosz...

***


Śpiew urwał się. Dookoła niego leżały fragmenty kryształu. Blask zgasł, ale on widział i bez niego. Przemierzył komnatę, a gdy wyszedł drzwi zatrzasnęły się z głośnym trzaskiem przypominającym dźwięk wydawany przez pękający lud. Podniósł z ziemi towarzysza i okrył go swym płaszczem. Ruszył nago przez ciemność. Piął się coraz wyżej i wyżej, aż po wielu godzinach stanął przez kolejnymi wrotami. Pchnął je, a gdy rozwarły się ze zgrzytem, jasność, po raz pierwszy od tysiącleci, zalała wnętrze tunelu. Po raz ostatni obejrzał się w stronę zimnej komnaty i przekroczył próg świata.


3.Ognisty

Przełęcze Pasma Środkowego przysypał śnieg. Dzikie wichry z północy pędziły gęste, ciemne chmury. Żaden samotny wędrowiec, czy to zwierz, czy człowiek, nie ośmielał zapuszczać się w te rejony zimą.
Na zachód od góry Turmun, w najdzikszej i najmniej dostępnej części gór, znajdowała się głęboka dolina. Jej ściany, czarne i pionowe, wznosiły się ogromną masą ku niebu. Wąwóz ten, wyrzeźbiony w zapomnianych erach świata, ciągnął się kilometrami wszerz pasma gór. Mało kto o nim słyszał i bardzo niewielu do niego dotarło.

***


W skalnej ścianie wąwozu rozwarły się z łoskotem wrota. Zaskoczony goblin odwrócił głowę i spojrzał na nie z góry. Dałby głowę, że w tej skale nie było żadnych drzwi. Wskoczył za głaz i znieruchomiał.
Z ciemności wyłonił się powoli ludzki kształt. Człowiek niósł na rękach ciało innego. A więc ranni. Pewnie jacyś zabłąkanie wędrowcy, albo Czarni Qalli, renegaci uciekający przed zemstą. Goblin chwycił łuk i wymacał ręką strzałę w kołczanie. Człowiek piął się powoli ku środkowi wąwozu, w stronę wielkiego głazu.
Nałożył strzałę i naciągnął cięciwę. Postać dotarła do skały i położyła towarzysza ostrożnie na ziemi. Goblin wycelował.
"Jeszcze trochę"- myślał.- "No obróć się zasrany skurwielu, no już". Gabriel odwrócił się i usiadł na skale, tuż obok Asfalotha.
Załopotały skrzydła. Przeraźliwy wrzask zaskoczenia i bólu odbił się echem od górskich ścian. Wielki czarny cień migocący tysiącem małych gwiazd wzbił się szybko w powietrze i przycupnąwszy w cieniu skalnej półki, jakieś trzydzieści metrów nad dnem wąwozu, począł połykać niespiesznie fragmenty goblina.
Gabriel, od dłuższego już czasu przycupnięty w śniegu, wpatrywał się w ciemności skalnego nawisu. W końcu wstał i zakrzyknął.
-Witaj skrzydlaty synu Glaurunga. Niech ogień twój nigdy nie wygaśnie..
Cień podniósł łeb i w mroku zalśniły dwa niebieskie ślepia. Wiatr dął głośno, pędząc przez wąski wąwóz. Gabriel stał wyczekując, wicher szarpał jego futrzanym płaszczem.
-Witaj Ostatni. Niech ścieżki twe wiodą zawsze w mrok i poprzez niego.- Głos ryczał i drgał w chłodnym powietrzu.
Czarny kształt odbił się od skały i opadł na ziemie tuż przed człowiekiem. Mętne światło zimowego poranka zamigotało na srebrnych łuskach. Czerwone włosy Gabriela falowały na wietrze.
-Potrzebna mi twoja pomoc Ognisty.
-Co dostaną w zamian? Może jego?- spytała bestia wskazując łbem na ciało leżące opodal.
-Nie.
-Więc co możesz mi ofiarować człowiecze?
Smoka zirytowała wcześniejsza odpowiedź. Niewielu śmiało mu odmówić jeśli pytał. Nie chciał jednak atakować tej istoty z tak błahego powodu.
-Weź to.- rzekł Gabriel wyciągając przed siebie złoty medalion.
Oczy stwora zalśniły.
-Czego żądasz.
-Poniesiesz mnie i mego towarzysza przez góry.
Łeb smoka przekrzywił się nieco.
-To wszystko?
-I dasz mi broń ze swojego skarbca.
Ogłuszający ryk rozdarł powietrze tysiącem ech. Setki lawin sunęły się na raz ze szczytów gór. Ogień zapłonął w ślepiach gada.
-SKARBIEC JEST MÓJ!!!
Gabriel cofnął rękę z medalionem.
-Ty decydujesz Ognisty.
-Zaczekaj.
W głowie smoka zaświtała pewna myśl.
-Załóżmy się. Jeśli wygram biorę amulet i wasze życia. Jeśli ty wygrasz biorę amulet, a ty możesz wybrać jeden z mieczy w mym skarbcu.
-I przeniesiesz nas przez góry.
-Tak.- odparł niechętnie stwór.
-Odlecę na jakiś czas do mego leża. Ty ukryjesz się gdzieś w okolicy. Jeśli wróciwszy nie znajdę cię do zachodu słońca wygrasz. Jeśli jednak do tego czasu odnajdę cię zginiesz.
Gabriel spojrzał na słońce stojące jeszcze dość wysoko nad krawędzią wąwozu.
-Co z ciałem mego towarzysza?- spytał.
-Je także musisz ukryć.
-Dobrze więc. Ale będę miał wolny wybór jeśli chodzi o broń.
-Umowa stoi.
Smok podniósł łeb i oderwawszy się od ziemi odleciał. Gabriel chwycił przyjaciela i ruszył pędem za gadem. Mimo śniegu i ostrych kamieni biegł zadziwiająco szybko. Trzema susami wspiął się na wielki głaz i wyskoczył w powietrze. Trzymając ciało pod lewą pachą, prawą ręką chwycił się ściany i wybiwszy się nogami wylądował na skalnej półce. Pędził dalej, skacząc po ośnieżonych występach skalnych, to z jednej strony wąwozu, to z drugiej. Jaszczurzy ogon znikał właśnie nad krawędzią. Wojownik wyskoczył wysoko w powietrze i szybując niemal dotarł do wysoko położonego wejścia do wielkiej pieczary. Wdrapał się nad wejście i tam wisząc na jednej ręce pozostał. Po pewnym czasie smok opuścił jaskinię. W jednej z łap trzymał złotą kulę.
Gabriel zeskoczył i położył towarzysza u wejścia. Był potwornie zmęczony. Nie mógł jednak jeszcze odpocząć. Wkroczył w mrok pieczary. Niewiele czasu potrzebowały jego oczy by nawyknąć do ciemności. Przed nim, na środku dużej groty tkwił spory pagórek usypany z różnych przedmiotów. Nie wszystkie były drogocenne. Wiele spośród nich stanowiły zwykłe, zniszczone zbroje, elementy ubioru, czy przedmioty codziennego użytku i meble. Widać smok gromadził swój skarb od niedawna. Coś jednak przykuło wzrok wojownika. W rogu, pod jedną ze ścian stały wielkie kufry. Były stare i podrapane. Widocznie gad próbował je otworzyć, bez skutku jednak. Na wiekach widniał jakiś znak. Wszędzie taki sam.
Jedna ze skrzyń, wyjątkowo mała i najmocniej chyba poobijana leżała przewrócona na bok. Nie było żadnego zamka. Po chwili namysłu Gabriel sięgnął w głąb skrzyni umysłem. Było tu jakieś zaklęcie. Niedokończone jednak, wymagało słowa klucza. Z biegiem lat zatarło się i musiał odnowić je całe nim wreszcie wieko puściło i rozwarło się. W środku, pośród resztek fioletowego sukna spoczywał długi przedmiot. Był to metalowy na oko kij długości półtora metra, zakończony po obu stronach zakrzywionymi ostrzami około dwudziestu centymetrów każde.
Broń była wyjątkowo starannie i przemyślnie skonstruowana. Przy odpowiedniej manipulacji z obu stron wysuwały się dwa łańcuch długość po pół metra każdy, na których zwisały ostrza. Sam kij można było wydłużyć o kolejny metr, co razem dawało dwa i pół metra trzonka , metr łańcucha i pół metra ostrzy. Po złożeniu niecałe cała broń miła około dwóch metrów. "Tak. To się nada."
Spodobała mu się. Nie łatwo będzie nauczyć się nią władać, ale w działaniu będzie bardzo efektowna.
Odwrócił się i wybiegł.

***


Smok wrócił na miejsce, w którym spotkał człowieka i zajrzał do kuli. Nic. "Niemożliwe, przecież nie zniknął". Spróbował jeszcze raz. Dalej nic. Wściekły i głodny zaczął latać po całej okolicy zaglądając za każdy głaz. Wreszcie rozeźlony, ale i zaintrygowany siadł i czekał.
-Czas minął- powiedział Gabriel. W prawej ręce dzierżył swą zdobycz.
-Tak, wygrałeś. Nieuczciwie, lecz wygrałeś!
-A, czy ty grałeś uczciwie?
-Nie... Oczywiście, że nie. O to przecież chodziło.- powiedział uśmiechając się smok.


Konor.
komentarz[3] |

Komentarze do "Seregmor"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.050164 sek. pg: